„Według rodziny przegrałam życie, bo nie mam męża i dzieci. Gdy oni przewijają pieluchy, ja podróżuję w spokoju”
„Czasem ktoś zapraszał mnie na randkę, czasem nawet było miło. Tyle że nic z tego nigdy nie wychodziło. Bo... po prostu nie czułam potrzeby dzielenia z kimś życia. Nie w tym sensie, w jakim chciałaby tego moja ciotka Krysia”.

- Redakcja
Co roku, gdy zbliżają się rodzinne uroczystości, w moim brzuchu zaczyna się zaciskać dobrze znany supeł. To nie stres przed gotowaniem, nie niepokój o to, czy ciasto się uda. To nieuchronna perspektywa wysłuchiwania życzliwych pytań o „tego jedynego” i nieco mniej subtelnych westchnień cioci Krysi, że „taka ładna dziewczyna, a sama”. Mam trzydzieści osiem lat, nie mam męża ani dzieci i – wbrew temu, co twierdzi moja rodzina – wcale nie jestem przez to nieszczęśliwa. Przeciwnie. Moja samotność to mój wybór. I moje szczęście.
Festiwal litości i ocen
– Oj, Justynko… No i znowu sama? – westchnęła ciocia Krysia, kiedy tylko przekroczyłam próg jej mieszkania. Zdjęłam buty i uśmiechnęłam się grzecznie, próbując nie dać po sobie poznać, że znowu przyjechałam tu bardziej z poczucia obowiązku niż potrzeby serca.
– Dzień dobry, ciociu. Jak zwykle pięknie pachnie. – odparłam, ignorując pytanie.
Ale wiadomo, to tylko na chwilę odwleczenie. Już przy barszczu z uszkami posypały się kolejne subtelne „uwagi”.
– Wiesz, Ewa, córka Krysi z pracy, to już trzecie dziecko urodziła. A Justynka taka sama, ładna, wykształcona… Ale chyba zbyt wybredna – rzuciła babcia, mieszając zupę z taką ostentacją, jakby miało to zagłuszyć jej słowa.
Zrobiło mi się gorąco. Siedziałam między kuzynką z czwórką dzieci a wujkiem, który właśnie chwalił się, że jego syn już się ożenił i wybudował dom.
– Ale ty tak serio mówisz, że ci dobrze samej? – zapytała ciocia, jakby wątpiła w moje człowieczeństwo.
– Serio – uśmiechnęłam się, wbijając widelec w sałatkę jarzynową. – Naprawdę serio.
Kto mi herbatę poda na starość?
– Ty się śmiejesz teraz, Justyna, ale zobaczysz. Przyjdzie starość i kto ci wtedy szklankę herbaty poda? – zapytał wujek Andrzej, patrząc na mnie z autentycznym współczuciem, jakby właśnie zapadł wyrok.
– Może podam sobie sama – rzuciłam lekko, choć w środku już mi się chciało wyć. Przecież to nie był nowy tekst. Ta herbatka krążyła po rodzinnych imprezach od lat. Symbol samotnej starości – nie dzieci, nie brak miłości, tylko ta nieszczęsna herbata, której nie będzie komu zaparzyć.
– Dzieci są po to, żeby się miał kto tobą zająć – dorzuciła ciotka Ela, przecierając okulary. – Ja to jestem spokojna. Mam trójkę. Któreś się mną zajmie. A ty?
Spojrzałam na nią i przez moment miałam ochotę zapytać, czy już zrobili losowanie, które z dzieci przypada jej do kąpania, a które do zastrzyków.
– A jak się nikomu nie będzie chciało tobą zajmować? – odparłam. – Bo różnie bywa. Znam ludzi, co dzieci mają i w domach opieki siedzą.
Zapadła cisza. Wujek Andrzej pokręcił głową z politowaniem.
– Ty to jesteś taka niezależna. Ale wiesz, życie to nie tylko niezależność. Czasem człowiek potrzebuje drugiego człowieka.
– To prawda. Ale to nie musi być mąż. I nie musi być dziecko – powiedziałam. – Ja też mam ludzi. Po prostu nie tych, których wy byście mi życzyli.
Moje życie nie jest smutne
Wbrew rodzinnym wyobrażeniom moje życie wcale nie składało się z jedzenia zupki chińskiej w samotności i zagadywania do kotów. Choć fakt – miałam kota. Tyle że to on częściej zagadywał mnie. Codziennie wstawałam bez budzika. Czasem jechałam do pracy rowerem, czasem pracowałam z domu w dresie. Nikt nie narzekał, że w łazience za długo, że w lodówce za mało kiełbasy, że znowu sałatka i tofu. Mogłam po pracy iść do kina sama albo z koleżanką, a jak miałam ochotę na ciszę – wracałam i siedziałam w niej bez wyrzutów sumienia. Bez konieczności „rozmawiania o tym, jak minął dzień”.
Miałam swoje rytuały. Poranna kawa w kubku z odpryśniętym uchem, wieczorne czytanie w łóżku z lampką wina i nogą kota na ramieniu. Pracę lubiłam, ludzi znałam – może nie tabuny, ale kilku wartościowych. Czasem ktoś zapraszał mnie na randkę, czasem nawet było miło. Tyle że nic z tego nigdy nie wychodziło. Bo... po prostu nie czułam potrzeby dzielenia z kimś życia. Nie w tym sensie, w jakim chciałaby tego moja ciotka Krysia.
Czy tęskniłam za kimś? Czasami. Ale nie za mężem czy dziećmi. Tęskniłam za cichym porankiem z kimś, kto nie musi mówić. Tęskniłam za ciepłą dłonią na plecach, kiedy leżałam chora. Ale nigdy na tyle, by pędzić przez życie w pośpiechu tylko po to, żeby nie być sama.
Spełnione życie dawnej znajomej
Monikę spotkałam przypadkiem, w supermarkecie. Z liceum pamiętałam ją jako prymuskę z rozpisanym planem na życie. Miała mieć męża do trzydziestki, dwójkę dzieci, dom z ogrodem i psa. Miała też bardzo precyzyjne wyobrażenie, jak „nie powinno się kończyć” – i chyba ja byłam dokładnym przykładem tej przestrogi.
– Justyna?! – zawołała radośnie i zaraz zaczęła mnie obejmować, jakbyśmy nie rozmawiały przez ostatnie piętnaście lat.
– Cześć, Monika – uśmiechnęłam się uprzejmie. – Co u ciebie?
I się zaczęło. O dzieciach – dwójka, „przekochane, tylko strasznie energiczne”. O mężu – „ciągle pracuje, bo przecież kredyt na dom się sam nie spłaci”. O ogrodzie – „zawsze coś do zrobienia, ale jak wchodzę boso na trawę, to wszystko mi przechodzi”. Przez chwilę słuchałam jej z uwagą, ale potem poczułam znajome uczucie: że znów siedzę w fotelu u cioci Krysi, tylko tym razem w wersji „klasa maturalna po latach”.
– A ty? – zapytała wreszcie. – Masz kogoś?
– Nikogo na stałe – odparłam spokojnie. – Ale dobrze mi samej.
Monika zamarła na moment, jakby nie wiedziała, co odpowiedzieć. I wtedy to usłyszałam:
– Ale nie boisz się, że przegapisz moment? Że będzie za późno?
Uśmiechnęłam się.
– A ty nie boisz się, że nie zdążysz się zatrzymać?
W jej oczach mignęło coś dziwnego. Zmęczenie? Zawahanie? Ale zaraz znowu się uśmiechnęła.
– Musimy się umówić na kawę! – rzuciła i już jej nie było.
Nikt nie musi tego rozumieć
Z czasem przestałam się tłumaczyć. Ani na rodzinnych spotkaniach, ani znajomym z pracy, ani tym, którzy dziwili się, że „taka fajna, a sama”. Bo to nie była samotność z przymusu. To był wybór. Świadomy i przemyślany.
Nie chodziło o to, że nie chciałam nigdy nikogo wpuścić do swojego świata. Po prostu nie chciałam go zmieniać na siłę tylko po to, by wpasować się w czyjeś oczekiwania. Wiedziałam, że jestem szczęśliwa z tym, co mam – z własnym rytmem dnia, z przyjaźniami, z wolnością. Z tym, że nikt mnie nie osądzał, że pracuję za dużo albo że mam za mało czasu dla domu. Że nikt nie zostawiał brudnych skarpet na podłodze i nie zabierał moich ulubionych kubków.
Czasem ktoś pytał:
– A dzieci? Nie boisz się, że później będzie za późno?
I wtedy myślałam o Ani z pracy, która każdego ranka przychodziła z zapuchniętymi oczami, bo jej syn znów się na nią obraził, bo wykrzyczał jej, że ma jej dość. Albo o Monice z liceum, która w tamtym markecie miała głos pełen entuzjazmu, ale oczy... oczy jakby zmęczone latami życia w trybie „muszę”. Moje życie nie było lepsze ani gorsze. Było po prostu moje. Inne. I to wystarczało. Nie potrzebowałam uznania cioci Krysi, ani współczucia wujka Andrzeja. Potrzebowałam tylko siebie.
Nie jestem przegrana
Kilka dni po ostatnich świętach zadzwoniła do mnie kuzynka. Taka, która zawsze z lekką wyższością opowiadała o szkolnych sukcesach dzieci, mężu w korpo i ich nowym SUV-ie.
– Wiesz – zaczęła cicho, bez zwykłego entuzjazmu – czasem ci zazdroszczę.
Zamilkłam, niepewna, czy dobrze usłyszałam.
– Tego twojego spokoju. Tego, że wracasz do domu i nie musisz się z nikim kłócić. Nie musisz tłumaczyć, dlaczego kupiłaś nową sukienkę, albo że nie masz dziś siły robić obiadu. Tego, że możesz sobie po prostu być. Tak, jak chcesz.
Rozmowa ta długo nie dawała mi spokoju. Zrozumiałam wtedy coś ważnego – że każda z nas niesie swój ciężar. I że te ich „spełnione” życia są czasem tylko kostiumami, za którymi kryją się zmęczenie, lęki i potrzeba... ciszy. Wolności. Nie przegrałam życia. Nie jestem gorsza. Nie potrzebuję potwierdzenia swojej wartości w oczach mężczyzny ani w oczach dziecka. Moja wartość nie zależy od nazwiska przy dzwonku ani ilości kompletów śpioszków w komodzie.
Mam swoje wybory. Swój pokój. Swoją ulubioną herbatę, którą potrafię sobie podać sama. I choć może nikt nie napisze o tym w rodzinnym albumie, to wiem jedno – żyję po swojemu. I dobrze mi z tym.
Justyna, 38 lat
Czytaj także:
- „Mam uczulenie na własną synową. Przy każdym spotkaniu zaciskam zęby, by nie powiedzieć jej, co o niej myślę”
- „Kuzyn z rodziną stanął przed moimi drzwiami z walizkami. Wystarczyło 1 gorzkie zdanie, by wybić im ten pomysł z głowy”
- „Pokazałam eks mężowi, co stracił. Wystarczyło 5 minut przed lustrem i faceci wyrastali przede mną jak grzyby po deszczu”

