„W życiu nie wstydziłam się tak, jak za męża. Gdy poleciałam z nim do Włoch, moja anielska cierpliwość się skończyła”
„Chciałam się cofnąć, udawać, że nic nie powiedziałam, ale już było za późno. Cała ta frustracja, upokorzenie, wstyd, który nosiłam w sobie od lat – zaczęło się to wylewać. Wystarczyło kilka słów. Jarek próbował jeszcze żartować, na siłę utrzymać klimat luzu, ale ja już nie chciałam się śmiać. Nawet udawać”.

- Redakcja
Nie jestem osobą, która łatwo się skarży. Przez większość życia uczyłam się tłumić swoje emocje – najpierw w domu, potem w pracy, a w końcu w małżeństwie. Zawsze bałam się, że jeśli powiem za dużo, kogoś zranię. A Jarek... Jarek potrafi być wrażliwy, ale tylko wtedy, gdy chodzi o jego własne uczucia. Kiedyś był inny. Śmialiśmy się razem, wygłupialiśmy. Był spontaniczny i ciepły – właśnie za to go pokochałam.
Z biegiem lat coś zaczęło się zmieniać. Może ja się zmieniłam? Może chciałam, żebyśmy razem dorośli, zaczęli się bardziej szanować, traktować siebie poważniej. On nadal potrafił być uroczy, ale coraz częściej przypominał nastolatka w ciele czterdziestolatka. A ja? Ja chciałam po prostu czuć się kobietą, nie matką swojego męża.
Pomysł wyjazdu do Włoch był mój. Marzyłam o tych wakacjach jak o oddechu – o kieliszku wina na tarasie, o spacerach po miasteczkach, gdzie pachnie lawendą i pieczonym czosnkiem. Chciałam, żeby to był nasz nowy początek. A Jarek? On zażartował:
– Będę jadł tylko pizzę i pił piwo cały tydzień! To jest życie, nie?
Uśmiechnęłam się wtedy tylko delikatnie. Tak, jak zwykle. Ale gdzieś w środku coś mnie zakłuło.
Pierwszy wstyd
Pierwszy wieczór we Włoszech miał być wyjątkowy. Wybrałam restaurację z widokiem na morze, białe obrusy, świece w lampionach, delikatna muzyka w tle. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam – przynajmniej do momentu, kiedy usiedliśmy przy stoliku.
– Ooo, patrz! Spaghetti! – Jarek rozsiadł się na krześle jak król podwórka. – Zamawiam to. Ale bez widelca! Mafioso style, kochanie!
Zanim zdążyłam zareagować, Jarek już tłumaczył coś kelnerowi po swojemu – mieszaniną polskiego, angielskiego i dziwacznego włoskiego akcentu.
– Uno spaghetti! Ale takie duże, capito? – śmiał się, pokazując rękami coś, co wyglądało jak wielka kula armatnia.
Kelner uniósł brew, ale zachował uprzejmość. Ja czułam, jak moje policzki robią się czerwone. Ludzie przy sąsiednich stolikach spoglądali w naszą stronę.
Kiedy danie w końcu przyszło, Jarek rzucił się na nie jak dzieciak w szkolnej stołówce. Włożył dwa palce w talerz i z triumfem zwinął makaron wokół nich.
– Ej, Emilka, zrób mi zdjęcie, jak żrę jak prawdziwy mafioso! – zaśmiał się głośno. – Na pamiątkę!
– Może trochę ciszej… Ludzie patrzą – szepnęłam, pochylając się do niego.
– Niech patrzą! Wakacje są, wyluzuj! – odparł, po czym uniósł kieliszek do góry. – Salute! – krzyknął, stukając się z sąsiadem zza stolika, który wyglądał na zbyt zaskoczonego, by zareagować.
Chciałam zapaść się pod ziemię. Patrzyłam, jak Jarek z uśmiechem zlizuje sos z dłoni, jak klepie kelnera po ramieniu, jak krzyczy przez restaurację. Czułam się jak opiekunka, nie jak żona. Jak matka przy nieokrzesanym dziecku. I co gorsza – jak jedyna osoba, która zdaje sobie sprawę z tej groteski.
Uśmiechałam się do kelnera przepraszająco, próbując jakoś ugasić sytuację. A potem siedziałam cicho. W środku wrzało we mnie jak w czajniku, ale... jak zawsze, postanowiłam nic nie mówić. Jeszcze nie teraz.
Bo przecież jesteśmy na wakacjach. Bo nie chcę psuć atmosfery. Bo może to ja przesadzam.
Ale przecież to miał być nasz początek, nie moja samotność wśród ludzi.
Lawina frustracji
– Jarek, proszę, możesz choć raz się powstrzymać? – syknęłam przez zaciśnięte zęby, kiedy po raz trzeci udawał włoski akcent, pytając przewodnika w galerii sztuki, „ile kosztuje ta naga pani w marmurze”.
Przewodnik spojrzał na niego jak na idiotę. Turystki stojące obok zachichotały, ale nie było w tym rozbawienia – raczej lekkie obrzydzenie. A ja czułam, jak całe moje ciało sztywnieje.
– Co, nie można się pośmiać? – Jarek zrobił krok w moją stronę. – Wszystko ci przeszkadza.
– Bo zachowujesz się jak pajac – powiedziałam po raz pierwszy bez filtra. – Nie jestem już dzieckiem, żeby mi to imponowało.
Sama się zdziwiłam własnym tonem. Ostre słowa, które zwykle zatrzymywałam na gardle, tym razem przeszły bez oporu. I w tej samej sekundzie zobaczyłam jego twarz – zdziwienie, urażona duma, ten typowy błysk „oho, zaczyna się”.
– Pajac? No dzięki. Wybacz, że nie mam kija w tyłku – prychnął.
Poczułam gulę w gardle. Chciałam się cofnąć, udawać, że nic nie powiedziałam, ale już było za późno. Cała ta frustracja, upokorzenie, wstyd, który nosiłam w sobie od lat – zaczęło się to wylewać. Wystarczyło kilka słów. Jarek próbował jeszcze żartować, na siłę utrzymać klimat luzu, ale ja już nie chciałam się śmiać. Nawet udawać.
Weszliśmy do kolejnej sali, pełnej renesansowych obrazów. On głośno komentował każdą scenę jakby to był kabaret, a ja… nagle przestałam go słyszeć. Patrzyłam w oczy Madonnie z obrazu i myślałam: „Co ja tu właściwie robię?”.
Po wyjściu z galerii nie odezwałam się przez dobre pół godziny. Siedzieliśmy razem na ławce w cieniu cyprysów, ale każde z nas było gdzieś indziej. Ja – w moich rozczarowaniach. On – prawdopodobnie zastanawiał się, co zrobił źle.
Ale przecież właśnie mu powiedziałam. Czyż nie?
W głowie miałam jedno pytanie: Czy ja go jeszcze kocham?
Wakacyjny rozłam
Wróciliśmy do hotelu w milczeniu. Jarek zagadywał, rzucał luźne teksty, próbował rozładować atmosferę, ale nie odpowiadałam. Czułam, że jeśli się teraz odezwę, coś się wydarzy. Coś, czego nie da się już cofnąć.
Siedziałam na skraju łóżka, patrząc na walizkę, jakbym miała ją zaraz spakować. On kręcił się po pokoju, włączył telewizor, potem wyłączył, stanął przy oknie.
– Emilka… – zaczął niepewnie. – No co jest? Pokłóciliśmy się trochę, wielka sprawa. Przecież zawsze się potem dogadujemy.
– Nie chcę tak żyć – powiedziałam cicho, ale każde słowo brzmiało jak cios. – Nie mogę już. To nie są wakacje, to wieczne upokorzenie.
Odwrócił się powoli. Przez chwilę wyglądał jak chłopiec przyłapany na psikusie.
– Serio? O to ci chodzi? Bo zjadłem pizzę palcami?
– Bo jesteś… ślepy. Nie widzisz, że wstydzę się przy tobie usiąść do stołu? Że nie czuję się twoją partnerką, tylko twoim nadzorcą?
Chciałam się powstrzymać. Naprawdę chciałam. Ale w końcu powiedziałam to wszystko. Te słowa, które dusiłam przez lata. Że nie czuję się jak żona, tylko jak opiekunka dorosłego chłopca. Że nie mogę już robić za tłumacza, za bufor, za maskę.
– Nie wszystko musi być na pokaz, Emilia – powiedział po chwili. – Może czasem warto po prostu być sobą.
– A może czasem warto dorosnąć – odpowiedziałam, patrząc mu w oczy.
Usiadł. Wzrok wbity w podłogę. Nic nie powiedział. I ta cisza… była gorsza niż każde słowo. W tej ciszy wiedziałam jedno: on naprawdę nie rozumie, co się stało. Co się psuło przez tyle lat.
– To nasze ostatnie wspólne wakacje – wyszeptałam.
I pierwszy raz od dawna poczułam ulgę. Przerażającą, bolesną, ale jednak ulgę.
Samotność we dwoje
Wyszłam z hotelu o świcie, zostawiając Jarka pogrążonego we śnie albo udającego, że śpi. Ulice miasteczka dopiero się budziły. Pachniało kawą i wilgocią kamiennych murów. Szłam przed siebie bez celu, jakby nogi wiedziały lepiej, dokąd powinnam się udać.
Usiadłam na niskim murku przy porcie. Patrzyłam na łodzie, które kołysały się delikatnie, jakby nic się nie stało, jakby świat wciąż był na swoim miejscu. Ale we mnie wszystko się przesunęło. Nie byłam już tą samą osobą, która jeszcze kilka dni temu pakowała walizkę z nadzieją, że te wakacje nas naprawią.
Zamknęłam oczy. W głowie pojawiły się obrazy z przeszłości – Jarek śmiejący się do łez na naszym pierwszym wspólnym wypadzie nad jezioro, Jarek, który czekał pod moją uczelnią z różą i paczką żelków. Jarek, który całował mnie w czoło po kłótni i mówił: „Jeszcze się dogadamy, głuptasie”.
Był inny. Może nie bardziej dojrzały, ale uważniejszy. A może ja wtedy nie widziałam tego, co dziś mnie razi. Może przymykałam oczy, bo byłam zakochana, pełna marzeń, głodna miłości.
Teraz czułam się, jakbym była w związku z cieniem tamtego człowieka. Z kimś, kto utknął w wiecznym dzieciństwie, podczas gdy ja próbowałam się rozwijać, dojrzewać, czuć powagę życia – i godność.
„Może to ja jestem zbyt wymagająca?”, pomyślałam. „Może on naprawdę się stara? Ale czy ja chcę być z kimś, kogo muszę uczyć podstaw kultury, mając 35 lat?”
Wzięłam głęboki oddech. Powoli zaczęłam rozumieć, że samotność to nie tylko brak drugiego człowieka obok. To też siedzenie przy stole z kimś, kto nie widzi twojego smutku. Kto śmieje się głośno, kiedy ty właśnie gasisz się po cichu.
Został nam jeden dzień. I nie wiedziałam, czy chcę go z nim spędzić.
On nic nie rozumie...
Ostatni dzień. Nie padał żaden deszcz, ale i tak wszystko wokół wydawało się przygaszone, jakby nawet włoskie słońce nie miało już siły błyszczeć. Wróciłam do pokoju po śniadaniu, które zjadłam sama. Jarek siedział na balkonie z kawą, w szortach i podkoszulku, jakby nic się nie stało.
– Usiądziesz? – zapytał.
Skinęłam głową i przysunęłam sobie krzesło. Przez chwilę oboje patrzyliśmy w przestrzeń, nie na siebie.
– Nie chcę, żebyśmy się rozstali – powiedziałam w końcu. – Ale nie mogę dalej udawać.
Milczał przez moment, potem westchnął.
– Czyli wszystko, co robię, to porażka? Nie jestem wystarczający?
Odwróciłam głowę. Te słowa zawsze działały jak lep na moje poczucie winy. Ale nie tym razem.
– Nie chodzi o wystarczanie. Chodzi o szacunek. Do mnie, do siebie, do ludzi wokół. – Zabrzmiało to spokojnie, nawet zbyt spokojnie. Jakby to była rozmowa o remoncie, nie o naszym małżeństwie.
– Ja nie wiem, jak być kimś innym – powiedział z rezygnacją. – Taki jestem.
– To znaczy, że nie chcesz się zmieniać?
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem, co miałbym zmienić. Przecież nie jestem jakimś potworem. Żartuję, czasem się wygłupię, ale to chyba nie koniec świata?
Pokręciłam głową, czując, jak moje serce znów się zaciska.
– Nie. Ale to jest koniec mnie. Tego, jak chcę się czuć jako kobieta, jako partnerka. Ja chcę więcej. Spokoju. Czułości. Uważności. A nie wstydu i przewracania oczami przy każdym twoim dowcipie.
Znowu cisza. Ale tym razem była inna – bez napięcia, bez czekania na cios. Raczej… zrozumienie, że jesteśmy w dwóch różnych miejscach. On – zatrzymany. Ja – w drodze.
Nie było przeprosin. Nie było łez. Była tylko ta kawa na balkonie i dwoje ludzi, którzy nagle zrozumieli, jak bardzo się od siebie oddalili.
To był punkt zwrotny
Wracaliśmy samolotem obok siebie, ale osobno. Nie trzymał mnie za rękę, ja nie opierałam głowy na jego ramieniu. Cały lot czułam się, jakbym już leciała w zupełnie innym kierunku niż on.
Po powrocie do mieszkania zrobiłam pranie, posegregowałam pamiątki, rozpakowałam walizki – nasze i moje. W nocy nie mogłam zasnąć. Leżałam, wsłuchując się w ciche chrapanie Jarka, i myślałam: „To nie był jeden wyjazd. To był punkt zwrotny”.
Nie rozstaliśmy się od razu. Jeszcze przez kilka tygodni udawaliśmy, że nic się nie stało. Ale coś się zmieniło. Ja się zmieniłam. Przestałam unikać trudnych rozmów. Przestałam się wstydzić tego, że coś mi nie pasuje. I przestałam go chronić kosztem siebie.
Rozmawialiśmy. Nie raz, nie dwa. I choć próbował, naprawdę próbował, to czułam, że to już za późno. Między nami było tyle niedopowiedzeń, że nie dało się z tego zbudować czegoś nowego. Przez lata byliśmy jak dwie równoległe linie – blisko, ale nigdy razem.
Pewnego dnia powiedziałam:
– Potrzebuję przestrzeni. Muszę dowiedzieć się, czego chcę od życia. Sama.
Nie protestował. Może też to czuł.
Wprowadziłam się do małego mieszkania z balkonem i zapachem bazylii. Wieczorami piję wino i nie myślę już, czy ktoś się za mnie wstydzi. Powoli uczę się oddychać po swojemu. Bez śmiechu na siłę, bez udawania, że wszystko gra.
Nie wiem, co dalej. Nie wiem, czy Jarek się zmieni. Może tak. Może nie. Ale wiem jedno: Nie jestem już tą samą Emilią, która bała się mówić. Nie wiem, czy Jarek się zmieni. Ale ja już się zmieniłam. I teraz to ja decyduję, co znaczy dla mnie miłość.
Emila, 36 lat
Czytaj także:
- „Myślałam, że po mężu została mi tylko żałoba. Jednak w tajemniczej kopercie kryło się o wiele więcej”
- „Ja wiernie czekałam, a narzeczony bawił się w rodzinę gdzie indziej. Do końca wierzyłam, że wyjeżdża służbowo”
- „Ojciec odezwał się po 15 latach. Kiedy już ogarnęłam swoje życie, znowu chciał zrobić w nim bałagan”

