„W Wigilię poszłam do spożywczego tylko po majonez. Mężczyznę z moich marzeń znalazłam dzięki sałatce jarzynowej”
„Kolejka wiła się między regałami jak żywa istota – niecierpliwa, sapiąca i pełna komentarzy szeptanych, ale podszytych pasywną agresją. Ustawiłam się na końcu. Przede mną stał mężczyzna, mniej więcej w moim wieku, z selerem naciowym”.

Wigilia zaczynała się u nas zawsze tak samo: od huku garnków, zapachu gotowanych warzyw i mamy w kuchni, która poruszała się z intensywnością porannego programu informacyjnego. Niby nie było nas dużo, tylko ona i ja, ale przygotowania wyglądały tak, jakbyśmy spodziewały się delegacji z ambasady.
Nie lubiłam tego dnia
Czułam się wtedy jak ktoś, kto dostał do odegrania rolę, której nigdy nie wybrał. Przewidywalność wszystkiego mnie męczyła – te same potrawy, te same rozmowy przy stole, to samo napięcie, które narastało już od rana. Gdy byłam dzieckiem, jeszcze wierzyłam, że chodzi o coś ważnego. Teraz głównie pilnowałam, żeby nie powiedzieć czegoś, z czego nie da się wycofać.
Tego dnia obudziłam się chwilę przed dziewiątą. Mama była już w pełnym biegu. Siedziała przy stole i kroiła ogórki kiszone z taką precyzją, jakby przygotowywała się do konkursu. Weszłam do kuchni, jeszcze zaspana, i sięgnęłam po czajnik.
– Zosiu, błagam, skocz po majonez. Sałatka nie ma czym oddychać – powiedziała, nawet na mnie nie patrząc.
– O tej godzinie? Tam będzie piekło – mruknęłam, zerkając na zegarek.
– To idź szybciej, a nie dyskutuj.
Nie miałam wyboru. Ubrałam się w pierwsze lepsze rzeczy, wsunęłam buty, zarzuciłam kurtkę i wyszłam. Na klatce pachniało kapustą, śnieg leżał tylko na krawędziach chodnika – reszta była już rozjechana, roztopiona i wymieszana z solą. Ludzie śpieszyli się, jakby każda minuta opóźnienia groziła katastrofą rodzinną. W sklepach, w domach, na ulicach – wszędzie czuć było to samo napięcie: jeszcze to, jeszcze tamto, jeszcze zdążyć.
Wszędzie był tłum
W sklepie było jeszcze ciaśniej, niż się spodziewałam. Już od progu poczułam, że weszłam w przestrzeń, w której nie obowiązują żadne zasady poza jedną – kto szybszy, ten lepszy. Ludzie stali stłoczeni między lodówkami a regałami z napojami, każdy z tą samą nerwową miną i listą w głowie. Odszukałam wzrokiem półkę, gdzie zazwyczaj leżał majonez. Po chwili znalazłam słoik Kieleckiego i ruszyłam do kasy.
Kolejka wiła się między regałami jak żywa istota – niecierpliwa, sapiąca i pełna komentarzy szeptanych, ale podszytych pasywną agresją. Ustawiłam się na końcu. Przede mną stał mężczyzna, mniej więcej w moim wieku, z selerem naciowym, majonezem i butelką białego wina. Niby nic specjalnego, ale wyróżniał się jakoś – nie zachowywał się jak reszta, nie kręcił nerwowo głową, nie przestępował z nogi na nogę. Po prostu stał spokojnie, trzymając selera, jakby to był najbardziej naturalny zakup na świecie.
Był uprzejmy
Nasze spojrzenia spotkały się przypadkiem. Uśmiechnął się lekko, tak, jakbyśmy razem obserwowali ten chaos z zewnątrz.
– Pani też przyszła ratować Wigilię majonezem? – zapytał.
– Majonez to podstawa naszej wiary – odpowiedziałam, zanim zdążyłam się zastanowić.
– U mnie seler. Symbol nowego początku – rzucił i wzruszył ramionami.
Prawie się roześmiałam. W głowie przemknęła mi myśl: kto kupuje selera w Wigilię? Ale powstrzymałam się przed komentarzem. Było w tym coś dziwnie odświeżającego – nie silił się na dowcip, mówił, jakby po prostu chciał się do kogoś odezwać.
– A wino? – zapytałam, zerkając na butelkę.
– Na wszelki wypadek, gdyby sałatka była nie do przełknięcia.
– To raczej się nie dogadamy. U mnie wszystko tonie w majonezie – odparłam.
Uśmiechnął się szerzej. Kolejka przesunęła się kawałek do przodu. Poszliśmy razem, krok w krok, trochę rozmawiając, trochę milcząc. Rozmowa była absurdalna, ale właśnie przez to wydawała się inna niż wszystko, co działo się tego dnia wokół mnie.
Myślałam o nim
Gdy przyszła jego kolej, spojrzał jeszcze raz w moją stronę.
– Gdyby ten majonez okazał się wyjątkowy, proszę napisać – powiedział, sięgając do kieszeni.
Wyciągnął niewielką wizytówkę, podał mi ją bez słowa wyjaśnienia i ruszył do kasy. Nie zdążyłam nic powiedzieć. Patrzyłam, jak odchodzi z selerem i majonezem w jednej i winem w drugiej ręce.
Wróciłam do domu zmarznięta i zła, że tyle to trwało. Mama tylko rzuciła przez ramię:
– No, całe szczęście – i dalej mieszała w wielkiej misce.
W tle leciała ta sama płyta z kolędami, co zawsze, a zapach gotowanej marchewki mieszał się z przypaloną cebulą. Wsunęłam wizytówkę do szuflady w pokoju i wróciłam do roli pomocnika kuchennego.
Wieczór wigilijny był przewidywalny do bólu. Zupa grzybowa, karp, rozmowy, które już znałam na pamięć, potem prezenty, które udawaliśmy, że nas zaskakują. Siedziałam przy stole i myślałam o selerze, a raczej o człowieku, który go trzymał. Nie mogłam go jakoś wypchnąć z głowy. Irytowało mnie to – przecież to był tylko żart w kolejce, przypadkowy.
Zdobyłam się na odwagę
Minęły dwa dni. Po świętach dom znów stał się cichy, a ja znowu siedziałam w dresie przed komputerem, udając, że pracuję. Wizytówka leżała na biurku. Patrzyłam na nią z niechęcią i ciekawością jednocześnie. W końcu westchnęłam i otworzyłam skrzynkę mailową.
„A jeśli to tylko flirt w kolejce? Jeśli takich wizytówek rozdaje dziesięć dziennie? – pomyślałam. – Ale… co mi szkodzi?”. Wpisałam adres i w temacie napisałam: „Majonez jednak ocalił Wigilię”. Tyle. Kliknęłam „wyślij” i odchyliłam się na krześle. Z każdą godziną coraz bardziej byłam pewna, że nie dostanę odpowiedzi, ale późnym wieczorem w skrzynce pojawił się mail. „Wiedziałem, że majonez ma moc. Kiedyś może ocalimy razem jeszcze coś. Kawa?”.
Uśmiechnęłam się, zanim zdążyłam się powstrzymać. Odpisałam krótko, że mam wolne w środę i że może być mała kawiarnia przy parku, kilka przystanków ode mnie. Przyszłam dziesięć minut przed czasem. Kawiarnia była kameralna. Weszłam, od razu poczułam ciepło, zapach kawy i cynamonu. I zobaczyłam jego – siedział przy stoliku w rogu. Uśmiechnął się, wstał, podszedł. Miał na sobie szary golf i wyglądał jak ktoś, kto nie musi udawać, że dobrze się czuje w swojej skórze.
Wpadłam po uszy
– Czy majonez spełnił oczekiwania? – zapytał.
– Nawet więcej. Ocalił Wigilię – odpowiedziałam i zdjęłam płaszcz.
– Czyli misja zakończona sukcesem – powiedział z udawaną powagą.
Usiedliśmy. Rozmowa przyszła naturalnie. Miał na imię Igor. Mówił spokojnie, z takim ciepłem, które sprawiało, że chciało się słuchać. Nie pamiętam dokładnie, o czym rozmawialiśmy. Nic przełomowego, a jednak czułam, że coś w tej rozmowie mnie otwiera. Kiedy wyszliśmy razem na zewnątrz, a śnieg wciąż cicho padał, było mi po prostu dobrze.
– Do zobaczenia? – zapytał, zanim rozeszliśmy się w dwie strony.
– Tak. Do zobaczenia – odpowiedziałam bez wahania.
Spotkaliśmy się jeszcze w tym samym tygodniu. I tak jakoś to zaczęło się układać. Igor był inny niż mężczyźni, których znałam. Nie silił się na nic, nie próbował robić wrażenia. Miał w sobie coś, co budziło spokój, a jednocześnie sprawiało, że czułam się przy nim ważna. Lubiłam jego sposób patrzenia na świat, drobne komentarze, to, że potrafił się zatrzymać nad czymś pozornie nieistotnym i nadać temu sens.
Zosia, 26 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Chciałem wypłacić pieniądze z bankomatu, by kupić prezenty świąteczne. Byłem w szoku, gdy zobaczyłem tam okrągłe zero”
- „Babcia dała mi suszone grzyby, abym mogła przygotować Wigilię. W słoiku z podgrzybkami znalazłam coś wartościowego”
- „Teść kupił mi na mikołajki luksusowe perfumy, a od męża dostałam figę z makiem. Wybór był dla mnie prosty jak 2+2”

