Reklama

Dopiero teraz widzę, że przez ponad trzydzieści lat żyłam jedynie namiastką prawdziwego życia. Pogoń za karierą, za marnymi pieniędzmi, za drogimi akcesoriami, własnym mieszkaniem i mitycznym statusem. Zmarnowałam tyle lat na podążanie za czymś, co nie miało znaczenia. I dowiedziałam się tego wszystkiego zupełnie przypadkiem, w miejscu, do którego właściwie nie zamierzałam trafić.

Byłam typową dziewczyną z korpo

Od samych studiów pracowałam w marketingu. Najpierw jedna firma, potem druga, a potem trzecia, każda coraz bardziej międzynarodowa i prestiżowa. Miałam ogromne ambicje, ale nie były związane z tym, co naprawdę robiłam. Wcale nie byłam pasjonatką marketingu, praca nie była moim hobby, stresowała mnie. Ale chciałam dojść do wysokiego stanowiska, zagranicznych podróży służbowych, wysokiej pensji.

Chciałam budzić podziw i słyszeć szepty „tej to wyszło w życiu”. To, że zajmowałam się akurat marketingiem, wyszło przypadkowo. Byłam obrotna, kreatywna. Miałam dużo pomysłów, umiałam dogadywać się z ludźmi i dostosowywałam się do każdych warunków. Okazało się, że marketing był branżą, do której pasowałam. Tylko czy ona pasowała do mnie? Przez wiele lat ani razu nie zadałam sobie tego pytania.

Wyglądasz na przemęczoną... Powinnaś w końcu wybrać się na solidne wakacje. Ile ty masz dni urlopu? Przecież nigdzie nigdy nie wyjeżdżasz! – niepokoiła się moja przyjaciółka.

– Nie mogę, coś ty... Teraz kończy się ważny projekt, a zaraz po nim powinnam zacząć przygotowywać się do jesiennej kampanii, żeby nie musieć panikować za dwa miesiące. Szczerze mówiąc, wolę zostać w mieście niż jechać na drugi koniec świata i martwić się wszystkim tym, co powinnam robić – odpowiedziałam jej zgodnie z prawdą.

– Ale to nie jest zdrowe, Julka. Każdy potrzebuje odpoczynku – upierała się.

Nie próbowałam jej tłumaczyć, że perspektywa odpoczynku... sama w sobie mnie stresuje. Byłam tak przyzwyczajona do życia na pełnych obrotach i ciężkiej pracy, że każda chwila wytchnienia sprawiała, że czułam się winna. „Jeśli czegoś nie muszę zrobić teraz, to znaczy, że powinnam robić coś na zapas, żeby później mieć łatwiej”, myślałam zawsze.

W weekendy sprzątałam cały dom, żeby w tygodniu móc dłużej siedzieć w biurze. Ćwiczyłam, ale tylko po to, żeby być zdrowa, nie dla przyjemności czy rozładowania napięcia, jak niektórzy. Spotykałam się ze znajomymi, żeby być ze wszystkim na bieżąco i nie wypaść z obiegu, zdarzało mi się chodzić do kina czy na koncerty. Robiłam zdjęcia, wrzucałam je na aplikację i oszukiwałam się, że mam jakieś prawdziwe życie.

W środku jednak byłam skoncentrowana na celu: najpierw na awansie i podwyżce, potem na coraz ambitniejszych projektach, a potem na kolejnym awansie. Tylko to się dla mnie liczyło i byłam w stanie wiele poświęcić, aby to osiągnąć. Nie miałam żadnego partnera, bo wiedziałam, że tylko by mi przeszkadzał. Umawiałam się na niezobowiązujące randki – znowu, żeby dać sobie poczucie, że jakoś tam żyję, a nie wegetuję – ale nie chciałam się z nikim wiązać, żeby się nie ograniczać. Do czasu aż... moja firma wręczyła mi wypowiedzenie.

To był dla mnie szok

To było jak grom z jasnego nieba. Nie wyobrażałam sobie, żeby ktokolwiek mógł mnie zwolnić. Byłam najlepsza. Ja to wiedziałam i oni przecież też. Wkładałam w tę pracę cały swój czas, energię i serce.

– Julka, wybacz, to decyzja czysto biznesowa. Po prostu musimy zrobić cięcia – oznajmił mi szef.

– Ale dlaczego ja? Nie wolicie zwolnić kogoś, kto pracuje mniej i gorzej ode mnie? – zapytałam z rozbrajającą szczerością.

– To nie takie proste... Zarabiasz najwięcej z osób na podobnym stanowisku. Zwolnienie ciebie jest dla nas największą oszczędnością... Przykro mi, że tak to wygląda, nie mam na to wpływu, to nie moja decyzja – tłumaczył się szef.

Po prostu nie mogłam w to uwierzyć. Mimo tego wszystkiego, co dla nich robiłam!

– I tak po prostu? Wywalicie mnie, bo byłam dobra w tym, co robię? To przecież niedorzeczne! – piekliłam się.

Wiedziałam jednak, że niczego już nie wskóram. Byłam rozgoryczona, wściekła i zdruzgotana. Tak jakby cały mój system wartości kompletnie się zawalił. Oczywiście, szef wystawił mi świetne referencje i podkreślił, że moje zwolnienie było wynikiem wyłącznie kryzysu finansowego, w którym znalazła się firma. Nie miało to jednak dla mnie znaczenia. Nie potrafiłam zabrać się za poszukiwania nowej pracy.

Następny miesiąc spędziłam w łóżku, kompletnie załamana.

– Julka, daj spokój, to tylko robota... – pocieszała mnie przyjaciółka. – Przecież na pewno znajdziesz lepszą.

– Nie rozumiesz! Ja oddałam tej pracy całą siebie tylko po to, żeby się dowiedzieć, że w każdej chwili można się mnie pozbyć? Żeby zaoszczędzić miesięcznie kilka tysięcy? – płakałam.

Karolina była na tyle taktowna, żeby nic nie odpowiedzieć. Ale w jej oczach widziałam, jak bezgłośnie mówi mi: „a nie mówiłam?”.

Pojedź w końcu na jakieś wakacje, najlepiej gdzieś daleko. Zyskasz perspektywę, odetchniesz. Nie musisz już nigdzie biec, nie musisz robić na zapas. Odpocznij. I wszystko się ułoży, wierz mi.

Nie miałam żadnego powodu, żeby odmówić. Nie miałam też najmniejszej ochoty jechać na wakacje, ale stwierdziłam, że może nie zaszkodzi spróbować. Nie sądziłam, żeby cokolwiek mogło mnie uleczyć z kryzysu wartości, w którym się znalazłam.

Otrzymałam ogromny ekwiwalent za niewykorzystany urlop, więc miałam i czas i pieniądze. Bez wielkiego namysłu wybrałam wycieczkę na Bali z kursem jogi w cenie. „Może i stereotypowe zagranie dla uprzywilejowanej, banalnej baby z wielkiego miasta... Ale przecież właśnie nią jestem. Co mi szkodzi?”, pomyślałam.

Spakowałam się i pojechałam na Bali

Przez pierwsze dwa dni frustrował mnie brak wi–fi, hałaśliwy personel hotelu, jazgot papug i innych egzotycznych zwierząt. Dusił mnie zapach kadzideł i to, że wszystko kleiło się od soku z owoców – nawet jeśli owoce były świeżo zerwane z drzewa rosnącego przy moim balkonie. „Oszaleję tu”, myślałam. Na pierwszej rozmowie z instruktorem jogi powiedziałam, że przyjechałam tu bez żadnych oczekiwań. Właściwie nawet nie chciałam tu być.

Nikt nie pojawia się tu bez powodu – oznajmił dobrotliwym głosem.

Przewróciłam oczami.

– A ja tak. Nie byłoby mnie tu, gdyby nie wylali mnie z pracy. Pracy, której poświęciłam wszystko! Co jeśli w następnej potraktują mnie tak samo? Jak mogę żyć, nie będąc niczego pewna? – wyrzuciłam z siebie, mówiąc nieco więcej, niż początkowo zamierzałam.

– Widzisz... Czyli to wszystko zdarzyło się po to, żebyś mogła tu przyjechać. Jesteś na rozstajach. Pomogę ci. Musisz tylko się otworzyć – odparł spokojnie.

Westchnęłam głęboko.

Jak mam to zrobić?

– Praktykuj codziennie o wschodzie słońca. Dokładnie o tej porze, nie wcześniej i nie później. I porozmawiamy znowu za trzy dni.

Wreszcie coś zrozumiałam

Lubiłam konkretne, jasne cele. Wykonałam więc jego polecenie. Pierwszego dnia obudziłam się o świcie kompletnie wykończona. Nie zasiadłam do ćwiczeń z zapałem, marzyłam tylko o powrocie do łóżka. Ale już kilka minut później, gdy zobaczyłam słońce wychodzące zza horyzontu nad rajską plażą, oniemiałam. Wokół mnie panowała idealna cisza, którą przerywały jedynie śpiewy ptaków. Te same, które jeszcze poprzedniego dnia doprowadzały mnie do szału. Wsłuchałam się w to wszystko, głęboko oddychając. Do dźwięków natury stopniowo zaczęły dochodzić szmery krzątającej się obsługi hotelu.

Obserwowałam, jak rozkładają ręczniki na leżakach, jak wycierają szkło w plażowym barze. Z uśmiechem. Zatrzymując się co chwilę, żeby podziwiać ten sam widok, który podziwiałam ja. Robili wszystko powoli, bez nerwów, a jednocześnie dokładnie i spokojnie.

– Zachowują się, jakby każdy dzień był najpiękniejszym dniem w ich życiu. Są jak jacyś ludzie z filmu, tacy niepoprawni optymiści, których zachwyca każdy szmer wiatru czy promyk słońca – powiedziałam zdziwiona trenerowi.

– A uważasz, że mają powód, żeby myśleć inaczej?

– Przecież pracują tylko w hotelu. Usługują innym. To żadna praca marzeń. Moja... – urwałam nagle, zamyśliwszy się.

– Twoja też nie była pracą marzeń, mimo że pewnie zarabiałaś więcej i czułaś się prestiżowo. Byłaś szczęśliwa? – zapytał mnie spokojnie.

– Nie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

Widzisz, a oni są.

I wtedy uderzyło mnie, że sama uwięziłam się w tej klatce nieszczęścia. Sama narzuciłam sobie te wszystkie reguły, cele i fałszywe poczucie prestiżu. Uzależniłam całą swoją wartość od korporacyjnego światka.

Nie chcę już takiego życia... – mruknęłam, powstrzymując łzy.

– I nie musisz takiego mieć. Obserwuj tych ludzi, porozmawiaj z nimi. Dowiesz się o szczęściu więcej, niż się spodziewasz – odpowiedział z uśmiechem.

Jeszcze tydzień wcześniej wywróciłabym oczami na takie słowa. Ale teraz... poczułam, że otwierają się przede mną nowe możliwości. Bo najważniejsze już zrozumiałam: życie, które miałam wcześniej, było wydmuszką. Wiecznym, niekończącym się pasmem cierpień. Nie znałam miłości, piękna, ani nawet prawdziwej przyjaźni. „Koniec z tym! Czas zacząć żyć naprawdę!”, obiecałam sobie.

Julia, lat 32


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama