Reklama

Kiedy wprowadzałam się z Michałem do jego rodzinnego domu, miałam wrażenie, że pakuję walizki nie tylko z ubraniami, ale też z bagażem pełnym niepokoju. Wiedziałam, że zamieszkamy z jego mamą – Jadwigą. I mimo że Michał zapewniał mnie, że "mama się z czasem przekona", ja już wtedy czułam, że to nie będzie zwykła przeprowadzka.

Jadwiga. Wysoka, szczupła kobieta o ostrych rysach i spojrzeniu, które potrafiło zamrozić człowieka w miejscu. Była wdową po wojskowym i, nie oszukujmy się, sama też miała w sobie coś z kaprala. Dyscyplina, porządek, powaga. Gdyby jej słowa były materiałem budowlanym, dałoby się z nich złożyć schron przeciwatomowy. Ja – z zupełnie innej gliny. Lubię miękkość, śmiech, komedie romantyczne i leniwe poranki z kawą i piżamą do południa. Taki związek charakterów?

Czysta komedia... albo dramat

Na początku każde nasze spotkanie w kuchni przypominało cichy pojedynek. Ja wyciągałam hummus, ona stawiała na stół salceson. Ja zapalałam świeczkę zapachową, ona otwierała okno z głośnym:

– Duszno tu jak w piekle.

Zawsze byłyśmy jak z dwóch światów – ona z czarno-białych kronik filmowych, ja z Instagrama.

Aż pewnego dnia, trochę przez przypadek, trochę z desperacji, zaproponowałam:

Może obejrzymy coś razem?

I tak narodziła się nasza piątkowa tradycja. Raz wybierałam ja – lekka komedia, coś z Jennifer Aniston. Następny piątek należał do niej – dramat wojenny, najlepiej z napisem "na faktach". Na początku siadałyśmy na dwóch końcach kanapy, z założonymi rękami i oczami przewracającymi się w tył czaszki. Ale z czasem... z czasem coś się zaczęło zmieniać.

W te piątkowe wieczory przestawałyśmy być synową i teściową. Zaczynałyśmy być... dwiema kobietami, które po prostu potrzebowały drugiej osoby, popcornu i ekranu, za którym można było się trochę schować. Albo trochę otworzyć.

– Może dziś coś lekkiego? – zaproponowałam, już z kocem i miską popcornu w rękach. – Mam fajną komedię z Sandrą Bullock, będzie śmiesznie.

Jadwiga uniosła brwi, jakby właśnie zaproponowano jej grę w golfa na cmentarzu.

– Sandra Bullock? Ta od tych głupkowatych romansideł? Nie, kochanieńka, ja bym wolała coś z głębią. „Ida” może? Albo „Ziemia obiecana”?

– Z całym szacunkiem, ale po tygodniu tyrania w pracy i słuchania ludzi, co się rozwodzą przez telefon, nie mam siły na filmy, w których wszyscy patrzą w ścianę i umierają w milczeniu – odparłam, próbując nie wywrócić oczami.

– Wy młodzi to tylko te głupoty potraficie oglądać – mruknęła, ale nie bez przekąsu. – I tak wszystko kończy się happy endem. Na waszym miejscu bym się nudziła – dodała, sięgając po popcorn.

– My? – uniosłam brwi.

– No, młode dziewuchy jak ty. Życie wam się jeszcze nie rozczarowało.

Zapadła chwila ciszy. Patrzyłam na nią, jak zerkając spod oka miesza palcami w popcornie. I jak kątem ust powoli się uśmiecha.

– Dobra. Obejrzymy tego twojego Sandrę – westchnęła teatralnie. – Ale potem ja wybieram i nie ma zmiłuj.

– Umowa stoi.

Włączyłam film, ale nie mogłam się skupić. Czułam, że między nami zadziało się coś dziwnego. Mała szczelina, przez którą wpadło trochę światła. I chociaż śmiałyśmy się w innych momentach, a Jadwiga kręciła głową, kiedy ja się cieszyłam, wiedziałam, że nie chodzi już o film.

Chodziło o to, że byłyśmy obie. Obie na tej samej kanapie. W tym samym domu. W tym samym piątku.

– Mamo, dziś piątek. Kupiłam popcorn karmelowy, twój ulubiony – powiedziałam, zaglądając do pokoju Jadwigi.

Leżała na łóżku, przykryta po samą szyję. Twarz miała szarą, oczy wbite w sufit.

– Nie dzisiaj, Anetko – szepnęła. – Źle się czuję.

– Coś cię boli? Wezwać lekarza?

– Nie. To nic. Zmęczenie. Tyle.

Ale wiedziałam, że to nie tylko zmęczenie

Jadwiga, która zawsze w piątek punkt dziewiętnasta siadała w salonie jak żołnierz na warcie, nagle odpuszcza? Coś było nie tak.

Nie dopytywałam. Zamiast tego przygotowałam wszystko jak zawsze. Koc na kanapie, dwa kubki herbaty, popcorn. I dramat. Taki jej, z lat siedemdziesiątych, gdzie wszyscy patrzą długo i cierpią w ciszy.

Usiadłam sama, włączyłam film. Udawałam, że mnie wciąga, ale co chwilę zerkałam na drzwi.

W końcu usłyszałam ciche kroki. Jadwiga weszła, powoli, jakby ważyła każdy krok.

– Nie mogłam zasnąć – powiedziała, z lekkim uśmiechem. – I pachniało herbatą. To malinowa?

Skinęłam głową. Usiadła obok, narzuciła koc na nogi. Milczałyśmy przez pierwsze piętnaście minut filmu.

W pewnym momencie zobaczyłam, jak wyciera kącik oka. Nie odwracała głowy. Ja też poczułam wilgoć pod powiekami. Nie przez film. Przez to, że obie siedziałyśmy na tej kanapie i płakałyśmy z powodu, którego żadna z nas nie umiała nazwać.

– Dziękuję, że poczekałaś – szepnęła.

– Zawsze będę czekać.

Film się skończył, ale żadna z nas się nie ruszyła. Jadwiga wpatrywała się w czarny ekran, ja w jej profil. Milczenie, jakie między nami zapadło, nie było już ciężarem – raczej przestrzenią, w której coś mogło się wydarzyć.

On zawsze kochał takie filmy – powiedziała nagle, niemal szeptem.

– Twój mąż?

– Mój Andrzej. Wiesz, on nigdy nie płakał. Nawet na pogrzebie matki. Ale raz, jak oglądaliśmy „Popiół i diament”, nagle wstał i wyszedł do kuchni. Usłyszałam, jak otwiera kran, jakby coś zmywał. A potem wrócił, jakby nigdy nic. Ale oczy miał czerwone. Udawałam, że nie widzę.

Popatrzyła na mnie, pierwszy raz tego wieczoru naprawdę.

– Po jego śmierci wszystko przestało mieć sens. Wiesz, że przez pół roku nie włączałam telewizora? Bo nie miałam z kim się pokłócić o pilota.

Uśmiechnęła się gorzko, a potem opuściła wzrok.

– Ten nasz rytuał… Te piątki… To jest jedyna rzecz, która sprawia, że tydzień ma jakiś rytm. Że nie tonę w bezczasie.

Zamilkła, a ja nie wiedziałam, co powiedzieć. Moje gardło zrobiło się ciasne.

– Ja też się tego trzymam – wyszeptałam. – W pracy ciągle coś. W domu też. Ale w piątek… w piątek mogę być sobą. I nie muszę nic mówić.

– A mimo to mówisz – Jadwiga pokiwała głową. – I dobrze. Bo czasem cisza jest jak krzyk.

Objęłam ją lekko.

Nie odwzajemniła, ale też się nie cofnęła

I to wystarczyło.

– No dobrze, dziś twój wybór – powiedziała Jadwiga z westchnieniem, siadając na kanapie z kubkiem herbaty.

– Naprawdę? – uśmiechnęłam się szeroko. – To nie żart?

– Jeszcze nie zdarzyło mi się wycofać z obietnicy – mruknęła.

Włączyłam jedną z moich ukochanych komedii – absurdalną, lekką, z idiotycznymi gagami i śmiesznym psem w roli głównej. Jadwiga już na sam widok plakatu przewróciła oczami.

Co to za cudactwo? – zapytała z wyraźną dezaprobatą.

– Ufam, że dasz szansę – zaśmiałam się. – Jeśli nie umrzesz z zażenowania w pierwszych dziesięciu minutach, to potem będzie tylko lepiej.

Usiadłyśmy obok siebie. Pierwsze minuty spędziła z rękami skrzyżowanymi na piersi i miną męczennicy. Ale potem... coś pękło. Kiedy bohater próbował wsadzić pączka do magnetowidu, parsknęła. Najpierw cicho, jakby przypadkiem. Potem już śmiała się otwarcie.

– No nie mogę! Co za bałwan! – łapała się za brzuch.

Śmiałyśmy się razem, obie szczerze, jak dzieci. Bez myślenia, bez analizowania. Po prostu... było nam dobrze.

– Dobrze ci to zrobiło, nie? – zapytałam po filmie, wycierając oczy ze śmiechu.

– Nie wiem, czy to film, czy to twoja radość. Może jedno i drugie – odpowiedziała spokojnie.

– To może w przyszły piątek znowu coś mojego? – zapytałam z nadzieją.

Spojrzała na mnie przez chwilę.

– A może. Ale tylko jeśli będzie jeszcze ten pies.

Piątek. Przyszłam wcześniej z pracy, z torbą zakupów i nową komedią na pendrivie. W głowie układałam już nasze teksty – moje „popcorn gotowy”, jej „oby to nie był znowu ten pies”. Ale w domu było cicho. Za cicho.

Zajrzałam do pokoju Jadwigi. Leżała w łóżku, ubrana, ale z zamkniętymi oczami.

– Mamo? – szepnęłam.

Otworzyła oczy, spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem.

– Nie dzisiaj, Anetko. Nie mam siły. Jutro mam badania. W szpitalu.

– Jakie badania?

– Nie wiem. Lekarka kazała się położyć. Coś z krwią. Tylko kontrola, ale chcą mnie zatrzymać na kilka dni.

Stanęłam w progu, czując, jak miękną mi nogi. Żart miał mi się wyrwać, coś w stylu „w szpitalu nie podają popcornu”, ale nie umiałam go z siebie wydusić.

Usiadłam na brzegu łóżka.

Chcesz, żebym pojechała z tobą?

– Nie. Michał mnie zawiezie. A ty… ty odpocznij. I nie płacz. To na pewno nic poważnego.

Ale płakałam. Gdy została sama, usiadłam w salonie, jak zawsze. Ustawiłam wszystko – koc, herbata, film. Tylko miejsca obok nie mogłam zapełnić.

Wtedy dopadło mnie jak grom: jak coś, co kiedyś było przymusem, zamieniło się w coś, bez czego nie umiem oddychać? Te piątki. Ten wspólny śmiech. Jej obecność. To nie był już rytuał. To było kotwica. A ja... czułam, że ją tracę.

Aneta, 36 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama