Reklama

Kiedy pierwszy raz poznałam dziewczynę mojego syna, poczułam niepokój. Była zbyt pewna siebie, zbyt uśmiechnięta, a w oczach miała coś, co trudno mi było nazwać – może chłód, może wyrachowanie. Syn był nią oczarowany, a ja, jak każda matka, chciałam jego szczęścia. Ale coś mi mówiło, że to nie jest kobieta, z którą powinien iść przez życie. Im bliżej ślubu, tym więcej znaków ostrzegawczych widziałam. Nikt mnie jednak nie słuchał. A ja zamiast działać, siedziałam cicho.

Nie takiej się spodziewałam

Pierwszy raz przyprowadził ją do domu w niedzielę, na obiad. Przyszła w białych kozaczkach i kurtce z eko-futerkiem, z torbą w ręku, która wyglądała na droższą niż całe moje ubranie. Z uśmiechem się przedstawiła, a ja... nie mogłam się do niej przekonać.

– Dzień dobry, jestem Izabela – powiedziała z wyćwiczonym uśmiechem i przytuliła mnie lekko, jakbyśmy znały się od lat.

Nie tak sobie wyobrażałam dziewczynę dla mojego Michała. On był spokojny, dobrze wychowany, ambitny. Ona – krzykliwa, gadatliwa, robiąca wokół siebie zamieszanie. Przy stole mówiła więcej niż wszyscy razem wzięci. O swoich podróżach, znajomych, Instagramie.

– Pani musi koniecznie założyć konto w mediach społecznościowych! – rzuciła z entuzjazmem. – To świetna zabawa!

– Dziękuję, ale ja wolę realne życie – odpowiedziałam sucho.

Michał patrzył na nią jak zaczarowany. Śmiał się z każdego żartu, podsuwał ziemniaki, dolewał kompotu. Jakby była księżniczką. Ja natomiast widziałam coś innego – dziewczynę, która nie potrafiła uszanować domowych granic, której wszystko musiało kręcić się wokół niej. Po obiedzie zapytałam go na osobności:

– Synu, jesteś pewien, że to... ta właściwa?

Spojrzał na mnie z wyrzutem.

– Mamo, proszę cię. Izabela jest cudowna. Musisz tylko ją lepiej poznać.

Nie odpowiedziałam. Ale serce już wtedy szeptało mi, że nie muszę poznawać jej lepiej, by wiedzieć, że ta dziewczyna to kłopoty. I to takie, które nie skończą się na niezręcznym obiedzie.

Prawda wychodzi przy stole

Minęły dwa miesiące i znowu przyszli – tym razem na uroczysty obiad z okazji imienin mojego męża. Było nas więcej: siostra, szwagier, kuzynka z mężem. Chciałam, żeby zobaczyli Izabelę, żeby sami ocenili, czy tylko ja mam z nią problem. Już przy przystawkach wzięła głos.

– Ojej, to mięso? Nie jem mięsa od trzech lat! – rzuciła z teatralnym zdziwieniem, patrząc na moją pieczołowicie przygotowaną pieczeń.

– Mogłaś powiedzieć, coś bym wymyśliła – odpowiedziałam chłodno, odsuwając jej talerz. – Michał nic nie wspomniał.

– A ja zapomniałam! – roześmiała się. – Ale spokojnie, zjemy ziemniaczki i surówkę, prawda, kochanie?

Spojrzała na Michała, jakby miał to potwierdzić. On, oczywiście, pokiwał głową jak potulny chłopiec.

– Izabela jest bardzo świadoma ekologicznie – wtrącił się nagle mój szwagier z lekkim uśmiechem. – Ja też nie jem mięsa... kiedy żona nie gotuje.

Wszyscy się roześmiali. Wszyscy oprócz niej.

– To nie jest śmieszne – powiedziała sztywno. – Ludzie, którzy jedzą mięso, przyczyniają się do cierpienia zwierząt i zmian klimatu.

Zrobiło się niezręcznie. Ktoś spróbował zmienić temat, ale ja już wiedziałam, że nie jestem przewrażliwiona. Ta dziewczyna nie umiała odpuścić. Nawet przy stole, w cudzym domu, musiała pokazać, że wie lepiej. Po ich wyjściu siostra tylko westchnęła.

– Ona ci wejdzie na głowę. Albo i na całą rodzinę.

Tylko Michał niczego nie widział. A może nie chciał widzieć?

Wesele, którego nie zapomnę

Ślub zaplanowali w błyskawicznym tempie – ledwie pół roku po poznaniu. Michał twierdził, że „kiedy się wie, to się wie”, a Izabela z zapałem wrzucała na Instagram zdjęcia sukienek, dekoracji, obrączek. Nawet zaproszenia miały własny hashtag. Mnie nikt o nic nie pytał. Byłam tylko matką pana młodego.

Tego dnia miałam nadzieję, że może się myliłam. Że może to tylko moje uprzedzenia. Ale już po wejściu do sali weselnej zrozumiałam, że nie. Wszystko było na pokaz. Zamiast klasycznej muzyki – DJ z dymem i światłami jak w klubie. Na stole sushi i wegańskie przekąski. A Izabela – w sukni z piórami i rozcięciem do uda – tańczyła z koleżankami, zanim jeszcze się przywitaliśmy.

Podszedł do mnie Marek, brat mojego męża.

– To wesele czy pokaz mody? – mruknął mi do ucha.

Michał był uśmiechnięty, to prawda. Ale patrzyłam na jego twarz i widziałam w tym uśmiechu coś z przymusu. Nie ten błysk, jaki miał, gdy był szczęśliwy. Raczej napięcie. Jakby odgrywał rolę w przedstawieniu reżyserowanym przez swoją świeżo poślubioną żonę. W pewnym momencie Izabela chwyciła za mikrofon.

– Kochani! Chciałam podziękować wszystkim za przybycie! I przypomnieć, że wszelkie relacje z tego wieczoru znajdziecie na moim profilu – dodała, pokazując dwa palce w geście pokoju. – Hashtag #ZakochaniNaZawsze!

Słyszałam szepty. Widziałam skrzywienia. Ale nikt nic nie powiedział głośno. Wszyscy klaszczą, uśmiechają się, bo przecież to wesele. Tylko ja siedziałam z dłońmi na kolanach, wbijając paznokcie w skórę, i myślałam: „Co ja zrobiłam, że nie zabrałam go stamtąd, zanim powiedział: tak?”

Maski opadły

Minęło ledwie pół roku od ślubu, kiedy Michał przyszedł do mnie sam. Bez uśmiechu, bez zapowiedzi, w środku tygodnia. Wszedł i usiadł, jakby miał czterdzieści, a nie trzydzieści lat – zmęczony, przygarbiony, milczący.

Co się dzieje, synku? – zapytałam, choć czułam już, co usłyszę.

Wzruszył ramionami.

– W niczym nie jestem już sobą. W domu mam zadania, grafiki. Nie ma rozmów, nie ma bliskości. Tylko zdjęcia, wpisy, lajki. Jakby nasze życie było reality show.

Słuchałam i serce mi się ściskało. Ale nie mówiłam „a nie mówiłam”, bo nie tego teraz potrzebował.

– A kochasz ją jeszcze? – zapytałam cicho.

– Nie wiem – odparł po dłuższej chwili. – Chyba zakochałem się w jakiejś wizji tej dziewczyny. W jakiejś wersji Izabeli, którą ona sama wykreowała. Ale to nie była prawda.

Zamilkliśmy. A potem opowiedział mi więcej. O tym, że nie wolno mu komentować jej postów, bo „psuje statystyki”. Że zdjęcia w domu robią o konkretnej porze, bo światło lepsze. Że musi zakładać wyprasowaną koszulę, bo „obserwatorzy zwracają uwagę”.

– Czuję się jak rekwizyt – podsumował.

Nie rozumiałam tej obsesji na pokaz. Ale wiedziałam jedno: mój syn był nieszczęśliwy.

– Michał, jeśli chcesz, możesz wrócić do domu. Choćby na kilka dni. Odpocznij, pomyśl. Bez presji, bez aparatu. Tu zawsze jesteś mile widziany.

Skinął głową. Wstał i wyszedł. A ja... zostałam z uczuciem, że najgorsze dopiero nadejdzie.

Uderzenie w samo serce

To było kilka tygodni później, w sobotnie popołudnie. Siedziałam w ogrodzie, podcinałam pelargonie, gdy zadzwonił telefon. Na ekranie: Klaudia – kuzynka mojego syna.

– Ciociu... nie wiem, czy powinnam to mówić, ale... widziałam Izabelę. W kawiarni. Z jakimś facetem. Całowali się. Trzymali za ręce.

Zamarłam.

– Jesteś pewna?

– Na sto procent. Mam nawet zdjęcie. Nie chciałam, ale zrobiłam, bo... może Michał powinien wiedzieć.

Patrzyłam na ekran telefonu, na fotografię, którą mi przesłała. I nie miałam żadnych wątpliwości. To była ona – ta sama Izabela, która zapewniała Michała o dozgonnej miłości, którą ślubował przed Bogiem. I mężczyzna – nieznany mi, młody, pewny siebie, z ręką na jej udzie. Krew mnie zalała. Zadzwoniłam do Michała. Powiedziałam tylko:

– Synku, przyjedź, proszę. Musimy porozmawiać.

Przyjechał tego samego dnia. Pokazałam mu zdjęcie, nie komentując. Patrzył długo. Nie płakał, nie krzyczał. Tylko odchylił głowę i westchnął, jakby coś w nim pękło.

– Wiedziałem – powiedział tylko. – Tylko nie miałem dowodu. Teraz już mam.

Izabela próbowała się tłumaczyć. Że „to tylko kolega”, że „przyłapali ją w złym momencie”, że „nic nieznaczącego się nie wydarzyło”. Ale Michał już nie słuchał. Tydzień później wniósł pozew o rozwód. A ja? Czułam ulgę. Smutek też – bo nikt nie chce patrzeć, jak jego dziecko cierpi. Ale wiedziałam, że ta burza była potrzebna, by oczyścić niebo nad jego głową.

Za późno, by cofnąć czas

Czasem siedzę sama w kuchni, z kubkiem herbaty w dłoni, i przypominam sobie dzień ich ślubu. Michał w garniturze, ona uśmiechnięta od ucha do ucha, goście bijący brawo, a ja... z duszą na ramieniu. Ile bym dała, żeby wtedy, w tamtej chwili, mieć odwagę wstać, złapać go za rękę i powiedzieć: „Synku, nie idź tam. To nie jest kobieta, która cię pokocha”.

Ale nie zrobiłam tego. Zawahałam się. Nie chciałam, by myślał, że wtrącam się w jego życie. Że nie potrafię zaakceptować jego wyboru. A teraz? Teraz on cierpi, ma na karku rozwód przed trzydziestką i wciąż w oczach cień tamtego zranienia. Po wszystkim Michał zamieszkał znów na jakiś czas u nas. Spał długo, chodził po domu w dresie, przestał się golić. Przestał też mówić. Tylko milczał. Gotowałam mu zupy, jak wtedy gdy był chłopcem. Czekałam. W końcu pewnego dnia powiedział:

– Mamo... dzięki, że byłaś.

I to wystarczyło. Nie potrzebowałam niczego więcej. Dziś Michał powoli wraca do siebie. Znów wychodzi z domu. Znów się uśmiecha. O Izabeli nie mówi. Ja też nie pytam. Ale jedno wiem na pewno – już nigdy nie pozwolę, by lęk przed oceną był silniejszy niż moja intuicja. Bo matczyne przeczucie to nie histeria. To instynkt. A ja miałam rację. Tylko za późno o tym powiedziałam.

Helena, 61 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama