Reklama

Miałam marzenia jak każda dziewczyna. Zdałam maturę śpiewająco — z wyróżnieniem, czerwonym paskiem na świadectwie i gratulacjami od dyrekcji szkoły. Marzyłam o stomatologii. Chciałam kiedyś otworzyć własny gabinet, pomagać ludziom, rozwijać się, mieć stabilną i dobrze płatną pracę. Taką, która pozwoliłaby mi na wygodne życie oraz spełnianie mniejszych i większych marzeń.

To właśnie, dlatego w liceum przykładałam się do nauki biologii. Czytałam książki, brałam korepetycje, rozwiązywałem niezliczoną ilość tekstów, żeby dobrze wyjść na rozszerzonej maturze z tego przedmiotu. Udało się – zostałam przyjęta na wymarzoną uczelnię. Od października miałam zacząć studia. Już nawet szukałam mieszkania do wynajęcia i współlokatorów, z którymi mogłabym spędzić najbliższe lata.

Był upalny sierpień, a ja cieszyłam się swoimi najdłuższymi w życiu wakacjami. Spotykałam się ze znajomymi, jeździliśmy na wycieczki rowerowe, organizowaliśmy grille i ogniska, chodziliśmy na imprezy.

Podczas tych wieczornych wyjść poznałam nawet chłopaka, który bardzo mi się podobał. Ja jemu również przypadłam do gustu. Powoli, niespiesznie coś się pomiędzy nami rodziło, a ja miałam nadzieję na więcej. I właśnie wtedy to się stało. Coś, co na zawsze odmieniło całe moje życie.

Los brutalnie zmienił moje plany

Ojciec dostał udaru. Wszystko wydarzyło się nagle. Szpitale, rehabilitacja, lekarze. Mama zmarła kilka lat wcześniej, a mój brat i siostra właśnie kończyli studia w innych miastach. Agnieszka była zaręczona i planowała ślub ze swoim narzeczonym, właśnie byli na wakacjach na Malediwach. Kamil już miał żonę, niedawno zaczął swoją wymarzoną pracę w dużej firmie transportowej. W pełni poświęcił się życiu zawodowemu, mając nadzieję na szybki awans.

– Monika, nie mogę teraz tak po prostu zrezygnować i przenieść się do naszego domu. Jak ty to niby sobie wyobrażasz? Tutaj mam szansę na rozwój, dobrą pensję. A gdzie niby będę pracować na tej naszej prowincji? Mam zostać dostawcą pizzy czy może kurierem? – rzucił Kamil i więcej nie wracaliśmy do tej rozmowy.

Aga nie powiedziała tego wprost, ale również migała się od podjęcia jakiejkolwiek wspólnej decyzji. Też wolała, żeby zostało tak, jak jest. Czyli, żeby ona mogła dalej spełniać swoje marzenia. Nawet oznaczało to, że ja swoje własne muszę odłożyć.

Musiałam się zająć ojcem

Zostałam z ojcem w pustym i bardzo cichym domu rodzinnym. Ktoś musiał się nim zająć, podnosić go na duchu, motywować do walki o odzyskanie większej sprawności. Ktoś musiał podawać leki, przygotowywać posiłki, pilnować rehabilitacji, pomagać mu wstać, umyć się, przebrać. Tym kimś zostałam ja. Nie mówiąc już o tym, że od teraz wszystkie domowe obowiązki spadły na mnie. Sprzątanie, gotowanie, pranie, zakupy, płacenie rachunków, ogarnianie spraw urzędowych.

– Monia, nie powinnaś tak rezygnować ze wszystkiego. Jest was trójka i myślę, że Kamil i Aga też mają jakieś obowiązki wobec taty. A oni przeszli nad tym wszystkim do porządku dziennego, zostawiając cały problem na twoich barkach – moja przyjaciółka, Kasia, była szczera.

– Ale co ja niby mam zrobić? Oddać ojca do jakiegoś domu opieki? – uniosłam się, ale przyjaciółka starała się mnie uspokoić.

– Spokojnie, nikt nie mówi o żadnym domu opieki. Po prostu twoje rodzeństwo też powinno wziąć na siebie część odpowiedzialności, a nie zrzucać całej opieki na ciebie.

Ja jednak widziałam, że oboje budowali swoje nowe życie, dlatego nie miałam sumienia im tego odbierać.

Marzenia musiały poczekać

Zrezygnowałam z dziennych studiów. Na myśl o wyprowadzce do dużego miasta miałam łzy w oczach – jak miałabym zostawić tatę samego? Nie było więc szans na wymarzoną somatologię. To ciężki kierunek medyczny. Wymaga dużo nauki, pełnego zaangażowania. Ja nie miałam teraz na to czasu.

Żeby nie zmarnować całkowicie edukacji, zapisałam się na zaoczne bibliotekoznawstwo w pobliskim miasteczku. Tylko tyle mogłam pogodzić z opieką nad ojcem. Zajęcia odbywały się w weekendy, co dwa tygodnie. Starałam się jakoś wkomponować konieczność zjazdów i przygotowywania się do egzaminów ze swoją codziennością.

Po roku udało mi się znaleźć pracę w szkolnej bibliotece w naszym miasteczku. Pensja była symboliczna, ale praca miała jedną ogromną zaletę – kończyłam ją wcześnie. Mogłam po niej biec do domu, przygotować obiad, szykować leki, wozić ojca na spacery po osiedlu, pilnować rehabilitanta, który przychodził do nas co drugi dzień.

Nie wychodziłam ze znajomymi, nie chodziłam na randki, nie jeździłam na wakacje. Zniknęła pełna życia i pasji Monika, którą niegdyś byłam. Moje życie teraz kręciło się pomiędzy półkami książek i wózkiem inwalidzkim ojca.

Czasami bywało mi smutno, czasami tęskniłam za innym życiem, ale wiedziałam, że robię coś ważnego. Dla niego. Sądziłam, że ma tylko mnie. Ale czy na pewno? Teraz doskonale wiem, że nie powinnam być z tym wszystkim zupełnie sama, bo ojciec miał jeszcze inne dzieci, które spokojnie mogły mnie nieco odciążyć. Oni jednak nawet o tym nie pomyśleli. Ani razu nie zapytali, czy nie potrzebuję wsparcia, realnej pomocy. Czy nie chcę gdzieś wyjechać, odpocząć, oderwać się od swojej codzienności i zregenerować siły.

Oni mieli szansę na wszystko

Mój brat i siostra pojawiali się raz na kilka miesięcy. Na święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy, na urodziny czy imieniny ojca. Przywozili prezenty, robili mnóstwo zdjęć, uśmiechali się, byli na pokaz.

– Zobacz Monia, jaki piękny sweter kupiłam tacie. W jego ulubionym błękitnym kolorze – mówiła Agnieszka, kładąc ozdobną torebkę na jego kolanach.

– Zróbcie sobie zdjęcie z dziadkiem – dodawał Kamil, uśmiechając się do dwójki swoich dzieciaków. – Marzenko, przykryj dziadkowi kolana kocem, bo robi się przeciąg – dodawał do swojej córki.

Ale to były tylko pozory troski i rodzinnych uczuć. W rzeczywistości oni żyli własnym życiem: dobrą pracą, rodzinami, swoimi pasjami, wyjazdami na wakacje i ferie, weekendowymi wypadami w góry, wycieczkami nad morze, kredytami na nowe mieszkania czy samochody.

Nikt już nie pamiętał, że ich studia w całości opłacili rodzice. Że mogli sobie beztrosko układać życie w wielkich miastach, nie martwiąc się o codzienne wydatki. Że tata dołożył się też do ich pierwszych samochodów, pokrył koszty kursów na prawo jazdy, a nawet niemal w całości opłacił wesela, sprzedając w tym celu działkę po dziadkach.

A ja? Ja zostałam w domu, pracowałam za grosze, byłam pielęgniarką, fizjoterapeutką, kucharką, terapeutką i powierniczką w jednej osobie. Nie żałowałam. Kiedy ojciec czasami patrzył na mnie z wdzięcznością w oczach, wiedziałam, że robię dobrze.

Testament obudził demony

Ojciec, choć po udarze nie był już w pełni sprawny i potrzebował fizycznej pomocy w codziennych czynnościach, nadal potrafił podejmować decyzje. Pewnego dnia, przy herbacie, powiedział:

Chciałbym, żebyś miała dach nad głową, żebyś kiedyś, po mojej śmierci, mogła tutaj zostać. To ci się należy Monisiu. Za to, że zawsze byłaś obok. Za te wszystkie lata poświęceń i twoją zmarnowaną młodość – w kącikach jego oczu pojawiły się łzy, ponieważ doskonale wiedział, że to przez jego chorobę zmieniłam całe swoje życiowe plany.

– Nie mów tak, tato – ramiona zaczęły mi drżeć i robiłam wszystko, żeby się przy nim nie rozpłakać. – Wiesz, że cię kocham i to jest najważniejsze – mocno go przytuliłam.

Kilka miesięcy później sporządził testament. Zapisał mi mieszkanie, w którym razem mieszkaliśmy. Mówił, że brat i siostra dostali już swoją część — w innej formie, wcześniej. Przez chwilę zastanawiałam się, czy to sprawiedliwe, ale doszłam do wniosku, że miał rację. Oni już dostali pieniądze i wsparcie na start, mieli własne domy, pozycję zawodową i porządne zarobki. Ja nie miałam nic.

Gdy ojciec zmarł, świat, który znałam, rozpadł się na kawałki. Byłam w żałobie, straciłam najważniejszą osobę, której poświęciłam całe dorosłe życie. Ale od najbliższych, zamiast wsparcia, dostałam cios prosto w serce. Tak, brat i siostra oskarżyli mnie o chciwość.

Dla nich byłam złodziejką

Zaraz po pogrzebie zaczęły się rozmowy. Najpierw delikatne sugestie, potem jawne pretensje. Jak to możliwe, że ojciec mieszkanie zapisał tylko mnie? Dlaczego ukartowałam całą sytuację? Podobno zmanipulowałam schorowanego ojca. Podobno zawsze byłam cwaniaczką w ukryciu, ofiarą na pokaz, która całkiem dobrze urządziła się kosztem najbliższej rodziny.

Nie chcieli słuchać o latach opieki, o dniach pełnych pieluch, kąpieli, nocnych pobudek, rehabilitacji. O rezygnacji z młodości, miłości, szansy na własne życie. O niemożliwości skończenia wymarzonych studiów, zrobienia kariery zawodowej. O tym, że w szkolnej bibliotece tak naprawdę zarabiam grosze i zwyczajnie nie będzie mnie stać na zakup czegokolwiek swojego.
Dla nich liczyło się tylko to, że ja mam mieszkanie, a oni musieli za swoje domy spłacać kredyty.

Czasami budzę się w środku nocy, słysząc ich słowa w głowie. Zastanawiam się, czy gdybym wybrała inaczej, czy gdybym zostawiła ojca, pojechała na studia i żyła jak oni, czy wtedy też by mnie oskarżali? Ale wiem jedno: patrzę w lustro i nie wstydzę się siebie. Byłam przy ojcu wtedy, kiedy najbardziej mnie potrzebował. Byłam jego wsparciem, rękami, nogami, głosem, kiedy nie miał już własnych sił. Nie zrobiłam tego dla spadku. Zrobiłam to z miłości.

Rodzina? Rodzina pokazała, co dla niej znaczyłam naprawdę. Dziś mam dach nad głową, swoją godność i wspomnienia o ojcu, który kochał mnie za to, kim byłam, a nie za to, co miałam. I chociaż czasem w sercu boli, wiem, że postąpiłam słusznie. Czasami to, co właściwe, nie przynosi uznania otoczenia, ale przynosi spokój duszy. A to jest bezcenne.

Monika, 24 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama