„Wakacje we Włoszech okazały się początkiem rodzinnego koszmaru. Okazało się, że nie mamy do czego wracać”
„– Ty zawsze musisz być ta rozsądna, prawda? – rzucił. – Ja się tu wściekam, a ty już piszesz protokoły.
– Bo jak ty się wściekasz, to ja muszę działać – odpowiedziałam spokojnie, ale i ostro. – Ktoś musi.
Patrzył na mnie przez chwilę, jakby próbował zrozumieć, czy go właśnie oskarżyłam, czy tylko bronię siebie. Potem odwrócił wzrok i wyszedł do kuchni”.

- Redakcja
Nigdy nie sądziłam, że powrót z raju może tak boleć. Dziesięć dni włoskiego słońca, świeżych fig prosto z drzewa i wieczornych spacerów z Markiem wzdłuż morza – jakbyśmy wrócili do siebie, do czasów sprzed codzienności. Trzymaliśmy się za ręce, śmialiśmy z głupot, piliśmy tanie wino z plastikowych kubków na balkonie z widokiem na morze. I choć wiedziałam, że to tylko chwila, że zaraz znów pochłonie nas praca, rachunki i rzeczy do zrobienia, nie chciałam myśleć o końcu.
A jednak koniec przyszedł. I to z przytupem
Kiedy tylko otworzyliśmy drzwi mieszkania, uderzył nas smród wilgoci. W sekundę zrozumiałam, że coś jest nie tak. Zrobiłam dwa kroki do środka i poczułam chlupot pod stopami. Woda. Po kostki. Dywan nasiąknięty, meble rozmoknięte, kartony z książkami rozczłapane jak ciasto. Zamarłam.
– Co jest, do cholery?! – Marek rzucił walizkę, przeskakując przez kałuże do kuchni. – Ewa, patrz na to! Z sufitu cieknie!
Wpatrywałam się w nasz zalany salon, jakby to był kadr z obcego filmu. Moje poduszki z Ikei – te, które układałam godzinami, dobierając kolory – teraz pływały jak boje na wzburzonym morzu. Zasłony przyklejone do okien jak mokre szmaty. Cicho westchnęłam.
– Ktoś nas zalał – powiedziałam tylko. Tyle z wakacyjnego luzu.
– Ide na górę – warknął Marek i ruszył w stronę drzwi. – Robert, ty idioto, to musiałeś być ty…
Chciałam go zatrzymać, ale nie miałam siły. Woda, jeszcze ciepła od słońca na naszych ubraniach, już stygła przy kostkach. I tak samo szybko stygnął we mnie cały nasz włoski zachwyt.
Zanim zdążyłam zdjąć mokre buty, Marek już stał przed drzwiami sąsiada z góry. Słyszałam, jak wali pięścią, coraz mocniej i szybciej. Dołączyłam do niego, stając z boku. Czułam, że zaraz coś w nim wybuchnie.
Po dłuższej chwili drzwi się uchyliły. W progu stanął Robert – sąsiad z góry, mężczyzna po pięćdziesiątce, zawsze w rozciągniętym swetrze i z miną, jakby świat go tylko zaskakiwał. Tym razem było podobnie.
– O, Marek… Coś się stało?
– Zalałeś nam mieszkanie – powiedział Marek bez żadnych wstępów. – Wracamy z urlopu, a tu woda po kostki. Sufit przecieka. U ciebie musiało się coś stać.
Robert spojrzał na nas z lekkim zdziwieniem, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że może coś rzeczywiście przegapił.
– Naprawdę? U mnie wszystko w porządku... Może się kran lekko odkręcił, nie wiem. Nie zauważyłem.
Zacisnęłam usta. Jego ton był aż nazbyt beztroski. Jakby rozmawialiśmy o zgubionym długopisie, a nie o zniszczonym mieszkaniu.
– Nie zauważyłeś? – powtórzył Marek, z trudem panując nad sobą. – To nie jest kilka kropel. U nas wszystko zalane. Kanapa, ściany, podłoga. Mamy wilgoć w szafach.
– Spokojnie, Marek… – szepnęłam mu, czując, jak cała się napinam.
Robert potarł kark i westchnął.
– No dobrze, zobaczę jeszcze raz. Jak coś przeciekało, to może... No, nie wiem. Jakoś się dogadamy – rzucił, już zamykając drzwi.
– Dogadamy? – Marek jeszcze próbował protestować, ale drzwi się zamknęły.
Wracaliśmy na dół w ciszy. Woda wciąż chlupała pod nogami. Wchodząc z powrotem do mieszkania, Marek w końcu nie wytrzymał.
– On sobie chyba żartuje. „Nie zauważył”! Przez tydzień nie zauważył, że zalewa ludziom mieszkanie? Jak można być tak nieodpowiedzialnym?
Oparłam się o ścianę, czując ciężar całej sytuacji. Chciałam go uspokoić, powiedzieć coś sensownego, ale wewnątrz też we mnie buzowało.
– Marek, krzyczenie na niego nic nie da. Trzeba to zgłosić. Ubezpieczyciel, administracja… – zaczęłam, choć sama miałam ochotę usiąść na podłodze i zasłonić twarz rękami.
– Ty zawsze musisz być ta rozsądna, prawda? – rzucił. – Ja się tu wściekam, a ty już piszesz protokoły.
– Bo jak ty się wściekasz, to ja muszę działać – odpowiedziałam spokojnie, ale i ostro. – Ktoś musi.
Patrzył na mnie przez chwilę, jakby próbował zrozumieć, czy go właśnie oskarżyłam, czy tylko bronię siebie. Potem odwrócił wzrok i wyszedł do kuchni. Zostawił mnie samą w salonie, który jeszcze kilka dni temu pachniał lawendą z Puglii, a teraz śmierdział zastałą wodą i czymś kwaśnym.
Dzwoniłam cały ranek. Najpierw do administracji – „proszę zgłosić pisemnie”. Potem do ubezpieczyciela – „konieczne oględziny rzeczoznawcy, dokumentacja szkód, proszę się uzbroić w cierpliwość”. W międzyczasie robiłam zdjęcia – kanapa, która nie nadawała się już do niczego, ściany z zaciekami, książki, które nie miały szans wyschnąć. Mój ulubiony album o Sycylii zamienił się w poskręcaną bryłę papieru.
Wieczorem usiedliśmy z Markiem przy winie
Cisza. Oboje byliśmy zmęczeni. Podziwiałam, że nie wybuchł znów, ale czułam napięcie. Jak sprężyna.
– Wszystko się sypie – powiedział nagle, bez spojrzenia w moją stronę.
Pokiwałam głową, chociaż nie byłam pewna, czy mówi o mieszkaniu, czy o czymś więcej. Od kiedy wróciliśmy, właściwie ze sobą nie rozmawialiśmy. Wymienialiśmy informacje. Lista rzeczy do zrobienia rosła, a my coraz bardziej się od siebie oddalaliśmy.
Pomyślałam o wakacjach. Jak bardzo wtedy byliśmy blisko. I jak kruchy musiał być ten spokój, skoro nie przetrwał nawet jednej katastrofy.
Zadzwonił dzwonek do drzwi. Spojrzałam na Marka, ale nie ruszył się z kanapy. Otworzyłam.
W progu stał Robert, trzymając w dłoni butelkę czerwonego wina. Uśmiech niepewny, jakby sam nie wierzył, że tu przyszedł.
– Chciałem przeprosić… Wiem, że narobiłem wam bałaganu. Naprawdę nie zauważyłem. Zawinił zawór przy pralce, woda leciała do odpływu. Myślałem, że wszystko spływa normalnie.
Patrzyłam na niego bez słowa. Po chwili Marek podszedł, wziął butelkę z jego rąk.
– Dzięki. Nie trzeba było – powiedział cicho. Po czym odwrócił się i postawił wino na stole.
Zostałam w drzwiach z Robertem.
– Nie chcę od ciebie nic – powiedziałam, patrząc mu prosto w oczy. – Już mamy dość emocji.
Chyba chciał coś odpowiedzieć, ale zamknęłam drzwi. Zostałam chwilę, opierając się o framugę. Serce biło mi szybko, jakbym właśnie przebiegła maraton.
Marek stał przy stole, przyglądając się butelce.
– Czerwone. Wytrawne – rzucił. – Nasze ulubione.
Nie odpowiedziałam. Poszłam do sypialni i zamknęłam za sobą drzwi.
Siedziałam w kuchni, owinięta w stary szlafrok, z kubkiem herbaty, której nie wypiłam. Wpatrywałam się w ekran telefonu, przewijając zdjęcia z wakacji. Marek z uśmiechem, którego teraz nie miał. Ja w sukience w kwiaty, jakiej tu nigdy nie noszę. W tle morze – niebieskie, czyste, jakby oddzielne od wszystkiego, co teraz.
Z zamyślenia wyrwał mnie szelest. Marek wszedł do kuchni. Usiadł naprzeciwko, nie patrząc na mnie.
– Myślisz czasem… że to wszystko było tylko złudzenie? – zapytałam cicho.
– Co?
– Te wakacje. To, że było tak dobrze. Że znowu się do siebie zbliżyliśmy.
Wzruszył ramionami.
– Może po prostu tam byliśmy inni.
Zamilkliśmy. W jego oczach widziałam zmęczenie. W moich pewnie było podobnie. Chciałam powiedzieć coś więcej, ale słowa nie chciały się ułożyć. On też milczał, jakbyśmy oboje bali się, że każde kolejne zdanie będzie już tylko gwoździem.
W końcu wstał. Odsunął krzesło z takim dźwiękiem, że aż mną wstrząsnęło.
Wyszedł, zostawiając mnie samą
Usłyszałam, jak zatrzaskują się drzwi wejściowe. Wyszedł. Bez słowa, bez spojrzenia. W kuchni zapadła cisza, której nie przerywał nawet zegar – od dawna się zatrzymał. Zostałam sama.
Wróciłam do zdjęć. Tym razem zatrzymałam się dłużej na jednym – siedzieliśmy wtedy na schodkach przy porcie, jedliśmy brzoskwinie kupione na targu. Marek objął mnie ramieniem, a ja byłam lekko pochylona ku niemu, jakby to było naturalne, jakby nigdy wcześniej nie było między nami tej pustki. Teraz patrzyłam na nas jak na obcych ludzi.
Łzy pojawiły się nagle. Ciche, nieśpieszne. Najpierw pojedyncze, potem już bez końca. Nie wiedziałam, co dalej. Czy jest jeszcze jakieś „dalej”. Czy my jeszcze chcemy to „dalej”. Nie umiałam sobie odpowiedzieć.
Czułam żal do wszystkiego. Do Roberta, który nas zalewał przez tydzień i nie zauważył. Do Marka, który przestał rozmawiać. Do siebie, bo nie umiałam tego zatrzymać.
Zasnęłam na kanapie, w ubraniu, z telefonem w dłoni. Obudziło mnie światło poranka, ostre i chłodne. Dom wciąż pachniał wilgocią. A może to tylko ja nie mogłam się pozbyć tego zapachu z głowy.
Mieszkanie zostało wysuszone. Ściany odmalowane, podłogi wymienione. Nowa kanapa jeszcze pachniała magazynem, a mimo to – wszystko wydawało się znajome i puste. Tak jakby to nadal nie było nasze miejsce.
Siedzieliśmy z Markiem przy kolacji. Dwie miski z zupą, chleb, masło. Rozmawialiśmy krótko – o pracy, o rachunkach, o tym, że trzeba będzie kupić nowy czajnik.
– Chcesz więcej chleba? – zapytał.
– Nie, dziękuję – odpowiedziałam, nie patrząc mu w oczy.
Nie było między nami kłótni, nie było też zgody. Tylko ta cisza – nieprzyjazna, wygodna, znajoma. Jakbyśmy wrócili z wakacji w zupełnie inne miejsca. Fizycznie tutaj, ale wewnętrznie każde z nas gdzie indziej.
Czułam, że coś w nas się rozlało i wsiąkło w podłogę razem z tą wodą. Nie wiedziałam, czy da się to jeszcze odratować. Może tak. Ale dziś – jeszcze nie.
Ewa, 38 lat
Czytaj także:
- „Córka się obraziła, gdy zobaczyła, z kim się umawiam. Dla niej to obrzydliwe, ale czy po 50. mam już wybierać trumnę?”
- „Robert najpierw zgotował mi piekło, ale później wysłał mnie windą do nieba. Na kogoś takiego czekałam ponad 30 lat”
- „Dla ojca nie jestem prawdziwym facetem, bo pomagam żonie przy dziecku. Podobno mężczyźnie to nie przystoi”

