„W Wigilię poszedłem na siłownię, bo nie lubię tej pustej tradycji. Wolę się męczyć na bieżni niż przy stole z ciotkami”
„Przez całą salę przetoczyło się ciche buczenie silnika i rytmiczne uderzenia stóp o taśmę. Nie byłem tu sam. Ci ludzie, którzy przyszli, wcale nie chcieli tylko poćwiczyć. Nie trzeba było nic mówić. Ich obecność mówiła wystarczająco dużo”.

Zawsze mówiłem, że święta są przereklamowane. Te wszystkie świecidełka, sztuczny śnieg na wystawach, życzenia od ludzi, którzy nawet nie pamiętają, jak masz na imię. Dla mnie Wigilia to po prostu 24 grudnia. Dzień jak każdy inny, może tylko trochę cichszy.
Lubię swoją pracę
Od sześciu lat prowadzę niewielką siłownię na osiedlu. Wcześniej pracowałem w jednej z tych wielkich, gdzie co miesiąc trzeba było robić targety, sprzedawać pakiety premium i uśmiechać się do każdego jak manekin. Miałem dość. Otworzyłem swoje miejsce – bez neonów, bez udawania. Sprzęt solidny, nic się nie świeci, ale działa. Klienci, którzy tu przychodzą, wiedzą, że nie będzie sauny i prosecco. I właśnie takich lubię.
Święta to zawsze był dla mnie okres, kiedy wreszcie mogę być sam. Zamykam siłownię, wyłączam telefon, robię sobie jajecznicę z boczkiem i oglądam „Rocky’ego” w piżamie. Matka co roku dzwoni i mówi:
– Bartuś, no przyjedź. Mam bigos, sernik. Wszyscy będą.
– Mamo, dzięki, ale nie mogę. Robię remanent. I tak mnie zaraz pogonicie za ten tatuaż na szyi – odpowiadam, choć doskonale wiem, że nikt mnie by nie wygonił. Po prostu nie chcę tam być. Nie umiem.
Złamałem tradycję
W tym roku… sam nie wiem, co mnie podkusiło. Może to, że padał śnieg jak z reklamy coca-coli? Może że było jakoś za cicho? A może po prostu miałem przeczucie, że coś się wydarzy? W każdym razie – otworzyłem siłownię w Wigilię.
Przyszedłem o ósmej rano jak w każdy dzień roboczy. Założyłem bluzę, zrobiłem sobie kawę i usiadłem przy recepcji. Przez pierwsze godziny nie przyszedł nikt, tylko ten śnieg za oknem, puste szafki i mój cień w lustrze. Wtedy pomyślałem: „Może rzeczywiście jestem głupi, że to otworzyłem? Może nie trzeba było się tak starać dla nikogo?”, ale nie zamknąłem, zostałem.
Była godzina 14:15, kiedy po raz pierwszy tego dnia rozległ się dźwięk dzwonka przy drzwiach. Oderwałem wzrok od ekranu laptopa. Do środka wszedł chłopak, miał na sobie sportową bluzę, dresy, ręce w kieszeniach, ale nie wyglądał na pewnego siebie. Rozejrzał się po sali, jakby się upewniał, że naprawdę może tu wejść.
– Cześć – rzucił. – Macie dzisiaj otwarte?
– Jak widzisz – odpowiedziałem spokojnie, nie unosząc się zbyt entuzjastycznie. – Chcesz poćwiczyć?
– Tak… Znaczy… Tak, jasne. Nie chciałem siedzieć sam w domu. Mój stary wyjechał, a mama u rodziny. W sumie… stwierdziłem, że przynajmniej się zmęczę.
Nie byłem sam
Podałem mu kartę wejściową. Nie zadawałem pytań. W takich sytuacjach człowiek i tak mówi więcej, niż planował. Wszedł do szatni, a ja wróciłem na swoje miejsce. Nie był to typ klienta, który przychodzi wyciskać życiówki w święta. Raczej ktoś, kto chciał zapomnieć, że dzisiaj jest Boże Narodzenie.
Kilka minut później drzwi otworzyły się ponownie. Tym razem weszła kobieta. Miała może trzydzieści parę lat. Szary płaszcz, pod spodem legginsy i sportowe buty, a w ręce butelkę z wodą.
– Otwarta? – spytała cicho.
– Tak.
Na chwilę zatrzymała się przy recepcji, jakby chciała coś jeszcze dodać, ale ostatecznie tylko przygryzła wargę i ruszyła w stronę bieżni. Patrzyłem, jak ustawia tempo, jak zaczyna iść, potem lekko truchtać. Przez całą salę przetoczyło się ciche buczenie silnika i rytmiczne uderzenia stóp o taśmę. Nie byłem tu sam. Ci ludzie, którzy przyszli, wcale nie chcieli tylko poćwiczyć. Nie trzeba było nic mówić. Ich obecność mówiła wystarczająco dużo.
Zapomniałem o świętach
Zanim wybiła 15:30, było ich już siedmioro. Przychodzili pojedynczo, w różnym wieku. Jedni wchodzili od razu, inni przystawali przy drzwiach i czekali, aż ktoś ich zauważy, może da im znak, że nie popełniają błędu. Nie pytałem, dlaczego przyszli, nikt też tego nie tłumaczył, ale między jedną serią a drugą, w krótkich przerwach, zaczęły padać słowa, które nie brzmiały jak zwykłe rozmowy o treningu.
– Mój brat zaprosił mnie na Wigilię, ale w ostatniej chwili odwołał. Coś mu wypadło. Nie chciałem siedzieć sam.
– Dzieci są u ojca, a do rodziców nie mam już po co jechać. Oni i tak tylko rozmawiają o polityce i cenach masła.
– Zjadłem rano pierogi i stwierdziłem, że mam już święta z głowy.
Nie były to wyznania, raczej rzucane mimochodem zdania, które nagle zaczęły łączyć ich ze sobą. Ktoś zaproponował wspólny trening obwodowy. Kobieta z bieżni przesiadła się na rowerek, chłopak z początku dołączył do dwóch starszych facetów, którzy zaczęli robić pompki w parach. Rozmowy robiły się coraz luźniejsze. Zaczęły się śmiechy. Jeden z gości opowiedział dowcip o karpiu i sąsiedzie z bloku, inny śmiał się do łez z własnego nieudolnego przysiadu.
Poczułem wspólnotę
Stałem z boku i obserwowałem, jak nieznajomi zaczynają ze sobą rozmawiać, jakby znali się od lat. Nie było tu nikogo, kto zaprosiłby ich na Wigilię, ale wszyscy przyszli tu, jakby podświadomie wiedzieli, że to jedyne miejsce, które będzie otwarte. Poczułem, że jestem potrzebny. Nie jako właściciel siłowni, ale jako ktoś, kto zostawił dziś zapalone światło. Spojrzałem na nich i po raz pierwszy tego dnia pomyślałem: może nie tylko ja tak mam? Może wszyscy tu jesteśmy z tego samego powodu?
Dochodziła 16. Było już jedenaście osób. W pomieszczeniu unosił się zapach potu, oddechów, detergentów. Muzyka z głośników grała spokojnie, w tle było słychać śmiech i szuranie ciężarów.
Nikt nie patrzył na zegarek. Nagle ktoś rzucił:
– Może usiądziemy na chwilę?
Zrobiło się cicho. Ktoś zatrzymał orbitrek, inna osoba opuściła sztangę na stojak. Jeden po drugim zaczęli podchodzić do recepcji. Przesunąłem krzesła, usiadłem na blacie. Ktoś wyjął z kieszeni batona białkowego i położył na ladzie. Ktoś inny przyniósł colę z automatu. Nie było nakrytego stołu, nie było opłatka, ale ludzie siedzieli razem i nikt się nie spieszył.
Potrzebowali mnie
Przez chwilę nikt nic nie mówił, jakby wszyscy czuli, że to, co się dzieje, jest na tyle delikatne, że jedno niepotrzebne słowo mogłoby to przerwać.
– Wiecie, to chyba najlepsze święta od lat – powiedział cicho mężczyzna po czterdziestce, w polarze i dresowych spodniach.
Kobieta z bieżni, ta sama, która przyszła jako druga, spojrzała na niego uważnie. Nie musiała nic mówić. Widać było, że rozumiała. Ja nic nie powiedziałem. Nie wiedziałem, co by tu pasowało. Czułem tylko, że coś się we mnie zacieśnia w środku. Takie ciepło, którego się nie spodziewasz, taki rodzaj obecności, która nie wymaga słów. W tej jednej chwili byliśmy razem. Jeden z tych, którzy zostali, chłopak w czarnej bluzie, wstał i zaczął się zbierać.
– Dzięki, że otworzyłeś dzisiaj. Serio, uratowałeś mi dzień – powiedział, stojąc w drzwiach. – Gdyby nie to, to pewnie leżałbym na łóżku i gapił się w sufit.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc tylko skinąłem głową. Zamknąłem drzwi za nim, zostało jeszcze troje. Potem oni też się pożegnali. Nie było czułych słów, tylko uśmiechy, krótkie „do zobaczenia”. Kobieta z bieżni zaproponowała, żeby może spotkać się w sylwestra. A potem zostałem sam. Usiadłem w szatni. Wszystko było już wyciszone. Spojrzałem na zegarek. Było po osiemnastej. I nagle zorientowałem się, że wcale nie czekałem, aż ten dzień się skończy.
Bartek, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa się obraziła, bo ubrałam sztuczną choinkę. Według niej święta powinny pachnieć lasem, a nie plastikiem”
- „Nasze święta były smutne jak zawsze. Wizyta samotnej sąsiadki dodała im trochę utraconej magii”
- „Nie mówiłam córce o ojcu, bo nie było o czym. Wtedy siostra jednym zdaniem doprowadziła ją do płaczu”

