„W Wigilię nie spodziewałem się niczego więcej prócz samotności. Tymczasem przypadkiem odnalazłem rodzinne ciepło”
„— Bo nie jest wesołe. Ale nie szkodzi. Człowiek się przyzwyczaja. Do pustego stołu też. Najgorsze, że jak siadam, to ciągle chcę zapytać: Zosiu, gdzie dałaś serwetki?, a potem sobie przypominam, że przecież od czterech lat ich nie chowa. — Głos mi lekko zadrżał, więc szybko uciąłem. — Przepraszam. Jakoś się rozgadałem”

Nie wiem, kiedy to się stało. Kiedy dom, który kiedyś tętnił życiem, i rozmowami, a pachniał bigosem mojej Zosi, zamienił się w echo. Cisza bywa głośniejsza, niż człowiek potrafi znieść. Odkąd odeszła, mój świat przycichł. Nawet zegar na ścianie przestał tykać, jakby też nie miał już dla kogo. Jak co roku, 24 grudnia, siedzę przy stole, przy którym brakuje wszystkich.
Mam dwoje dzieci. Dobre dzieci. Żyją za granicą — córka w Londynie, syn w Berlinie. Mają swoje sprawy, swoje dzieci, swoje święta. Dzwonią, oczywiście. Wysyłają życzenia przez telefon. „Tato, przykro nam, że nie możemy być w tym roku. Może w przyszłym?” — zawsze „może w przyszłym”. A ja za każdym razem mówię: „Nie martwcie się, wszystko u mnie dobrze”. Kłamię, choć w sumie… może to już nie kłamstwo, a przyzwyczajenie.
Wstałem dziś o szóstej. Ugotowałem barszcz, usmażyłem karpia — tylko jedną porcję. Nawet uszka kupiłem w sklepie, chociaż Zosia by się obruszyła. Pół dnia błąkałem się po mieszkaniu, przestawiając rzeczy z miejsca na miejsce. W radio leciały kolędy, ale nic nie grało w środku. Około południa spojrzałem w lustro i pomyślałem: „Stefan, idź do fryzjera. Przynajmniej przy tym karpiu wyglądaj jak człowiek”.
Może to głupie, ale zawsze przed Wigilią się strzygłem — taki rytuał, który pomagał udawać, że wszystko jest jak dawniej. Ubrałem się w marynarkę i ruszyłem do salonu na rogu. Tam pracuje Magda, młoda fryzjerka z ciepłym uśmiechem, która zawsze zapyta, jak się czuję, nawet jeśli wie, że odpowiedź będzie krótka. Tym razem nie spodziewałem się niczego innego. Ot, rutynowa wizyta, odrobina rozmowy i powrót do pustego mieszkania. Tylko że los, ten stary figlarz, postanowił tym razem napisać dla mnie zupełnie inny scenariusz.
Pokręciłem głową, próbując się uśmiechnąć
W salonie było ciepło i pachniało lakierem do włosów. Magda jak zwykle przywitała mnie z uśmiechem i zaprosiła na fotel. Miała na sobie bordowy fartuch i włosy spięte w niedbały kok, spod którego wysuwały się niesforne kosmyki.
— Panie Stefanie, jak to dobrze pana widzieć. Świąteczna fryzura, co? — zagadnęła, zakładając mi pelerynkę na ramiona.
— Tradycja. Nawet jak człowiek siedzi sam, to niech chociaż dobrze wygląda przy tym karpiu — mruknąłem.
Zaczęła strzyc, a nożyczki stukały rytmicznie. Patrzyłem na siebie w lustrze i widziałem starego człowieka z siwymi brwiami i oczami, które kiedyś błyszczały radością. Teraz tylko odbijały światło.
— Rodzina nie przyjeżdża? — spytała ostrożnie, jakby nie była pewna, czy ma prawo.
— Gdzie tam. Dzieci za granicą. Córka wysłała zdjęcie choinki, syn dzwonił rano. Powiedzieli, że może za rok. A ja odpowiedziałem, że wszystko dobrze. Bo co miałem powiedzieć? — Wzruszyłem ramionami.
Magda skupiła się na cieniowaniu włosów, ale widziałem kątem oka, jak marszczy czoło.
— A u pana w domu... przygotowane już wszystko? — zapytała po chwili.
— A jakże. Barszcz, karp, opłatek z zeszłego roku. Będzie mi towarzyszył. Taki jedyny gość — zażartowałem gorzko.
— To nie brzmi wesoło — zauważyła cicho.
— Bo nie jest wesołe. Ale nie szkodzi. Człowiek się przyzwyczaja. Do pustego stołu też. Najgorsze, że jak siadam, to ciągle chcę zapytać: „Zosiu, gdzie dałaś serwetki?”, a potem sobie przypominam, że przecież od czterech lat ich nie chowa. — Głos mi lekko zadrżał, więc szybko uciąłem. — Przepraszam. Jakoś się rozgadałem.
Magda nic nie powiedziała. Odłożyła nożyczki, zdjęła pelerynkę z moich ramion i przez chwilę tylko patrzyła mi w oczy, jakby widziała coś więcej niż fryzurę.
— Panie Stefanie — odezwała się w końcu. — Niech pan nie siedzi jutro sam w mieszkaniu.
Zaskoczony spojrzałem na nią, nie wiedząc, co powiedzieć.
— Proszę przyjść do nas. Ja, mój mąż, dzieciaki, mama… Zrobimy miejsce przy stole. Zje pan z nami kolację. Naprawdę. Tylko proszę nie mówić, że będzie pan zawadzał.
Pokręciłem głową, próbując się uśmiechnąć, ale poczułem, że robi mi się gorąco na twarzy.
— Dziękuję, ale nie chcę przeszkadzać. To wasze święta, wasza rodzina.
— Właśnie dlatego. Bo święta są po to, żeby nikt nie był sam. Proszę się zastanowić. Jak pan zmieni zdanie, to wie pan, gdzie mieszkamy. — Uśmiechnęła się delikatnie i wręczyła mi kartkę z adresem.
Wyszedłem na ulicę z lekkim zawstydzeniem i tą kartką w kieszeni. Szło się trudno, bo coś zaczęło mnie uwierać w sercu. Nie byłem przyzwyczajony do zaproszeń. Do ciepła też już chyba nie.
Usłyszałem śmiech
Dzień później chodziłem po mieszkaniu przez godzinę, próbując się czymś zająć. Włączyłem radio, potem je wyłączyłem. Spojrzałem na karpia — leżał samotnie na półmisku, jakby i on czekał na kogoś, kto nie przyjdzie. Usiadłem na chwilę, ale nie potrafiłem usiedzieć. W końcu sięgnąłem po tę kartkę, którą dała mi Magda, i długo się jej przyglądałem, jakby sama miała mi powiedzieć, co zrobić.
Wstałem. Przeszedłem do pokoju, otworzyłem szufladę i wyciągnąłem pudełko z małą, drewnianą choinką, którą kiedyś zrobiłem dla Zosi. Przez lata stała na komodzie, teraz leżała zapomniana. Wziąłem ją do ręki, odkurzyłem delikatnie palcami. Potem owinąłem w papier i zapakowałem do reklamówki. Szło się ciężko, bo w głowie kotłowały się myśli. Czy nie przesadzam? Czy nie będę wyglądał, jakbym się narzucał? Może Magda powiedziała to z uprzejmości? Ale nogi same mnie prowadziły. Zatrzymałem się przed drzwiami ich domu, zawahałem się, a potem zapukałem.
Otworzyła dzieciarnia. Chłopak w bluzie z kapturem i dziewczynka z kokardką we włosach.
— Mamaaa! — zawołała dziewczynka do środka. — Dziadek Stefan przyszedł!
Usłyszałem śmiech i tupot. Po chwili w drzwiach stanęła Magda, cała rozpromieniona.
— Panie Stefanie, tak się cieszę, że pan jednak przyszedł! Proszę, proszę, wchodzić. Już tu dzieci z panem powieszą płaszcz. Kuba, pomóż panu!
Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, byłem już bez kurtki i otoczony przez dzieci, które zaczęły mnie wypytywać o wszystko. Jak się nazywam, czy mam wnuki, czy umiem robić drewniane aniołki. Czułem się trochę jak w zoo, ale z każdą kolejną minutą napięcie zaczynało puszczać. W salonie pachniało piernikiem i kapustą z grzybami. Stół był już nakryty, a przy nim siedziała seniorka z zawadiackim spojrzeniem.
— No, w końcu ktoś porządny przy stole, a nie tylko ten mój zięć — rzuciła, wpatrując się we mnie z uśmiechem.
— Dzień dobry — powiedziałem, lekko się kłaniając.
— Tomek jestem. — Rękę podał mi wysoki facet z brodą. — Pan musi być ten słynny Stefan. Magda mówiła, że złote ręce pan ma.
Podałem mu reklamówkę.
— To tak z wdzięczności. Choinka. Sam zrobiłem. Może się przyda.
— Patrzcie dzieciaki, dziadek Stefan przyniósł prezent! — zawołał Tomek.
— Dla dziadka Stefana — przeczytała na głos dziewczynka, Oliwia, trzymając w rękach laurkę, którą wyjęła spod stołu. — Bo Magda powiedziała, że przyjdzie pan, i kazała narysować. To ja narysowałam — dodała z dumą.
Wziąłem rysunek. Przedstawiał mnie przy stole, z uśmiechniętymi dziećmi dookoła. Ogarnęło mnie wzruszenie.
— Dziękuję... — wydusiłem, nie wiedząc, co powiedzieć.
— Proszę nie dziękować, tylko siadać. Kompot z suszu zaraz się skończy! — rzuciła pani Janina i poklepała krzesło obok siebie.
Usiadłem. Patrzyłem na ten dom, tę rodzinę, ten stół i czułem, że coś się we mnie budzi. Jakaś gruba warstwa samotności, którą nosiłem w sercu, zaczynała się kruszyć.
Tylko skinąłem głową
Siedzieliśmy przy stole, który aż się uginał od jedzenia. Wszyscy mówili naraz: dzieci opowiadały, co dostały w szkole od Mikołaja, a pani Janina wspominała, jak kiedyś trzeba było stać w kolejce po pomarańcze. Magda krążyła między kuchnią a stołem, co chwilę dolewając kompotu albo poprawiając serwetki, chociaż wszystko było już idealnie.
— Panie Stefanie, to prawda, że miał pan własną stolarnię? — spytał Tomek, podając mi pierogi.
— Prawda. Czterdzieści dwa lata. Stół, przy którym siedzimy, też mógłbym zrobić, tylko teraz już trochę oczy słabsze — odpowiedziałem z lekkim uśmiechem.
— A ja bym chciała taki domek dla lalek! — krzyknęła Oliwia. — Z prawdziwymi oknami!
— I łóżkiem! — dodał Kuba.
Roześmiałem się. Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz dzieci mówiły coś do mnie z taką ekscytacją. Pani Janina zaczęła nucić kolędę i po chwili wszyscy do niej dołączyli. Ja też, chociaż głos mi drżał. Magda podeszła do mnie, objęła ramieniem i nic nie mówiła, tylko była. Tyle wystarczyło. Na koniec, kiedy już miałem zbierać się do wyjścia, Magda podeszła do kredensu, wyjęła dodatkowy talerz i położyła go obok mojego miejsca.
— To dla pani Zosi — powiedziała cicho. — Skoro pan jest z nami, to ona też powinna być.
Nie odpowiedziałem. Tylko skinąłem głową i po raz pierwszy od lat poczułem, że ktoś zrozumiał więcej, niż powiedziałem.
Zamknąłem oczy
Wróciłem do domu późnym wieczorem. Cicho było jak zawsze, ale tym razem nie bolało tak bardzo. Położyłem torbę na komodzie, zdjąłem płaszcz i usiadłem przy stole. W półmroku czekała na mnie paczka od dzieci — przysłali ją kilka dni wcześniej. Otworzyłem ją powoli, jakby z obowiązku. W środku była koszula, pudełko czekoladek i kartka z napisem: „Wesołych Świąt, tato”. Przeczytałem, odłożyłem i nic nie poczułem.
Sięgnąłem za to po rysunek, który dostałem od Oliwii. Przedstawiał mnie z uśmiechem, wśród ludzi, z którymi dziś siedziałem przy stole. Położyłem go obok zdjęcia Zosi. Patrzyła z niego ciepło, jak zawsze.
— Zobacz, kochanie, jednak ktoś mnie dziś zaprosił — powiedziałem szeptem, jakby miała mnie usłyszeć.
Zamknąłem oczy i przez chwilę nie byłem sam. W sercu zrobiło się cieplej, lżej, tak, jakby ten wieczór w końcu coś naprawił. Nie wszystko, ale choć część. Zrozumiałem, że człowiek może mieć dzieci, które kocha, ale to nie zawsze one będą blisko, gdy najbardziej potrzeba. Czasem bliżej są ci, którzy nie muszą, ale chcą. I to wystarczy, by poczuć się znów potrzebnym.
Stefan, 76 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przygotowałam paczki dla biednych dzieci na święta. Mąż od razu się zezłościł, że marnuję jego pieniądze”
- „Uwagi teściowej puszczałam mimo uszu. Gdy jednak stwierdziła, że źle wychowuję syna, przestałam gryźć się w język”
- „Zięć miał pretensje, bo dałam wnukom tylko po 100 zł w kopercie na święta. Uznał, że jestem skąpa”

