Reklama

Czasem budzę się rano i przez ułamek sekundy nie pamiętam, że to już koniec. Że to tylko kwestia formalności, podpisów, kilku urzędowych wizyt. Potem słyszę znajome skrzypienie podłogi w korytarzu i wiem, że to Filip, jak zwykle za cicho, by mnie obudzić, za głośno, by mnie nie drażnić.

Od lat żyjemy obok siebie, jak współlokatorzy. Dzielimy przestrzeń, obowiązki, rachunki, dzieci. Miłość się gdzieś po drodze rozmyła – może w stercie nieposegregowanego prania, może w kuchennych kłótniach o to, kto ma wynieść śmieci. Może po prostu w codzienności.

Kiedyś było inaczej. Pamiętam, jak potrafiliśmy się całować w autobusie, nie zważając na spojrzenia innych. Jak potrafiliśmy pakować się na spontaniczne wyjazdy z jedną torbą i całować w deszczu. Filip potrafił wtedy sprawić, że czułam się widziana, ważna. Ja śmiałam się głośno i całym ciałem.

Bajka się skończyła

Teraz mamy dwoje dzieci, dom, kredyt i tę nieustającą ciszę między nami, której nie wypełniają już ani pocałunki, ani rozmowy. Decyzja o rozwodzie zapadła... spokojnie. Bez krzyków, bez dramatów. Po prostu – wspólnie uznaliśmy, że to koniec. Że nie ma sensu już udawać. Że życie mamy tylko jedno.

Ale zanim wszystko się skończy naprawdę, zanim powiemy dzieciom, zanim podzielimy wszystko – zdecydowaliśmy się jeszcze raz pojechać razem do Chorwacji. Tam, gdzie Filip się oświadczył, gdzie piliśmy tanie wino na plaży i śmialiśmy się z siebie nawzajem. Może po to, żeby się pożegnać. A może... żeby sprawdzić, czy jeszcze coś zostało do uratowania.

– No to ustalamy – rozwód w październiku. Dzieciom powiemy dopiero po wakacjach – powiedział Filip przy kuchennym stole, nie patrząc na mnie. Nalewał sobie kawy, jakby to była kolejna rzecz do załatwienia z listy.

– Mhm – skinęłam głową. – A ten wyjazd? Chorwacja? Nadal aktualny?

– Jeśli chcesz. Rezerwację jeszcze mamy. To tylko tydzień – powiedział, a ja usłyszałam w tym cichy rodzaj rezygnacji.

– A pamiętasz, jak wtedy zgubiłeś pierścionek w morzu? – uśmiechnęłam się niepewnie.

Filip spojrzał na mnie, lekko zaskoczony.

Byliśmy wtedy inni.

– Może. Albo po prostu lepsi w udawaniu.

I znowu zapadła cisza. Ta nasza codzienna, dobrze znana. Jeszcze tydzień, jeszcze Chorwacja. Potem… potem się pożegnamy.

Dopadły mnie wspomnienia

Wyjechaliśmy o świcie. Dzieci spały jeszcze, zaspane i skulone na tylnym siedzeniu, z głowami opartymi o poduszki. Filip prowadził, a ja patrzyłam przez okno na mijane stacje benzynowe i szare krajobrazy, które powoli nabierały światła. Nie rozmawialiśmy. Z radia leciała jakaś lista przebojów, głównie nowe utwory, ale nagle między reklamami wcisnęli coś starego. Nasza piosenka. Ta z lata, kiedy jechaliśmy autostradą w stronę Dubrownika i śpiewaliśmy razem, głośno, fałszując jak dzieci. Teraz nie powiedzieliśmy ani słowa. Spojrzałam na niego, ale nie odwrócił wzroku od drogi. Ja też nie powiedziałam nic. Czułam tylko dreszcz, taki, który nie wiadomo skąd się bierze.

Na miejsce dotarliśmy kolejnego dnia wieczorem. Wynajęty apartament pachniał wilgocią i tanim płynem do podłóg. Balkon wychodził na zatokę. Widok był niemal identyczny jak wtedy, gdy Filip się oświadczył – morze spokojne, kilka łodzi w oddali, w powietrzu ciepło, które koiło. Dzieci wybiegły na taras i od razu zaczęły coś sobie pokazywać, śmiejąc się i krzycząc, jakby nie wiedziały, że przyjechaliśmy tu nie po to, by odpoczywać.

Pierwszego dnia poszliśmy na plażę. Tę samą, gdzie kiedyś piliśmy piwo z plastikowych kubków i łapaliśmy meduzy. Teraz dzieci budowały zamek z piasku, a ja i Filip siedzieliśmy na leżakach. Obok, pod parasolem, siedziała para w średnim wieku. On czytał książkę, ona smarowała sobie ramiona olejkiem, rozmawiali szeptem. Pomyślałam, że wyglądają na szczęśliwych, ale może to tylko poza. Może w środku też już się wypalili.

Wieczorem usiedliśmy na tarasie. Dzieci już spały. Miałam ochotę zapalić papierosa, choć nie paliłam od lat. Filip przyniósł wino i nalał do dwóch szklanek.

Pamiętasz, jak tu tańczyliśmy? – zapytałam.

– Tak – odpowiedział po chwili. – To było dawno temu, byliśmy inni.

Nie zaprzeczyłam. Może byliśmy. Albo tylko chcieliśmy wierzyć, że wszystko jest jeszcze możliwe. Piliśmy w milczeniu. Siedzieliśmy blisko, ale czułam, jakby dzieliło nas kilka kilometrów. I żadne z nas nie miało już siły, by ten dystans pokonać.

Było mi szkoda tych lat

Kolejne dni mijały w rytmie przypominającym wakacje. Jeździliśmy na różne plaże, jedliśmy lody, robiliśmy zdjęcia. Dzieci były szczęśliwe, a my – jakbyśmy grali rolę dawno nieznanych postaci. Ja byłam żoną, Filip był mężem. Śmialiśmy się przy kolacji, wspólnie wybieraliśmy atrakcje, wchodziliśmy do wody razem z dziećmi. To wszystko wyglądało normalnie. Gdyby ktoś nas wtedy obserwował, nie pomyślałby, że to nasz ostatni wspólny wyjazd. Że mamy już ustaloną datę rozwodu.

Wieczorami coraz częściej łapałam się na tym, że przyglądam się Filipowi inaczej. Patrzyłam, jak rozczesuje włosy naszej córce, jak wyciąga z samochodu torbę z kocami, jak czeka cierpliwie, aż syn wybierze loda. Przypominałam sobie, jak potrafił być czuły, jak robił mi śniadania po nieprzespanych nocach z dziećmi, jak zawoził mnie do pracy, kiedy lało. Tych wspomnień nie było już w codzienności, ale tu, w tym słońcu, między piaskiem a solą, zaczynały powracać.

Pewnego wieczoru dzieci zasnęły wcześniej, a my wybraliśmy się na spacer wzdłuż wybrzeża. Było cicho, tylko fale i skrzypienie pomostu. Szliśmy wolno, mijając ludzi siedzących w restauracjach, pary z winem na stolikach i cichymi rozmowami.

– Wydaje się, jakby nic się nie zmieniło, prawda? – powiedziałam, patrząc na ciemniejące niebo.

– Albo jakbyśmy tylko udawali, że się zmieniło – odpowiedział Filip, nie patrząc na mnie.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Może to wszystko naprawdę było udawaniem. A może po prostu nie umiemy już być szczerzy nawet wobec siebie.

Tej nocy nie mogłam zasnąć. Słyszałam jego oddech, cichy i równy. I nagle poczułam jego dłoń – delikatnie położył ją na mojej. Nie ruszyłam się. Nie odsunęłam. Nie odpowiedziałam też żadnym gestem. Ale leżeliśmy tak bardzo długo, jakbyśmy oboje nie chcieli być pierwsi w tym, co miało nadejść.

Coś zaczęło się zmieniać

Plaża była niemal pusta. Dzieci zostały w apartamencie z nowo poznaną rodziną z Polski, która miała córkę w podobnym wieku. Pozwoliliśmy im zagrać razem w planszówki, a sami wybraliśmy się na krótki spacer. Chyba oboje czuliśmy, że musimy sobie coś powiedzieć. Albo przynajmniej spróbować.

Słońce chowało się już za horyzontem, a niebo miało kolor dojrzałej moreli. Filip szedł tuż obok mnie, a ja znów patrzyłam, jak w cieniu jego profil wygląda młodziej niż na co dzień. Gdy usiedliśmy na piasku, nie mówił nic przez dłuższy czas. Grzebał dłonią w piasku, jakby coś próbował znaleźć albo tylko zająć czymś ręce.

Chyba już za późno, prawda? – powiedział w końcu cicho.

Nie odpowiedziałam. Spojrzałam tylko przed siebie, na łagodnie falujące morze. Kiedyś w takich momentach ściskał mnie za rękę, teraz po prostu czekaliśmy, aż zmrok przykryje nasze myśli. Kiwnęłam głową, tak ledwie zauważalnie. Może zbyt późno. Może nie da się już wrócić.

W nocy obudził mnie jakiś niepokój, może jakiś sen, którego nie pamiętam. Przewróciłam się na bok i wtedy poczułam jego dłoń. Znów leżała delikatnie na mojej. Nie mocno. Nie zdecydowanie. Jakby chciał sprawdzić, czy jeszcze może. Nie zabrałam ręki. Nie odpowiedziałam uściskiem. Ale zostałam tak. I ta cisza między nami była inna niż wcześniej. Nie bolała.

Nie rozmawialiśmy już o rozwodzie. Nie wracaliśmy do tego w kolejnych dniach. Dzieci nic nie podejrzewały. Robiliśmy to, co wszyscy turyści. Lody, zdjęcia, wieczorne spacery. Ale ja czułam, że coś się przesunęło. Że nie jesteśmy już po dwóch stronach muru. Może jeszcze nie razem, ale już nie całkiem osobno.

Nie chciałam tego

Powrót do domu był cichy. Dzieci spały niemal całą drogę, zmęczone słońcem, wodą i nocnymi rozmowami przy stole. Ja patrzyłam przez szybę na mijane pola, stacje, znajome znaki drogowe, jakbym wracała z innego życia, które było tylko krótkim snem. Filip prowadził w milczeniu, skupiony, zmęczony, zamyślony. W radiu grało coś nowego, nieznanego. Nie było już naszej piosenki.

W domu czekało wszystko to, co zostawiliśmy. Pranie do rozwieszenia, lodówka, która pachniała, jakby tęskniła za kimś, kto potrafi ją uporządkować. Dzieci rozpakowały walizki, rozrzuciły pamiątki i wróciły do swoich rytuałów jakby ten tydzień był tylko dłuższym snem.

Wieczorem weszłam do kuchni. Filip siedział przy stole z kubkiem herbaty. Usiadłam naprzeciwko, niepewna, czy wypada cokolwiek mówić. Ale powiedziałam:

– Już jesteśmy w domu.

A teraz… mówimy dzieciom? – zapytał, jakby chodziło o to, czy powiemy im już dziś, czy może poczekamy.

– Jeszcze nie. Chyba nie jestem gotowa.

Spojrzał na mnie uważnie, jakby pierwszy raz od dawna próbował coś odczytać z mojej twarzy. W jego oczach było coś nowego – może cień nadziei, może strach.

Może… zanim podejmiemy decyzję… spróbujmy terapii? – powiedział cicho.

Nie odpowiedziałam od razu. To słowo – terapia – zawisło między nami. Nigdy wcześniej o tym nie rozmawialiśmy, jakby przyznanie się, że potrzebujemy pomocy, było czymś gorszym niż samo rozstanie. Ale nie odeszłam. Nie powiedziałam „nie”.

Następnego dnia, kiedy wróciłam z pracy, usiadłam przy komputerze. Znalazłam gabinet w pobliżu, wpisałam nasze imiona w formularzu. Kliknęłam „wyślij”.

Nie czułam pewności. Nie wiedziałam, czy to coś zmieni. Ale po raz pierwszy od dawna miałam wrażenie, że może jeszcze coś warto.

Spróbujemy jeszcze raz

Kilka dni po wysłaniu zgłoszenia przyszło potwierdzenie. Pierwsza sesja w piątek, godzina siedemnasta. Filip skinął głową, gdy mu pokazałam wiadomość. Nie komentował. Nie zapytał, czemu to zrobiłam. Po prostu powiedział, że będzie.

Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Czy będziemy tam siedzieć, pełni pretensji, rzucać do siebie zdaniami z przeszłości, których i tak już nikt nie chce słyszeć? Czy może odkryjemy, że nie ma już czego ratować? Ale gdy weszliśmy do tego pokoju z ciepłym światłem, fotelem i dwoma krzesłami naprzeciwko siebie, poczułam spokój. Jakby ten ruch sam w sobie był ważny. Jakby to, że tam jesteśmy, znaczyło więcej niż wszystko, co się wcześniej nie udało.

Nie wierzę w cuda. Nie wierzę, że jedno wakacyjne wspomnienie może odbudować coś, co gasło przez lata. Ale wierzę w gesty. W te drobne, czasem niedoskonałe, ale prawdziwe. Jak dłoń na dłoni w środku nocy. Jak zaproponowanie terapii bez patosu. Jak to, że dziś wieczorem, kiedy dzieci już spały, usiedliśmy razem na kanapie i on położył rękę na mojej. Nie musiał nic mówić. Nie musiał się tłumaczyć. A ja nie musiałam się cofać.

Trzymaliśmy się za ręce. Bez napięcia. Bez wielkich słów. Cicho. Tyle wystarczyło. Może nie za późno. Jeszcze nie.

Marta, 41 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama