„Więcej nie zaproszę dzieci na Wigilię. Po ich świątecznej wizycie czułam się rozwałkowana jak ciasto na pierogi”
„Zacisnęłam dłonie na serwecie. Próbowałam tłumaczyć to sobie w głowie, że wtedy byłam sama, że musiałam być silna. Ale tego nie powiedziałam. Poczułam się tak, jakby moje własne dzieci przyszły nie po to, by się spotkać, tylko by mnie osądzić. Jakby Wigilia była rozprawą, a ja siedziałam na ławie oskarżonych”.

- Redakcja
Od rana coś było nie tak. Choć barszcz się gotował, uszka ulepiłam dzień wcześniej, a na stole lśniła nowa, wykrochmalona serweta, czułam ten znajomy ucisk w brzuchu. Stół wyglądał jak z obrazka – karp, śledzie, kapusta z grzybami, wszystko jak należy. Nawet makowiec udał mi się wyjątkowo. A mimo to – wiedziałam, że dzisiejszego wieczoru nie będzie dobrze.
Czekałam na Maćka i Karolinę z dziećmi. Powinnam się cieszyć. W końcu po to gotowałam przez trzy dni, żebyśmy byli razem, jak co roku. Ale coś wisiało w powietrzu. To napięcie, które ostatnio nas otacza – było dziś jeszcze gęstsze.
Starałam się, naprawdę się starałam. Przez całe życie. Po śmierci ich ojca nie miałam czasu na czułości. Trzeba było zająć się domem, dziećmi, rachunkami. Nie było komu mnie przytulić, to i ja nie przytulałam. To była szkoła życia, nie bajka. I tak przetrwaliśmy. Wydawało mi się, że robię wszystko jak trzeba. Czysto, ciepło, cicho. Dzieci zadbane, dom niepijący. Ale chyba czegoś im zabrakło.
Od kilku lat czuję, że coś się zmienia. Coraz rzadziej dzwonią. Coraz mniej się uśmiechają, kiedy przychodzą. Karolina kiedyś rzuciła mimochodem, że „dom bez miłości to nie dom, tylko hotel”. Maciek się wtedy tylko skrzywił. Nie odparłam nic. Co miałam powiedzieć?
Dziś znowu spróbuję. Nakryłam dla wszystkich, nawet dla tych, co mają w sercu żal. Postawiłam świecę w oknie, jak jakieś światełko nadziei. Może uda nam się chociaż dzisiaj... posiedzieć razem. W milczeniu, w spokoju. Nie oczekuję cudów, tylko żeby nie było kłótni przy opłatku. Ale może właśnie o to chodzi – może dziś wcale nie będzie opłatka.
To było jak cios w serce
Zegar w kuchni wybił siedemnastą trzydzieści, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Otarłam dłonie o fartuch i ruszyłam otworzyć. Najpierw Karolina z dziećmi, zaraz potem Maciek. Uśmiechnęłam się, choć w środku czułam narastające napięcie. Życzenia były krótkie, wymuszone. Usiadłam na swoim miejscu przy stole i spojrzałam na nich. Dzieci Karoliny rozglądały się znudzone, Maciek już sięgał po rybę, a Karolina kręciła widelcem w kapuście. Wzięłam do ręki opłatek, ale zanim zdążyłam coś powiedzieć, Maciek odezwał się pierwszy.
– Zawsze faworyzowałaś Karolinę – powiedział z tą swoją znajomą szorstkością. – Mnie nigdy nie słuchałaś. Ja się musiałem dopraszać uwagi.
Zamarłam. Chciałam to zignorować, udawać, że tego nie słyszałam, ale wzrok Karoliny zdradził, że zaraz powie coś jeszcze gorszego. Zrobiła to.
– I tak dla nikogo nie miała serca – rzuciła półgłosem, nie patrząc mi w oczy.
Odstawiłam opłatek na talerzyk.
– Nie róbmy tego dzisiaj – powiedziałam chłodno.
– A kiedy? – spytał Maciek. – Może jak umrzesz? Wtedy powspominamy, jaka byłaś „porządna”, ale nikt nie powie, że byłaś dobra.
Nie odpowiedziałam. Czułam, że jak się odezwę, wykrzyczę wszystko, co przez lata dusiłam w sobie. Czułam, jak mnie ściska w żołądku, jakby ktoś zaciskał mi wnętrzności. Karolina spuściła wzrok. Milczenie nie trwało długo.
– Zawsze tylko żale – powiedziałam, choć bardziej do siebie niż do nich. – Nigdy nie ma świąt bez tego.
Karolina wzruszyła ramionami.
– Bo nie było świąt, mamo. Było tylko twoje marudzenie i cisza przy stole.
Zapanowała taka atmosfera, że nawet dzieci przestały się wiercić. Maciek spojrzał na mnie z wyraźną pretensją.
– Może ty nie pamiętasz, ale ja pamiętam. Jak źle się czułem, a ty mówiłaś, że przesadzam. Jak siedziałem sam, bo Karolina miała prawo do humorów, a ja nie.
Zacisnęłam dłonie na serwecie. Nie pamiętałam. Może to wszystko się zdarzyło, a może nie. Próbowałam tłumaczyć to sobie w głowie, że wtedy byłam sama, że musiałam być silna, że nie było nikogo, kto by mnie podtrzymał. Ale tego nie powiedziałam.
– Maciek... – zaczęłam, ale przerwał mi ruchem ręki.
– Nie. Nie teraz. Już za późno na rozmowy.
Poczułam się tak, jakby moje własne dzieci przyszły nie po to, by się spotkać, tylko by mnie osądzić. Jakby Wigilia była rozprawą, a ja siedziałam na ławie oskarżonych.
Nie czułam nawet żalu
Przez chwilę wszyscy siedzieli w milczeniu. Nawet dzieci przestały chrupać pierniki, jakby wyczuły, że coś się zmieniło. Czułam, jak serce bije mi szybciej, ale nie z emocji. To była ulga. Jakby wszystko, co trzymałam w sobie przez lata, właśnie zostało powiedziane – nie moimi słowami, ale ich. Nie musiałam już nic dodawać. Wstałam od stołu, poprawiłam sweter i powiedziałam spokojnie, ale wyraźnie:
– Skoro nie potrafimy spędzić razem dwóch godzin bez wypominania, więcej was nie zaproszę.
Maciek spojrzał na mnie z zaskoczeniem, ale nie odezwał się. Karolina nawet nie podniosła wzroku znad talerza.
– Może tak będzie lepiej – powiedziała chłodno.
Bez słowa zaczęli zbierać swoje rzeczy. Karolina pomogła dzieciom założyć kurtki, Maciek po cichu wsunął pudełko z makowcem do torby. Nie zatrzymałam ich. Nie zapytałam, czy na pewno chcą wyjść. W tym momencie nie czułam nawet żalu.
Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, wróciłam do kuchni. Wstawiłam wodę na herbatę. Usiadłam przy stole, gdzie jeszcze przed chwilą siedzieliśmy razem. Teraz byłam sama. I było... cicho. Nie spokojnie. Cicho. Patrzyłam w okno, za którym śnieg padał niemrawo. Nigdzie się nie spieszył. Ja też nie miałam już po co się spieszyć.
„Może to właśnie był ten moment” – pomyślałam. – „Może to już koniec udawania. Skoro oni nie chcą mnie takiej, jaka jestem, to nie będę już się starać być kimś, kim nie potrafię być”. Nie byłam smutna, nawet nie zła. Było we mnie coś, czego nie umiałam jeszcze nazwać. Coś nowego. Coś, co przypominało... wolność.
Mi też było ciężko
Siedziałam jeszcze przez długi czas przy kuchennym stole, nie dotykając herbaty. W głowie pojawiały się obrazy – jak stare zdjęcia wyciągane z dna szuflady. Jedna z dawnych Wigilii. Sprzed lat, kiedy jeszcze był z nami Witek.
Stał w kuchni z łyżką w ręku, próbował mieszać bigos, chociaż zawsze robił to źle. Ale ja udawałam, że nie widzę. Dzieci były małe, Karolina biegała w za dużych rajstopach, a Maciek denerwował się, że nie ma w jego zupie dokładnie tylu uszek, ile miała siostra. Ja krzątałam się jak zawsze – stół, ścierki, talerze. I cały czas czułam, że coś muszę, że powinnam. Byłam wtedy jak automat – odhaczająca obowiązki matka i żona.
– Może trzeba im trochę odpuścić, Tereska – powiedział kiedyś Witek z uśmiechem, kiedy znów zganiłam Karolinę, że rozrzuciła papierki po czekoladzie.
– A kto ich nauczy życia? – odparłam cierpko. – Czułość nie nauczy ich walczyć.
On tylko spojrzał na mnie smutno. Czasem próbował mi tłumaczyć, że dzieci nie są po to, żeby im tylko wyznaczać granice. Ale wtedy miałam wrażenie, że jeśli odpuszczę choć na chwilę, to wszystko się rozpadnie.
Pamiętam jedną Wigilię, kiedy Karolina płakała, bo nie dostała lalki, którą sobie wymarzyła. A ja powiedziałam jej tylko, że „życie to nie katalog zabawek”. Witek przytulił ją wtedy, a ja... poczułam coś, co do dziś mnie gryzie – zazdrość. O to, że on potrafił ją przytulić, a ja nie. Bałam się, że jak się rozkleję, to już się nie pozbieram.
Teraz, siedząc sama w tej kuchni, zastanawiałam się, czy nie przesadziłam. Czy ten mój chłód nie był przypadkiem zbroją, której nikt nie potrafił zdjąć. Nawet oni – moje dzieci. A może właśnie dlatego teraz walczą ze mną, bo nie dałam im czułości. Ale czy oni kiedykolwiek zapytali, skąd ten chłód?
Nie, nie chcę się usprawiedliwiać. Ale czasem myślę, że nikt nie zapytał mnie, czy było mi trudno. Czy nie bałam się nocy, podczas których dzieci były chore, a Witek nie wracał z pracy. Czy nie pękałam w środku, kiedy musiałam uśmiechać się, choć wszystko się sypało. Może samotność to nie kara. Może to wybór. I może w końcu mogę go dokonać sama.
Zaczęłam myśleć o sobie
Po ich wyjściu w mieszkaniu zrobiło się tak cicho, że aż mnie to zaskoczyło. Bez rozmów, bez szurania krzeseł, bez tych wszystkich drobnych odgłosów, które zwykle tworzyły świąteczny wieczór. Posprzątałam tylko to, co konieczne. Resztę jedzenia zapakowałam do pojemników i włożyłam do lodówki.
Otworzyłam okno. W oddali ktoś śpiewał kolędy, może sąsiad z naprzeciwka. Nie rozpoznawałam melodii. Zamiast słuchać, patrzyłam na płatki śniegu, które powoli opadały na parapet. Świat wyglądał spokojnie, prawie jakby nic się nie wydarzyło. I mimo wszystko... ja też czułam spokój. Nie pustkę, nie smutek – tylko spokój. Jakby coś się skończyło, a ja wreszcie mogłam odpocząć.
„Nie jestem zła. Nie jestem nawet rozczarowana” – pomyślałam. „Może przyszedł moment, żeby przestać robić święta dla ludzi, którzy ich nie chcą. Może zrobię je kiedyś dla siebie.”
Kilka dni po Wigilii telefon zawibrował na stole. Najpierw krótka wiadomość od Maćka. Przeczytałam ją raz, potem drugi. „Dzięki za kolację. Przepraszam.” Bez wyjaśnień, bez dalszego ciągu. Jakby bał się napisać coś więcej albo nie wiedział, jak. Odłożyłam telefon.
Później przyszła wiadomość od Karoliny. Długa, pełna emocji, słów, które raniły i jednocześnie próbowały się usprawiedliwiać. Pisała o dzieciństwie, o braku ciepła, o tym, że wciąż ją to boli. Na końcu dodała: „Może kiedyś pogadamy”. Czytałam to powoli. Nie czułam już złości. Raczej zmęczenie.
Nie odpisałam żadnemu z nich. Nie dlatego, że chciałam ich ukarać. Po prostu pierwszy raz w życiu uznałam, że nie muszę reagować natychmiast. Że mogę dać sobie czas. Zrobiłam coś, czego wcześniej bym nie zrobiła. Zapisałam się na zajęcia jogi dla początkujących. Kupiłam książkę o emocjach, chociaż jeszcze leżała nietknięta na półce. Zrobiłam to bardziej z ciekawości niż z potrzeby naprawy czegokolwiek.
Po raz pierwszy od dawna poczułam, że nie wszystko musi kręcić się wokół dzieci. Że mogę mieć własną przestrzeń. I że to nie jest egoizm, tylko ratunek.
Mogę być sobą
W noworoczny poranek wyszłam z domu wcześniej niż zwykle. Nie było jeszcze siódmej, chodniki puste, śnieg skrzypiał pod butami. Przeszłam park, potem skręciłam w stronę małego stawu, który co roku zamarzał tak samo. Powietrze było rześkie, twarz szczypała od zimna, ale nie chciałam wracać. Szłam wolno, bez celu, ale z jakimś nowym spokojem w środku.
Myślałam o dzieciach. O tym, jak bardzo ich kochałam, nawet jeśli nie potrafiłam tego pokazać tak, jak oni by chcieli. Nie umiałam ich tulić, nie mówiłam czułych słów. Ale zawsze byli najważniejsi. Może teraz też muszę ich pokochać inaczej – z zachowaniem dystansu. Bez narzucania się, bez robienia z siebie ofiary. Może to też jest rodzaj miłości.
Wróciłam do domu. Zdjęłam płaszcz, wstawiłam wodę na herbatę. W kuchni pachniało jeszcze piernikiem. Może w te święta nie było opłatka. Nie było ciepła. Ale może to były pierwsze święta, kiedy poczułam, że mogę być sobą.
Teresa, 75 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa krytykuje moje potrawy wigilijne, a sama umie zrobić tylko pierogi z paczki i barszcz z torebki. Mam jej dość”
- „Mąż dał teściowej luksusową błyskotkę na święta. Chyba nie byłam tak grzeczna jak ona, bo dostałam tanią patelnię”
- „Gdy mąż zmarł, zamknęłam się w sobie. Odżyłam, gotując barszcz z uszkami dla potrzebujących w święta”

