Reklama

Byliśmy razem od ponad dwudziestu lat. Nasze życie było zwyczajne – dom, dzieci, wspólne wakacje raz w roku. Śniadania w milczeniu, wieczory z telewizorem w tle. Nie oczekiwałam już wielkich namiętności, raczej stabilizacji, spokoju. Ale coś się zmieniło. Najpierw niezauważalnie. Zostawał dłużej w pracy, chował telefon, przestał pytać, czy czegoś mi trzeba. Pojawił się zapach – lawendowy, słodki, obcy. Przesiąkały nim jego koszule, marynarki, nawet pościel. Wiedziałam. Nie potrzebowałam dowodów, rozmów, krzyków. Wystarczyło mi to, co czułam przez zamknięte drzwi naszej szafy – i to, czego już od dawna nie czułam w sercu.

Bez problemu się domyśliłam

Wszystko zaczęło się od drobiazgów. Skarpetki rzucone w inne miejsce niż zwykle. Spóźnione powroty, nieodbierane telefony. Z początku tłumaczyłam to sobie na wszelkie możliwe sposoby – stres, nadgodziny, może zmęczenie materiału. Ale kiedy pewnego wieczoru wrócił, a jego koszula pachniała jak butik z damskimi perfumami, coś się we mnie drgnęło. Lawenda. Nie moja. Nigdy nie używałam takich zapachów.

Nie powiedziałam nic. Patrzyłam, jak ściąga buty, odkłada klucze, jak idzie do łazienki, jakby nic się nie stało. Jakby był w tym samym domu, ale już nie ze mną. I wtedy poczułam, że straciłam go dużo wcześniej, zanim jeszcze do tego doszło. Nie potrzebowałam konfrontacji. Nie miałam siły. Może się bałam, że jeśli zapytam, to potwierdzi się coś, czego nie chciałam usłyszeć.

Wieczorem siedział na kanapie, wpatrzony w ekran, jak zwykle. Usiadłam obok, ale nie czułam się blisko. Pachniał lawendą. Nie perfumami – zdradą. Może chciał, żebym poczuła. Może nie dbał już o to, co wiem. Milczałam. Tylko raz spojrzałam na niego dłużej, niż powinnam.

– Coś się stało? – zapytał znużonym tonem.

– Nie – odpowiedziałam spokojnie. – Nic się nie stało.

A przecież wszystko się już zdarzyło.

Udawałam, że nic nie wiem

Od tamtej chwili zaczęłam żyć w dwóch równoległych światach. W jednym byłam żoną – robiłam zakupy, gotowałam zupę, segregowałam pranie. W drugim siedziałam na krawędzi rzeczywistości, obserwując, jak on znika mi z oczu kawałek po kawałku. Nie pytałam. Nie zaglądałam mu do telefonu, nie sprawdzałam kieszeni. Nie musiałam. Wystarczał mi zapach – za każdym razem ten sam. Lawenda.

Znałam ją na pamięć. Potrafiłam wyczuć ją, zanim wszedł do mieszkania. Czasem zostawiał marynarkę w przedpokoju, jakby chciał odciąć się od tego, co przynosił z zewnątrz. Ale zapach był uporczywy. Wnikał w nasze poduszki, w ręczniki, w jego kark, który całowałam jeszcze pół roku wcześniej. Rano przygotowywałam mu śniadanie. Kładłam kanapki na talerzu, tak jak lubił – z ogórkiem, nie z pomidorem. On wypijał kawę, spoglądał na zegarek i wychodził.

– Będę późno – mówił zawsze.

– W porządku – odpowiadałam.

Każdego dnia bardziej oswajałam się z tą wersją siebie, która nie pyta, nie płacze, nie walczy. Nie byłam ofiarą. Przynajmniej tak sobie powtarzałam. Byłam kobietą, która wie, ale nie musi mówić. Może dlatego, że wszystko, co mogłoby zostać powiedziane, było zbyt bolesne. Może dlatego, że wciąż miałam nadzieję, że to się skończy. Że wróci. Wieczorami siedziałam sama. Czasem z herbatą, czasem z winem. Patrzyłam na drzwi. Słyszałam jego klucz. I znów – zapach lawendy wchodził pierwszy.

Przez zamknięte drzwi szafy

Pewnego dnia wrócił wcześniej niż zwykle. Miał rozbiegane oczy, jakby czegoś zapomniał albo nie był gotów na obecność w tym domu. Spojrzał na mnie przelotnie, rzucił „cześć” i poszedł prosto do sypialni. Usłyszałam skrzypnięcie drzwi od szafy. To właśnie wtedy zapach lawendy uderzył mnie najmocniej. Nie był już subtelną nutą, która unosiła się w powietrzu. Był duszny, intensywny, jakby ktoś przed chwilą spryskał się tymi perfumami tuż obok mnie.

Weszłam do pokoju chwilę później. Udawałam, że czegoś szukam. On stał przy łóżku, coś układał w walizce.

– Służbowy wyjazd – rzucił niedbale, nie patrząc mi w oczy.

– Długo?

– Dwa dni. Wracam w czwartek.

Skinęłam głową. Usiadłam na brzegu łóżka i spojrzałam na drzwi szafy. Zamknięte. Ale przez nie czułam wszystko – to, co się działo poza nimi, to, czego nie widziałam, a wiedziałam. Może schował tam coś, co należało do niej. A może po prostu perfumy przykleiły się do jego rzeczy, do skóry, do wspomnień.

Chciałam go zapytać, kim jest. Jak pachnie naprawdę, bez niej. Czy jeszcze potrafi. Ale język miałam jak sparaliżowany. Zamiast tego powiedziałam:

– Zrobiłam ci kanapki. Na drogę.

– Dzięki – odpowiedział cicho, wciąż nie patrząc mi w oczy.

Wyszedł godzinę później. Przez chwilę siedziałam w ciszy. Potem podeszłam do szafy. Otworzyłam drzwi. Pachniało tak, jakby zostawił mi ją w spadku. Jej obecność. Jej zapach. Lawenda. Niewidzialna kochanka mojego męża.

Jej ślady w moim domu

Kiedy wyjechał, czułam ulgę. Cisza w mieszkaniu miała inny ciężar – nie dusiła, nie przytłaczała. Spacerowałam boso po drewnianej podłodze, w szlafroku, z herbatą w dłoni. Myślałam, że może ten czas, te dwa dni, pozwolą mi odetchnąć. Ale ona została. Nie w sensie fizycznym – była jak cień, który przykleił się do ścian, do powietrza, do mnie.

Zaczęłam chodzić po mieszkaniu, otwierać szuflady, przeglądać kieszenie jego spodni. Szukałam... sama nie wiem czego. Może kartki, może zdjęcia, może tej jednej rzeczy, która sprawi, że przestanę mieć nadzieję. Bo mimo wszystkiego – wciąż ją miałam. Że to błąd, że wróci. Że się opamięta. W jednej z kieszeni znalazłam paragon. Kwiaciarnia. Dwa dni wcześniej. Lawendowy bukiet. Nawet kwiaty miał w tym zapachu. Poczułam, jak coś zaciska mi się w gardle. Usiadłam na łóżku i wpatrywałam się w ten skrawek papieru, jakby był dowodem zbrodni. Może był.

W szafie znalazłam apaszkę. Cienką, delikatną. Nie moją. Jej? Pachniała znajomo. Wsunęłam ją między palce. Była ciepła. Jakby dopiero co ją odłożył. Jakby miała do nas wrócić, przeprosić, zabrać to, co zostawiła. Ale to nie ona powinna przepraszać. Położyłam się na jego stronie łóżka. Przysunęłam poduszkę do twarzy. Lawenda. Znowu. Głęboko, duszno, obco. Zamykałam oczy i widziałam ich razem – jego z tym spojrzeniem, którego dla mnie już nie miał. Ją – uśmiechniętą, pewną siebie, pachnącą jak nowy początek. A ja? Ja byłam tłem. Tą, która wie. I nic nie mówi.

Moja cierpliwość się skończyła

W czwartek wrócił późno. Nie usłyszałam klucza w drzwiach, nie słyszałam jego kroków. Obudził mnie dźwięk spuszczanej wody w łazience. Leżałam bez ruchu, z twarzą odwróconą do ściany. Nie zapalił światła, nie podszedł do mnie, nie dotknął. Położył się ostrożnie, jakby nie chciał mnie obudzić, a może – jakby nie chciał mnie zauważyć.

Oddychał inaczej. Głębiej. Spokojniej niż przez ostatnie tygodnie. Może był szczęśliwy. Może tam, gdzie był, odnalazł to, czego już u mnie nie szukał. Chciałam się odwrócić, spojrzeć mu w oczy, zadać pytanie, które od dawna pulsowało w mojej głowie. Ale ciało miałam ciężkie, jakby trzymała mnie cała historia, której nie opowiedzieliśmy sobie nawzajem.

Nad ranem wstał pierwszy. Zaparzył kawę. Usłyszałam brzęk filiżanek. Kiedy weszłam do kuchni, siedział przy stole i przeglądał telefon. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się lekko, jakby wszystko było w porządku.

– Dobrze spałaś? – zapytał.

– Tak – odpowiedziałam. – A ty?

– Też.

Upił łyk kawy, odłożył telefon. Przez chwilę panowała cisza. A potem powiedział:

Myślałem, żebyśmy gdzieś pojechali. Tylko we dwoje. Tak jak kiedyś.

Spojrzałam na niego, zdziwiona. Mówił spokojnie, z jakimś ledwo wyczuwalnym napięciem w głosie. Jakby testował mnie. Albo sam siebie.

– Gdzie?

– Nie wiem. Mazury? Morze? Gdziekolwiek.

Nie odpowiedziałam od razu. Znowu to poczułam – lawendę. Na jego dłoni, którą trzymał filiżankę. Spojrzałam na nią długo.

– Muszę pomyśleć – szepnęłam.

Bo byłam już na granicy. Między milczeniem a krzykiem.

Tak pachnie koniec

Wieczorem spakował małą torbę. Mówił, że musi pojechać do matki, coś jej zawieźć, że wróci rano. Siedziałam na brzegu łóżka, obserwując, jak wkłada do środka rzeczy: sweter, koszulę, ładowarkę. I znów – lawenda. Coraz mocniejsza, jakby zostawiał za sobą ślad, którego już nie próbował ukrywać. Wiedziałam, że nie jedzie do matki. Ale nic nie powiedziałam.

Gdy drzwi się zamknęły, usiadłam w kuchni. W ciszy. Długo nie mogłam się ruszyć. Potem wstałam i poszłam do szafy. Otworzyłam ją powoli, ostrożnie, jakby w środku czaiła się prawda, która mogła mnie zranić. Pachniało intensywnie, duszno, słodko. Jakby ona była tam jeszcze przed chwilą. Jakby zostawiła coś więcej niż zapach.

Wyjęłam jego marynarkę i włożyłam rękę do kieszeni. Znalazłam paczkę gumy do żucia i skrawek papieru. Paragon? Nie – karteczka z numerem telefonu. Kobiecym pismem zapisanym „Zadzwoń, kiedy zatęsknisz”. Westchnęłam. Nie płakałam. Łzy wypaliły się wcześniej. Nie czekałam, aż wróci. Spakowałam się tej samej nocy. Tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Zostawiłam liścik na stole: „Wiedziałam. Od dawna. Ale już nie chcę czuć lawendy, kiedy myślę o domu”.

Wyszłam nad ranem. Miasto jeszcze spało. Szłam wolno, bez planu, bez mapy. Ale z ulgą. Z ciszą, która tym razem nie bolała. Nie wiem, co zrobił, kiedy wrócił. Może zadzwonił do niej. Może po raz pierwszy poczuł, co stracił. A może po prostu spryskał się lawendą i położył spać. Sam.

Monika, 42 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama