Reklama

Jeszcze miesiąc temu wydawało mi się, że jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Wyszłam za mąż za Pawła – mojego najlepszego przyjaciela i miłość życia. Nasz ślub był dokładnie taki, jak go sobie wymarzyliśmy: elegancki, dopracowany w każdym szczególe i pełen ludzi, których kochamy. Sala weselna wyglądała jak z katalogu, orkiestra grała na żywo, stoły uginały się od potraw, a fotograf uwieczniał każdy uśmiech i każdą łzę wzruszenia.

Goście chwalili, że dawno nie bawili się tak dobrze, i zapewniali, że będziemy wspominać tę noc do końca życia. My również wierzyliśmy, że ten dzień będzie dla nas początkiem pięknego etapu – z radością, ale i spokojem o finanse. W końcu wesele to nie tylko emocje, ale też ogromne koszty. Paweł powtarzał, że zwróci się z nawiązką, że tradycja kopert uratuje nasz budżet. Słuchałam go i wierzyłam, że ma rację. Dziś, kiedy wspominam tamten wieczór, czuję coś zupełnie innego niż radość – wstyd, gorycz i rozczarowanie.

Wszystko było idealne

Planowanie uroczystości zajęło mi dwa lata. Każdy wolny wieczór poświęcałam na przeglądanie ofert, dzwonienie do podwykonawców i porównywanie cen. Chciałam, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik. Znalazłam salę na obrzeżach Krakowa, w zabytkowym dworku z ogrodem pełnym lampionów. Kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy to miejsce, wiedzieliśmy, że to właśnie tu. Zarezerwowaliśmy termin, a potem zaczęła się lawina wydatków.

Suknia sprowadzana z Hiszpanii, smoking od projektanta, menu degustacyjne w restauracji z gwiazdką Michelin. Paweł wcale mnie nie powstrzymywał, przeciwnie – sam marzył, żeby to był wieczór inny niż wszystkie. Wiedzieliśmy, że koszt będzie ogromny, ale uznaliśmy, że raz w życiu można zaszaleć. Finalnie rachunek opiewał na prawie 120 tysięcy złotych – część zapłaciliśmy z oszczędności, część z kredytu. Pocieszaliśmy się tym, że koperty od gości zrekompensują nasz wysiłek. Skoro dajemy im taką oprawę, luksusowy hotel i niezapomnianą noc, to z pewnością poczują się zobowiązani.

Liczyliśmy na pełne koperty

Nie ukrywam – liczyliśmy na hojność gości. Powtarzałam sobie, że przecież to bliska rodzina, najlepsi przyjaciele i znajomi, którzy wiedzą, ile serca włożyliśmy w ten dzień. Byłam przekonana, że nikt nie odważy się przyjść z drobnymi kwotami, skoro zapewniliśmy im atrakcje, o których większość weselników mogła tylko pomarzyć. W naszej głowie powstał prosty rachunek: osiemdziesiąt osób, średnia koperta na poziomie kilkuset złotych – wystarczy, żeby spłacić kredyt i jeszcze coś odłożyć.

Paweł podsycał te marzenia. Śmiał się, że nasze wesele samo się sfinansuje, a my będziemy wspominać je nie tylko jako najpiękniejszy dzień życia, ale też najbardziej opłacalną inwestycję. Gdy siedzieliśmy wieczorami, układając plan stołów, żartowaliśmy, ile dana rodzina wrzuci. Niby ironizowaliśmy, ale w głębi serca naprawdę wierzyliśmy, że tak będzie. To była mieszanka ekscytacji i ulgi – bo choć zadłużeni, mieliśmy poczucie, że wszystko się ułoży.

Byliśmy rozczarowani

Dzień po weselu usiedliśmy przy stole w salonie z wielkim pudłem, w którym przez całą noc gromadziliśmy prezenty. Paweł otworzył pierwszą kopertę z uśmiechem. W środku było 100 zł. „No, może to taki start” – zażartowałam. Kolejne – 200 zł, kartka z życzeniami i nic więcej. Im dalej brnęliśmy, tym bardziej gasł nasz entuzjazm. Liczyliśmy sumiennie, kartka po kartce, banknot po banknocie. W końcu okazało się, że ze wszystkich kopert zebraliśmy… 7 tysięcy złotych.

Spojrzeliśmy na siebie w ciszy. To nie wystarczyło nawet na spłatę kredytu z oprocentowaniem, który wzięliśmy na przygotowania. Czułam, jak robi mi się niedobrze. Z jednej strony wiedziałam, że nie wypada wymagać od ludzi pieniędzy, z drugiej – nie mogłam uwierzyć, że ktoś przychodzi na taką uroczystość i daje 200 zł. W tamtej chwili wszystkie pochwały gości wydawały się kpiną.

Nic nam się nie zwróciło

Kiedy pożaliłam się mamie, spodziewałam się współczucia. Tymczasem usłyszałam: „A czego się spodziewałaś? To nie biznes, tylko ślub”. Ojciec dorzucił, że powinnam się cieszyć, że w ogóle ktoś przyszedł. Siedziałam przed nimi z niedowierzaniem. Jak to – cieszyć się, że przyszli? Przecież zapewniliśmy im noc w hotelu, jedzenie, muzykę, prezenty dla gości na pożegnanie.

Paweł próbował bagatelizować sprawę, mówił, że damy radę, że to tylko pieniądze. Ale ja nie potrafiłam. Czułam się oszukana. Jakby ktoś wykorzystał naszą gościnność i wyszedł z niej zadowolony, zostawiając nas z pustym portfelem. Zaczęłam obsesyjnie porównywać się do innych znajomych – oni wspominali, że wesele się zwróciło, a czasem jeszcze zostało na podróż poślubną. My zostaliśmy z długiem i poczuciem, że nasza hojność nikomu nie zrobiła różnicy.

Minął miesiąc od ślubu, a ja wciąż nie potrafię cieszyć się wspólnym życiem. Paweł powtarza, że mamy siebie i to wystarczy, ale ja czuję ciężar, który przygniata mnie każdego dnia. Kredyt do spłaty, brak oszczędności i świadomość, że zaufaliśmy ludziom, którzy okazali się zwyczajnie skąpi.

Wiem, że brzmię jak materialistka – tak właśnie nazwali mnie rodzice, kiedy wspomniałam, że jestem zawiedziona. Ale czy naprawdę to materializm, skoro przez dwa lata starałam się dla wszystkich, by stworzyć dzień pełen magii, a teraz zostałam z niczym? Patrzę na zdjęcia z wesela i zamiast radości widzę tylko dekoracje, które kosztowały fortunę, i uśmiechy ludzi, którzy w kopertach zostawili grosze. Zamiast wspomnienia szczęścia – mam gorzki smak rozczarowania. Żałuję, że daliśmy się ponieść marzeniom o bajce. Bo nasza bajka skończyła się dokładnie w chwili, gdy policzyliśmy pieniądze.

Zosia, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama