Reklama

Miała delikatne, krwistoczerwone płatki i pachniała obłędnie. Stała na kuchennym stole w słoiku po ogórkach. Obok, na kawałku papieru śniadaniowego, ozdobnymi kulfonami Janek napisał: „Róża dla mojej Walentynki”.

Reklama

Walentynka to ja. Znaczy – Walentyna. Mój świętej pamięci ojciec, specjalista od traktorów i miłośnik radzieckiej myśli technicznej, od dziecka marzył o lotach w kosmos. Urodziłam się w lipcu 1963 roku, no i dostałam imię na cześć Tierieszkowej, włókniarki, która na pokładzie statku Wostok 2 aż 48 razy okrążyła Ziemię. Mój starszy brat to Jurek. Po Gagarinie.

Teraz mam ponad 50 lat, zamężną córkę i wnuczka. Męża nie mam, bo się rozwiodłam. Rok temu miejsce Zbyszka (imię po Cybulskim) w moim życiu zajął Janek. W tamten wieczór przed walentynkami pierwszy raz został u mnie na noc.

Jak przemycił różę i kiedy udało mu się wstawić ją do słoika, tak że znalazłam ją dopiero rano – nie mam pojęcia… Ale, gwoli ścisłości, tamtej nocy wcale na Janka nie czekałam.

W piątek 13 lutego miał się u mnie odbyć babski wieczór. Tak przekornie, żeby odczarować pecha, a o północy wypić zdrowie wszystkich zakochanych. Do których my – znaczy ja, Zuza i Aneta – szczęśliwie się nie zaliczałyśmy.

Pracujemy w księgowości dużego wydawnictwa, jesteśmy dojrzałymi rozwódkami (dziewczyny 40 plus, ja wiadomo). Zawsze świetnie się dogadywałyśmy, może dlatego, że miałyśmy podobne poczucie humoru i zapatrywania na sprawy damsko-męskie. Słowem, panów lubiłyśmy, ale najlepiej z dystansu.

– Nienawidzę prasować męskich koszul! – powtarzała Zuza, eksżona pana dyrektora.

– Nigdy więcej żadnej nawet nie dotknę!

– A mnie najbardziej wkurzały obiadki – wspominała Aneta. – Piotruś nigdy nie był wybredny, zresztą jada w szkole, ale jego tatulek codziennie musiał mieć w domu zupę i drugie, koniecznie z mięsem. Leniwy głupek!

Ja nic nie mówiłam, bo w sumie swojemu Cybulskiemu niewiele mogłam zarzucić. Był w porządku – i jako ojciec, i jako mąż – aż do chwili, gdy przyznał się do romansu. Zakochał się, biedaczek, w koleżance z pracy. Nawet nie chciał rozwodu, tylko tego, żebym za bardzo się nie złościła, jeśli zabawi dłużej w delegacji.

– Przysięgam, że z nią zerwę, ale rozumiesz, Walu, będzie trudno. My jednak się codziennie w pracy spotykamy – tłumaczył.

Zażądałam rozwodu, sama zaskoczona, jak niewiele mnie ta cała operacja bolała. No ale cóż, najwyraźniej po 25 latach pożycia prysły zmysły. Została nam przyjaźń. Dobre i to.

Jedna miała randkę, druga chore dziecko w domu

No więc w tamten piątek udało mi się wcześniej wyrwać z roboty. Tak naprawdę dziewczyny obiecały coś tam dokończyć za mnie – w końcu ja wzięłam na siebie przygotowanie wieczornej wyżerki, były mi to winne.

A narobiłam się jak głupia: paszteciki, sałateczki, koreczki. Przytargałam z Biedronki trzy butelki czerwonego wina i kilka flaszek wody, żeby było czym je popijać. A o 21 wyszło na to, że będę musiała wszystko zjeść i wypić sama.

– Wala, nie gniewaj się – zaszemrała do słuchawki Zuza. – Ale wiesz, dzieciaki wysłałam na ferie do matki i… No, Staszek wpadł.

– Jaki Staszek? – fuknęłam zaskoczona, bo Zuzka o żadnym facecie nam nie mówiła.

– Jutro ci powiem – koleżanka ściszyła głos, pewnie rzeczony Staszek był gdzieś blisko.

– Ale nie przyjdę… Przepraszam, kochana.

– Zuzia! Nie mów, że spotykasz się z tym małym grafikiem ze „Zdrówka”. Przecież on codziennie nosi koszule, a ty nie lubisz pra…

– Muszę kończyć, pa! – przerwała mi.

Ledwo doszłam do siebie po szokujących nowinach (i ja o niczym nie wiedziałam!), gdy znowu zabrzęczała komórka.

– Co tam, Anetka? Zapomniałaś, jaki mam numer mieszkania?

Nie zapomniała. Wcale nie miała zamiaru przyjść.

– No nie! – zajęczałam. – Zuza ma randkę, a ty co wymyśliłaś?

– Nic nie wymyśliłam! – oburzyła się Aneta. – Piotrek mi się pochorował, a Grzesiek oczywiście nie może zająć się własnym dzieckiem! Ćwok, cholera! – wkurzała się na swojego eks. – Mogę przyjechać z małym, chcesz? – zażartowała bohatersko.

Nie chciałam. Marnie byśmy się bawiły w towarzystwie zasmarkanego dziesięciolatka. Co było robić? Otworzyłam wino, nalałam do kieliszka, spróbowałam, nałożyłam trochę sałatki na talerzyk… A potem poszłam wyjrzeć przez wizjer, bo ktoś pukał do drzwi. W słabym świetle żarówki na klatce schodowej błyszczała łysa głowa Janka.

– A co on tu… – mruknęłam, otwierając.

– Cześć, Wala, można? – zapytał, wchodząc do przedpokoju i wkładając mi w ręce wino.
Czerwone. Z Biedronki.

Poznałam, bo zaczęłam pić takie samo.

– Uuu… ile jedzonka! – zachwycił się w pokoju. – Czekasz na kogoś? Wpadłem nie w porę? – zapytał, ale raczej nie wyglądało na to, że zrezygnuje z wyżerki; od razu wpakował sobie do ust kawałek pasztecika.

– Dziewczyny miały przyjść, ale nie przyjdą – wyjaśniłam. – Częstuj się, wszystko świeżutkie, sama robiłam… – zachwalałam jak rasowa pani domu; z tego, cholera, człowiek nawet po rozwodzie się nie wyleczy!

– Uwielbiam paszteciki! – mlasnął gość i obrzucił mnie rozanielonym spojrzeniem. – Ładnie wyglądasz, Wala – przyznał między jednym kęsem a drugim. – Winka? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, uniósł mój pełny kieliszek.

No dobra, to ja powiem prawdę. Zuzka nic nam nie mówiła o grafiku Staszku, ale i ja miałam swoje tajemnice. Z tym Jankiem spotykałam się od kilku miesięcy. To mój sąsiad. Wtedy mieszkał dwa piętra niżej. Teraz mieszka u mnie.

A tegoroczne walentynki spędzimy w sześcioro, tym razem u Anety, która związała się z kucharzem (szczęściara, już nie musi gotować). Zuzka przychodzi ze Staszkiem (od kiedy się spotykają, on już nie nosi koszul, tylko swetry), a ja z Jankiem. Będziemy pić za zdrowie zakochanych. Za nasze zdrowie!

Walentyna, 50 lat

Reklama

Czytaj także:
„Teściowa ciągle patrzy na mój brzuch i wypatruje wnuków jak przebiśniegów na wiosnę. Nie spieszy mi się na porodówkę”
„Znalazłam pod łóżkiem różowe majtki i aż mnie zatkało. Czegoś takiego nie spodziewałam się po mężu na stare lata”
„W walentynki zamiast bukietu róż, wręczyłem partnerce pożegnalną wiązankę. Nigdy nie wybaczę jej tego, co mi zrobiła”

Reklama
Reklama
Reklama