Reklama

Nigdy nie miałam wielkich wymagań wobec życia. Rodzina, praca, odrobina świętego spokoju – wystarczało. Długo myślałam, że jestem dobrą matką. Może nie idealną, ale oddaną. Zawsze starałam się dać mojej córce wszystko, czego potrzebowała – z naciskiem na „potrzebowała”, niekoniecznie „chciała”. Z wiekiem granice między jednym a drugim zaczęły się rozmywać.

Zbliżała się Wigilia, a ja czułam się jak bankomat. Zamiast rozmów przy choince i wspólnego klejenia uszek, były pytania o przelewy, raty i kolejne „pilne potrzeby”. W którymś momencie poczułam się wykorzystywana. I wtedy – w tamtą Wigilię – powiedziałam do słuchu. Nie szeptem. Nie łagodnie. Powiedziałam tak, żeby zapamiętała.

Wkurzyłam się

Zaczęło się jak co roku. Choinka ubrana, karp się smażył, barszcz pyrkotał na wolnym ogniu. I wtedy weszła moja córka z miną, jakby mi łaskę robiła, że w ogóle przyszła.

– Hej, mamo – rzuciła, zdejmując z siebie kurtkę, ale zostawiając ją na krześle, jak zwykle. – Jest już sałatka? Bo jestem głodna jak wilk.

– Sałatka jest. I dwie ręce też masz, możesz sobie nałożyć – odparłam, wycierając ręce o fartuch.

– Okej, okej... – przewróciła oczami i otworzyła lodówkę. – A pierogi? Sama robiłaś czy kupne?

– Sama. A jakby były kupne, to co? – spytałam, już czując, że ciśnienie mi rośnie.

– No nic, po prostu pytam. Mamo, a jakbyś mogła... jeszcze jedną rzecz...

Zawiesiła głos. Spojrzałam na nią i od razu wiedziałam.

Potrzebuję pięć stówek. Na prezent dla Mirka. To znaczy... już mu kupiłam, ale mi zabrakło na czynsz. Po świętach ci oddam. Obiecuję.

– Oddasz? Z czego? – skrzyżowałam ręce na piersi.

– No... z wypłaty. Albo jak babcia coś mi da...

– Czyli nie mogę liczyć na zwrot pieniędzy?

– Mamo, nie rób afery. Przecież wiesz, że mam trudniej niż inni. Studiuję, pracuję, wynajmuję...

– A ja to co? Moje pieniądze rosną na drzewach? – warknęłam.

Przesadzasz. Tylko pytam, nie musisz się tak unosić.

Unosić? To dopiero był początek.

Powiedziałam jej prawdę

Usiadła przy stole jak gdyby nigdy nic. Nogi podkurczone na krześle, telefon w ręce. Co chwilę robiła zdjęcia wigilijnych potraw. Nawet nie spojrzała na mnie. Jakbym była tylko tłem, dostawcą czerwonej zupy i gotówki.

Wygląda super – powiedziała, nawet nie podnosząc głowy znad ekranu. – Wszyscy mi zazdroszczą takich wspaniałych świąt.

– Nie wiem, czy mam się cieszyć, czy ci współczuć – odparłam.

– O co ci chodzi? – uniosła wzrok, ale bez cienia refleksji. – Przecież nic złego nie zrobiłam.

– Naprawdę? A ja myślałam, że przyszłaś na Wigilię, żeby spędzić czas z rodziną, nie po to, żeby wyciągać ode mnie pieniądze między pierogiem a opłatkiem.

– Mamo, no błagam. Robisz dramę z niczego. To pięćset złotych, nie pięć tysięcy.

– Dla ciebie zawsze „tylko”. Zawsze „na chwilę”, „pożyczę”, „oddasz”. A ja co? Ja mam drukarkę do pieniędzy pod łóżkiem?

– Nie, ale masz konto i stałą pensję. Ja nie mam – rzuciła z pretensją.

– Nie masz, bo zamiast iść do normalnej pracy, wolisz oglądać seriale. Studiujesz piąty kierunek, który nawet cię nie interesuje, a rachunki? Rachunki to ja mam płacić.

– Wiesz co, jesteś okropna. Serio. W Wigilię? Tak się do mnie odzywasz?

– A ty jak się do mnie odnosisz cały rok? Dzisiaj akurat siedzimy przy jednym stole, więc słyszysz. Bo na co dzień cię nie ma, tylko moje przelewy.

Zrobiła minę, jakbym ją spoliczkowała.

Nie wierzę, że jesteś taka... – wysyczała.

– Uwierz. Wreszcie.

Spojrzałam na nią uważnie

Wróciła do telefonu. Stukała w ekran z zawziętością. Pomyślałam, że w końcu się zbierze i wyjdzie, trzasnąwszy drzwiami. Ale nie. Została. Wzięła sobie dokładkę sałatki, napiła się kompotu i... westchnęła.

– Wiesz, jak ci trudno dogodzić? – rzuciła, nie patrząc na mnie. – Wszystko ci przeszkadza. Gdybym nic nie powiedziała, to byłoby: „czemu nie pytasz o pomoc?”. A jak pytam, to się obrażasz.

– Przepraszam, ale gdzie ty widzisz pytanie? Ty mi rzucasz kwotę, jakbyś zamawiała pizzę.

– No dobrze! To mogłam inaczej. Przepraszam. – Skrzywiła się. – Mamo, czy możesz mi pożyczyć pięćset złotych? Potrzebuję. Naprawdę. Przysięgam, że oddam. Błagam cię.

Spojrzałam na nią uważnie. Widać było zmęczenie na jej twarzy. Worki pod oczami, rozczochrane włosy, dłoń zaciskająca się na widelcu. Zawsze umiała grać. Na litości, na emocjach, na relacjach. Znałam ten repertuar na pamięć.

A jak nie oddasz? – spytałam cicho. – Co wtedy?

– Oddam. Zawsze oddaję – odpowiedziała szybko.

– Oddajesz... wtedy, kiedy już nie mam siły prosić. Wiesz, co to za uczucie? Dziecko patrzy ci w oczy i ściemnia.

– To nieprawda. – Głos jej się załamał.

– To prawda. I właśnie dlatego ci nie pożyczę. Nie dzisiaj. Nie w Wigilię. Nie chcę, żeby moja kolacja wigilijna była kolejnym twoim bankowym okienkiem.

Zamilkła. Usta jej drgnęły, jakby chciała coś powiedzieć. Tylko spuściła głowę.

Było mi z tym ciężko

Przez chwilę było cicho. Tylko zegar na ścianie tykał zbyt głośno. Z kuchni dobiegał zapach grzybów i przypalonego makowca. Siedziałyśmy naprzeciw siebie jak przeciwniczki.

Czyli to tak? – odezwała się w końcu, ledwo słyszalnie. – Nawet pięćset złotych to za dużo?

– Nie chodzi o pieniądze – westchnęłam. – Chodzi o to, że nie traktujesz mnie jak człowieka. Tylko jak konto do wypłat.

Przesadzasz.

– Tak? A kiedy ostatni raz zadzwoniłaś, nie żeby coś chcieć, tylko zapytać, jak się czuję? Albo po prostu pogadać?

Wzruszyła ramionami. Typowy unik.

Nie mam na to czasu, mamo. Praca, uczelnia, Mirek, życie...

– Czuję się jak ostatnia rezerwa. Nawet nie rezerwa. Ostatnia pożyczka.

– Mówisz tak, jakbym była jakimś pasożytem – wybuchła.

– Bo tak się zachowujesz. Ciągle czegoś chcesz. A gdy czegoś potrzebuję ja – nie masz czasu.

Wstała gwałtownie, odsunęła krzesło, aż zaskrzypiało.

To po co mnie zapraszałaś? Po co ta cała Wigilia? Żeby mi to wszystko wygarnąć przy stole?

– Zaprosiłam cię, bo cię kocham. I bo chciałam, żebyś w końcu mnie usłyszała. Przestań traktować miłość jak linię kredytową. Inaczej nie będziesz miała ani matki, ani bankomatu.

Patrzyła na mnie długo. Oczy wilgotne, wargi zaciśnięte.

– Nie wiem, co powiedzieć – wyszeptała.

– To może raz w życiu posiedź w ciszy i zastanów się nad swoim życiem.

Wciąż ją kochałam

Spojrzała na talerz, potem na mnie. Jej głos był niższy, bardziej miękki.

– Myślałam, że... skoro zawsze mi pomagałaś, to tak już musi być. Że to normalne.

– No właśnie. Ty myślisz, że to obowiązek. A to był wybór. Mój. Z serca. A serce też czasem się męczy.

– Nie chciałam cię wykorzystać.

– Ale zrobiłaś to. W imię „nie chciałam” ludzie robią najwięcej krzywdy.

Przełknęła ślinę, odsunęła talerz.

Nie wiem, jak to naprawić.

– Ja też nie wiem, ale dobrze, że to wreszcie zrozumiałaś.

Milczałyśmy chwilę. Z radia leciały kolędy, jakby nic się nie stało. Czułam tylko, że ten wieczór, choć gorzki, jest prawdziwszy niż wszystkie poprzednie.

– Mamo, może byśmy... – zaczęła nieśmiało – może byśmy usiadły do kolacji? Bez tych pieniędzy. Bez tych tematów. Po prostu. Ty i ja.

Myślisz, że się da?

– Nie wiem. Chyba wolę spróbować niż wrzucać kolejne zdjęcia do relacji z życia, które nie istnieje.

– Tak samo ja wolę być matką niż sumką na koncie.

Uśmiechnęłyśmy się do siebie. Przełamałam opłatek. Ona zrobiła to samo. Nagle znów była moją córką. Po raz pierwszy od dawna naprawdę siedziałyśmy przy wigilijnym stole.

Zerknęła na mnie z ukosa

– Chcesz karpia czy najpierw pierogi? – zapytałam, podając jej talerz.

– Karpia. Zawsze najpierw karp – uśmiechnęła się lekko. – Tylko bez tej żelatynowej galarety, błagam.

– No to sama sobie odetnij kawałek – odpowiedziałam, ale głos miałam łagodniejszy.

Zerknęła na mnie z ukosa.

– Okej. Sama. – Wstała, przeszła do półmiska. – Nie chce mi się wierzyć, że właśnie się pokłóciłyśmy, pogodziłyśmy i jeszcze zjadłyśmy barszcz. Wszystko jednego wieczoru.

Wigilia to czas cudów. Podobno.

– Myślisz, że się uda? – zapytała cicho. – Naprawić wszystko?

– Nie wszystko trzeba naprawiać. Niektóre rzeczy trzeba zrozumieć. I przestać powtarzać.

– Czyli... nowy plan? Żadnych przelewów. Tylko rozmowy?

Nie mówię, że nigdy ci nie pomogę. Tylko muszę wiedzieć, że to nie jedyne, po co przychodzisz.

Skinęła głową.

– Dzięki, mamo. Naprawdę. Nawet nie wiesz, jak bardzo... potrzebowałam, żeby ktoś mi powiedział prawdę.

– Cieszę się, że to usłyszałaś.

I wtedy, po raz pierwszy od lat, objęła mnie mocno. Tak jak wtedy, gdy miała dziesięć lat, rozbiła kolano. Wiedziałam, że przed nami jeszcze długa droga. Tego wieczoru nie była już córką, która tylko brała. Była moim dzieckiem. Znowu. I ja – jej matką. Nie bankomatem.

Krystyna, 62 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama