„Wielkanoc w mojej rodzinie to zawsze są jakieś jaja. Kłócimy się o majonez, nadzienie mazurka i kolor pisanek”
„Nie trzeba było długo czekać na kolejną iskrę do potencjalnego pożaru: potem były wredne uwagi na temat koloru pisanek i że mazurek z czekoladą niedobry, bo lepszy ten z kajmakiem. A potem jeszcze inne. – Jak ty te serwetki składasz! Jak flejtuch ostatni! – napadła na mnie matka”.

Słyszałam, że w normalnych rodzinach święta to czas relaksu, odprężenia, radości. Że rodziny lubią wspólnie spędzać ten czas, że razem śpiewają, żartują, jedzą i rozmawiają. Dla mnie wydaje się to abstrakcyjne, bo w naszym domu święta wiązały się z jednym: z niekończącą się awanturą.
Pozory zawsze były ważniejsze
Wiele osób pomyślałoby, że to czysta ironia losu: rodzina, która ciągle podkreśla, jak ważna jest rodzina, a jednocześnie nie ma ze sobą żadnej prawdziwej relacji. U nas tak właśnie było. Moim rodzicom brakowało inteligencji emocjonalnej, żeby nie przenosić na nas swoich lęków i słabości, ale też brakowało cierpliwości, zrozumienia, bezinteresownej miłości. Lata temu przestałem ich za to winić: tak zostali wychowani, w takie zasoby zostali wyposażeni.
Wiem, że wychowywali nas tak dobrze, jak tylko umieli. Niestety, nie umieli zaszczepić też w nas relacji z rodzeństwem. Pewnie po części nieświadomie, ale rodzice zawsze porównywali nas ze sobą i nastawiali przeciwko sobie. Konkurowaliśmy ze sobą, zamiast się wspierać. Tak było kiedyś, i tak jest dziś, kiedy już jesteśmy dorośli. Nie umieliśmy nigdy szczerze ze sobą rozmawiać, bo baliśmy się, że jedno wykorzysta słabość drugiego przeciwko niemu. I stąd pewnie wzięły się te wszystkie ukryte frustracje w całej rodzinie.
Mimo to byliśmy wychowywani tradycyjnie, wręcz konserwatywnie. Rodzice wpajali nam, że rodzina jest najważniejsza, że mamy założyć własne, wychować swoje dzieci i nie marnować czasu na szlajanie się z kolegami czy przyjaciółmi, bo nigdy nie będą naszą rodziną. Ta jest tylko jedna. Nigdy nie przyszło im do głowy, jak bardzo odbiega to od tego, co sami reprezentują, ale trudno. Rodzinie nie można było się sprzeciwić, nie można było odmówić pomocy (nawet jeśli ktoś już wcześniej udowodnił, że jej nie docenia). „To przecież rodzina” – ten argument słyszałem przez całe życie w odpowiedzi niemalże na wszystko.
Święta to teatr
Oczywiście, jak można sobie wyobrazić, i święta spędzaliśmy „tradycyjnie”. Zawsze wszyscy dookoła jednego stołu, zawsze w rodzinnym domu. Nie było mowy, żebyśmy gdzieś się rozjechali, pojechali na wakacje czy po prostu „odpuścili” sobie święta.
– My w tym roku wybywamy na Wyspy Kanaryjskie. Nie chce nam się użerać z tym wszystkim, wydawać fortuny, stać w garach przez tydzień – oznajmiła mi któregoś razu przyjaciółka.
Jak ja jej zazdrościłem! Niby byłem dorosłym człowiekiem, ale nie do końca niezależnym. Wiedziałem, że gdybym ja, albo którekolwiek z mojego rodzeństwa, zafundowało rodzicom taką wiadomość, awantura byłaby niewyobrażalna. „Czyli wakacje są dla ciebie ważniejsze niż rodzinne święta, tak?”, „Nie tak cię wychowywaliśmy, żebyś olewał tradycję”. W głowie już słyszałem te teksty.
Niestety, byliśmy skazani na taki układ przynajmniej dopóki rodzice żyli. A później? Szczerze mówiąc, byłem przekonany, że moja relacja z rodzeństwem po prostu by się rozpadła i widywalibyśmy się raz na jakiś czas. Tak naprawdę przecież nigdy nie byliśmy blisko, choć nikomu nie wypadało głośno tego przyznać.
Święta były kumulacją frustracji
Przez to, że szczególnie za sobą nie przepadaliśmy, ale całe życie musieliśmy to ukrywać, przy okazjach, takich jak święta, wkurzało nas w sobie absolutnie wszystko. To, jak jedno układa serwetki, jak przygotowuje sałatkę jarzynową, jaki majonez wybiera.
– Kto kupuje to octowe świństwo?! – zapytał raz agresywnie mój brat, wskazując na słoik mojego ulubionego majonezu.
– A ja! – odpowiedziałem butnie.
– No tak... U was w tej Warszawie to każde świństwo zeżrecie, jeśli tylko jest modne – warknął i zachichotał złośliwie.
– Tak się składa, że ten jest najlepszej jakości i ma bardzo dobry skład – odpowiedziałem.
– O proszę, pan profesor się znalazł. Nie przypominam sobie, żebyś dietetykę kończył – prychnął Adam.
Pod stołem zaciskałem pięści ze złości, ale żona próbowała mnie uspokoić.
– Daj spokój, o głupi majonez będziesz robił aferę? – szepnęła do mnie.
Miała rację, nie było sensu. Ale przecież nie trzeba było długo czekać na kolejną iskrę do potencjalnego pożaru: potem były wredne uwagi na temat koloru pisanek i że mazurek z czekoladą niedobry, bo lepszy ten z kajmakiem. A potem jeszcze inne.
– Jak ty te serwetki składasz! Jak flejtuch ostatni! – napadła na mnie matka.
– Tak, jak umiem – odparłem nieco bezradnie.
– Aj, ty to nigdy porządny nie byłeś. Adaś i Janka zawsze mieli posprzątane, a u ciebie jak syf był, tak i jest – warknęła nieprzyjemnie.
Kłóciliśmy się o wszystko
Niby kolejna bzdura, a jednak zrobiło mi się przykro. W takich sytuacjach, kiedy zdarzały się w niewielkim odstępie czasowym, człowiekowi zwyczajnie odechciewało się patrzeć na twarze tych wrednych ludzi – a przecież chwilę później musiał się z nimi dzielić opłatkiem, jajkiem czy jeszcze czymś innym.
– Zaciśnij zęby, przetrwamy śniadanie i wychodzimy – powiedziała mi żona na ucho.
Była dla mnie ogromnym wsparciem. Sama pochodziła z kochającej się, normalnej rodziny, w której podobne zachowania byłyby nie do pomyślenia, dlatego zawsze bardzo empatycznie podchodziła do tematu moich relacji rodzinnych.
– Nic z tego nie jest twoją winą, tak was wychowali. Ty się tylko bronisz, sam nie atakujesz, i to jest najważniejsze – powiedziała mi kiedyś.
Faktycznie, ja miałem w sobie mniej tej zjadliwości i pasywnej agresji niż moje rodzeństwo czy rodzice. A jednak przychodziły momenty, kiedy miałem ochotę tak im dogadać, że aż w pięty pójdzie. W zeszłoroczną Wielkanoc byłem już na skraju. Gdy podzieliliśmy się jajkiem, oczywiście chwilę wcześniej poświęconym w lokalnej parafii, w pierwszej ławce, zaczęły się rozmowy o pracy.
– A ty co, brat, dalej na etacie? – zagaił mnie brat.
– Tak, ale nie narzekam – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– A daj spokój. Czemu ty się tak marnujesz, to ja nie wiem – skomentował nieproszony.
– Nie rozumiem.
– Każdy głupi wie, że na etacie to się człowiek nigdy nie dorobi. Trzeba założyć coś swojego, jakiś biznes. Dopiero wtedy można mówić o porządnych pieniądzach – mądrzył się.
– Ale i o większych kosztach utrzymania firmy, o ryzyku... Ja tego wszystkiego nie potrzebuję. Wystarczają mi te pieniądze, które mam – odpowiedziałem.
– A daj spokój, rodziny przecież z tego nie wyżywisz – zaśmiał się złośliwie.
– Na naszą dwójkę wystarcza.
– Dopóki Hanka pracuje. A jak dziecko urodzi i przestanie? Myślałeś o tym? Pewnie nie, bo po co – parsknął.
Zagotowałem się. Wścibstwo było nieodłączną cechą mojej rodziny. A zaraz za nim brak taktu.
– Dziękuję za troskę, ale mamy już to ustalone, nie musisz się martwić – odgryzłem się.
Nie zamierzałem oczywiście mówić głośno, że podjęliśmy decyzję, że nie będziemy mieć dzieci. Kiedyś, po latach „nieudanych starań”, chciałem powiedzieć po prostu, że nam się nie udało i „nie było nam dane”. Oczywiście, matka, ojciec i wszystkie ciotki jojczyliby nad naszą niedolą, bo przecież skąd pomysł, że można zwyczajnie nie chcieć zakładać rodziny. „Taka jest nasza natura i tak trzeba”, słyszałem w głowie te „argumenty”.
Przebrała się miarka
Niestety, podczas tamtych świąt Adam naciskał.
– To co takiego ustaliliście? Kiedy to dziecko? – interesował się.
– Jak będzie to się dowiesz – odparłem przez zaciśnięte zęby.
– No ale nie możesz powiedzieć czy już się staracie? Przecież sami swoi – skwitował.
Widziałem, że nawet moja Hania, która zawsze zachowywała zimną krew w takich sytuacjach, zaczyna się czuć niekomfortowo.
– To nasze prywatne sprawy, Adam, nie będziemy tego omawiać przy wielkanocnym stole nad jajami z majonezem – odpowiedziałem.
– Oj, aleś delikatny! Znalazłaś sobie mazgaja i cieniasa, a nie faceta, Hanka – zarechotał. – Nic dziwnego, że jeszcze pierworodnego nie ma.
– Całe szczęście, bo jeszcze by się w wujka wdał – wycedziła w końcu moja żona.
Wszyscy zamilkli.
– No ładnie... Bratowa takie rzeczy mi mówi – zacmokał z dezaprobatą Adam. – A myślałem, że będziemy żyli w zgodzie.
– Możemy, jeśli nie będziesz przekraczał naszych granic – odparła spokojnie Hania.
– To już zwykłego pytania nie można zadać?! Wyście zupełnie powariowali. Hrabiostwo, myślałby kto! – zapienił się brat.
– Żadne hrabiostwo. Ale prostactwa nie lubimy – skomentowała z uśmiechem żona.
Zatkało mnie. „Ale się nasłucham jutro!”, myślałem z pewnym lękiem. Fakt faktem, byłem jednak dumny z tego, jak żona wybrnęła z tej niekomfortowej sytuacji. A braciszek nie odezwał się już do końca świątecznego posiłku.
Paweł, 35 lat
Czytaj także:
- „Trzęsie mnie, jak pomyślę o rodzinnej Wielkanocy. Przysięgam, że w przyszłym roku na święta wyjadę na Kanary”
- „Zrobiłam pierwszą Wielkanoc w nowym mieszkaniu. Zamiast życzeń usłyszałam, że nie mam faceta ani wypranych firanek”
- „Kupiłem gospodarstwo na wsi, żeby rozkręcić biznes życia. Przez agroturystykę do końca moich dni będę pościł”

