Reklama

Wigilia zawsze była dla mnie najważniejszym dniem w roku. Pachniała mandarynkami, smażoną rybą i papierem do pakowania prezentów. W moim rodzinnym domu święta miały swoją magię – wszyscy się schodzili, śmiali, wspominali, kolędowali. A potem dorośliśmy. Mama zmarła, ojciec wyjechał za granicę, rodzeństwo się porozjeżdżało i zaczęło zakładać własne rodziny. Ja zostałam w mieście. Bez planów, bez towarzystwa, z gotową kolacją dla jednej osoby. W tamten wieczór nie mogłam znieść ciszy. Czułam, jak samotność ściska mi gardło. Wzięłam do ręki telefon i zaczęłam dzwonić. Do zupełnie obcych ludzi. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że jeden z nich odmieni wszystko.

Święta w pojedynkę

Siedziałam przy stole, którego nie było po co dekorować. Zamiast białego obrusu – zwykła serwetka. Zamiast dwunastu potraw – pierogi z paczki i karp z marketu. Nawet sianka pod talerzem zabrakło. W tle cicho grało radio, puszczając kolędy, które tylko pogarszały sytuację. Choć nikt nie patrzył, i tak próbowałam się uśmiechnąć. Przecież to święta. A święta trzeba celebrować, prawda?

Spojrzałam na zegarek. Siedemnasta czterdzieści. Za oknem powoli zapadał zmrok. Gdzieś daleko, w innych mieszkaniach, ktoś pewnie właśnie lepił uszka, ktoś inny dzielił się opłatkiem, ktoś się wzruszał. Ja podgrzewałam zupę z torebki i stukałam palcami w blat stołu, żeby nie usłyszeć tej przejmującej ciszy. Ciszy, która przypominała mi o wszystkim, co straciłam i czego nigdy nie zbudowałam.

Dwa dni wcześniej rozmawiałam z ojcem. Złożył mi życzenia przez kamerę, stojąc w kuchni u swojej nowej partnerki w Belgii. Z rodzeństwem kontakt był bardziej symboliczny – krótkie „Wesołych” na Messengerze i emoji choinki. Nikt nie zapytał, co robię, gdzie jestem, czy jestem sama. Może się domyślali. Może nie chcieli wiedzieć.

Patrzyłam na pusty talerz naprzeciwko siebie. Zawsze zostawialiśmy jedno wolne miejsce. Dla zbłąkanego wędrowca, dla samotnej duszy. Tym razem miałam dwa. I żadne nie było tylko symbolem. Zjadłam kilka pierogów bez smaku, popiłam herbatą i wstałam. Nie mogłam dłużej siedzieć bezczynnie. Wzięłam telefon do ręki. Przewinęłam listę kontaktów. Nic, co by mnie ucieszyło. Wpisałam losowy numer. I zadzwoniłam.

Pusta lista kontaktów

Patrzyłam na ekran telefonu, jakby miał mi podpowiedzieć, co dalej. Znałam każdy kontakt na pamięć – kilku znajomych z pracy, dwie koleżanki z czasów studiów, których relacje dawno się rozmyły, numer do fryzjerki i kuriera z paczkomatu. Nikt, do kogo mogłabym zadzwonić teraz, w Wigilię, nie ryzykując, że po drugiej stronie usłyszę skrępowanie albo wymuszoną uprzejmość.

Przesunęłam palcem i otworzyłam klawiaturę. Przez chwilę wahałam się, a potem wystukałam dziewięć cyfr na chybił trafił. Puls mi przyspieszył, gdy usłyszałam sygnał połączenia. Raz. Drugi. Trzeci. Nagle poczułam irracjonalny lęk – a jeśli ktoś odbierze? Co wtedy powiem? Jak się wytłumaczę? Chciałam się rozłączyć, ale było już za późno.

– Halo? – odezwał się kobiecy głos.

Zaniemówiłam na moment.

– Dobry wieczór... przepraszam, czy dodzwoniłam się do pani Marii? – zapytałam, udając, że się pomyliłam.

– Nie, tu nie ma żadnej Marii – głos był spokojny, ale wyraźnie zdezorientowany.

– Przepraszam najmocniej, pomyłka – powiedziałam i się rozłączyłam.

Odłożyłam telefon, ale tylko na chwilę. Wystukałam kolejny numer. I kolejny. Kilka razy nikt nie odebrał, raz trafiłam na pocztę głosową, innym razem ktoś życzył mi Wesołych Świąt i sam się rozłączył. Każda rozmowa była krótka, przypadkowa, dziwna. A jednak... coś we mnie się budziło. Jakaś potrzeba bliskości, choćby tymczasowej. Chciałam słyszeć czyjś głos. Nawet obcy.

Nie szukałam znajomości. Szukałam obecności. Kogoś, kto nie ucieknie po dwóch minutach rozmowy. Kogoś, kto też może czuje się tak samo dziwnie w ten wieczór tak, jak ja.

W poszukiwaniu zrozumienia

Wystukałam kolejny numer. Tym razem końcówka była taka sama jak kod u pocztowego mojego adresu – 345. Taki przypadek wydał mi się dziwnie znajomy, jakby telefon chciał mnie gdzieś poprowadzić. Znów sygnał. Długi, jednostajny. Już prawie miałam się rozłączyć, gdy wreszcie usłyszałam:

– Słucham?

– Dobry wieczór... – zaczęłam niepewnie – czy ja dodzwoniłam się do pana Jerzego?

– Jerzego? Nie... – męski głos zabrzmiał cicho, niemal znużony. – A kto mówi?

Zawahałam się. Przez ułamek sekundy chciałam się znów wycofać, ale coś w tym głosie mnie zatrzymało. Nie brzmiał obco. Brzmiał samotnie.

– Przepraszam, chyba pomyliłam numer. Jest Wigilia, a ja... właściwie to nie powinnam tak dzwonić. Nie znam pana.

– Niewiele osób zna mnie w dzisiejszych czasach – odpowiedział spokojnie. – Nie pani pierwsza się dzisiaj myli, ale pierwsza, która się nie rozłączyła od razu.

Zapadła krótka cisza. Usłyszałam gdzieś w tle radio, cicho grające „Lulajże, Jezuniu”.

Pan też jest sam? – zapytałam cicho.

– Tak wyszło – odparł po chwili. – Żona zmarła dwa lata temu. Dzieci mają swoje życia.

Oparłam się o ścianę, ściskając telefon w dłoni. Nie spodziewałam się, że kogoś takiego znajdę. Kogoś równie zagubionego, jak ja. I choć nic o nim nie wiedziałam, czułam, że chcę go posłuchać. Albo po prostu z kimś być, nawet przez słuchawkę.

Mogę chwilę z panem porozmawiać?

– Oczywiście – odpowiedział. – Mam czas. Całą noc.

Numer do starszego pana

Siedziałam na podłodze, oparta o kuchenną szafkę, z kubkiem zimnej herbaty i telefonem przy uchu. Po raz pierwszy tego wieczoru nie czułam się sama. Mężczyzna przedstawił się jako Wiktor. Miał osiemdziesiąt jeden lat, mieszkał sam na obrzeżach miasta w domu, który kiedyś tętnił życiem. Opowiadał o żonie, o wnukach, których już prawie nie widuje, o sąsiadach, którzy się wyprowadzili albo zapomnieli. Miał ciepły głos i mówił powoli, jakby każdemu słowu nadawał wagę.

– A pani? – zapytał w pewnym momencie. – Co panią skłoniło do tych... telefonicznych podróży?

– Samotność – odpowiedziałam szczerze. – Chciałam usłyszeć kogoś, kto też nie siedzi przy pełnym stole.

Nie skomentował od razu. Przez chwilę było słychać tylko szum radia i jego oddech.

– To bardzo ludzki powód – powiedział w końcu. – Sam też nieraz chciałem po prostu z kimś porozmawiać, ale w moim wieku ludzie wolą milczeć.

– A pan nie chce milczeć?

– Nie dziś. Nie teraz.

I tak rozmawialiśmy. O świętach z dzieciństwa, o zapachu pomarańczy, o śniegu, który kiedyś leżał przez całe ferie. O tym, jak dziś wszystko dzieje się szybciej, a mimo to ludzie są bardziej samotni niż kiedykolwiek. Mówił z taką prostotą, że miałam ochotę go słuchać bez końca. W pewnym momencie zaśmiał się cicho i dodał:

– Wie pani, nie spodziewałem się, że Wigilia przyniesie mi nową znajomość.

– Ja też nie – odpowiedziałam, uśmiechając się pierwszy raz tego wieczoru naprawdę.

Opowieść, która mnie zatrzymała

Rozmawialiśmy ponad godzinę, a rozmowa zaczęła przypominać coś więcej niż zwykłą pogawędkę. Była jak wędrówka przez cudze życie – z przystankami, pauzami, westchnieniami. Wiktor miał w sobie coś, czego dawno nie słyszałam u nikogo – spokój. Nie spieszył się z odpowiedziami. Nie zagadywał ciszy na siłę. Gdy milczeliśmy, robił to razem ze mną, nie przeciwko mnie.

W pewnym momencie zapytał:

– Ma pani jakieś marzenie?

Złapało mnie to pytanie znienacka. Długo nie odpowiadałam.

– Chciałabym kiedyś nie bać się świąt – powiedziałam w końcu. – Żeby znowu cieszyły, a nie przypominały o tym, co się straciło.

Wiktor westchnął cicho.

To nie jest głupie marzenie. Ja kiedyś miałem podobne. Po śmierci żony przez dwa lata nie wieszałem lampek, nie kupowałem choinki. W tym roku postawiłem małą, sztuczną. Taka głupotka z marketu, ale świeci. I robi różnicę.

Uśmiechnęłam się, wyobrażając sobie jego salon z plastikowym drzewkiem.

– Nie chce się pani jutro spotkać? Na herbatę? – zapytał nagle. – Rozumiem, jeśli uzna mnie pani za stukniętego starca, ale... może warto się poznać naprawdę?

Nie odpowiedziałam od razu. Czułam, jak serce mi przyspiesza. Nie ze strachu. Z ekscytacji. Coś, co zaczęło się jako żart z samotności, stało się czymś więcej. Szansą. Na bliskość. Na drugiego człowieka.

– Chętnie, ale tylko jeśli herbatę będzie z cytryną – odpowiedziałam w końcu, a on roześmiał się głośno.

– I imbirem!

Nowy rozdział życia

Ruszyłam na drugi koniec miasta. Wiktor mieszkał w szeregowcu na starym osiedlu, gdzie jeszcze rosły prawdziwe choinki przed domami. Gdy podeszłam do furtki, drzwi się otworzyły. Stał tam w szarym swetrze, uśmiechnięty, jakbyśmy znali się od lat.

Wchodź, dziecko, herbata już stygnie.

Jego dom był ciepły, choć prosty. Pachniało goździkami, trochę kurzem i... spokojem. Posadził mnie przy stole z haftowanym obrusem, który – jak się okazało – wyszyła jego żona. Na środku stała miniaturowa choinka. Świeciła się jak obietnica, że nawet coś małego może zmienić cały wieczór.

Siedzieliśmy przy herbacie ponad trzy godziny. Słuchałam jego opowieści z czasów młodości, śmiałam się, gdy opowiadał o swoim pierwszym samochodzie, wzruszyłam się, gdy pokazał mi zdjęcie z wesela sprzed sześćdziesięciu lat. Nie pytał, dlaczego jestem sama. Nie oceniał. Po prostu był.

Od tego dnia minęły trzy miesiące. Spotykamy się raz w tygodniu. Wiktor mówi, że jestem jego „świątecznym cudem”. Ja mówię, że jest moją „herbatą z cytryną na samotność”. I chociaż nadal jestem singielką, i nadal mam dni, kiedy ciężko mi samej ze sobą, to już się nie boję Wigilii. Bo wiem, że czasem wystarczy jeden telefon. Jeden głos. Jeden człowiek, który nie ucieknie.

Celina, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama