Reklama

Od ponad trzydziestu lat jestem żoną Andrzeja. I może właśnie dlatego coraz częściej czuję się przezroczysta. Dzieci dorosły, mają swoje życia, wnuki przyjeżdżają na święta, a ja… Ja zostałam z człowiekiem, który przestał mnie widzieć. Rano pyta, gdzie kluczyki. Wieczorem – czy wykupiłam receptę. I tyle. Nie pamiętam, kiedy ostatnio spojrzał na mnie inaczej niż przez pryzmat bólu kręgosłupa i poziomu cholesterolu.

– Co tam, Renata? – zapytał ostatnio. – Woda z pieca kapie, trzeba by uszczelkę wymienić.

To całe "co tam u mnie".

Uzdrowisko miało być dla mnie ratunkiem po operacji kolana. Lekarka wręcz kazała. Ale nie ukrywam – marzyłam też o oddechu. Od kuchni, od pytań o ciśnienie, od milczenia przy kolacji. Chciałam poczuć, że jeszcze coś we mnie drga. Że jestem kimś więcej niż kucharką i służącą mojego męża.

Jedź, odpocznij – rzucił bez emocji, jakby mówił o wyjeździe po zakupy.

Spakowałam się szybko. Do torby wrzuciłam więcej książek niż kosmetyków. Nie sądziłam, że coś się wydarzy.

Współlokatorka była żywiołowa

Uzdrowisko przywitało mnie zapachem chloru i kapuśniaku. W holu kręciło się sporo ludzi – jedni z walizkami, inni z laskami, wszyscy z takim samym wyrazem twarzy: zmęczeni, zrezygnowani, trochę zagubieni. Stałam chwilę z kluczem w dłoni, zanim ruszyłam na górę.

Zosia była już w pokoju. Rozpakowana, w kapciach, z kubkiem herbaty w ręku.

– O, jesteś! – uśmiechnęła się. – Zosia jestem. Ale mówią na mnie „Zo”. Łatwiej zapamiętać.

Podałam jej rękę i przedstawiłam się. W pierwszej chwili poczułam lekkie spięcie, ale Zosia miała w sobie coś, co działało jak ciepły kompres. Gadała jak najęta, opowiadała o poprzednich turnusach, o córce za granicą i jak ostatnio poderwała instruktora nordic walkingu.

– Renata, ty jesteś jeszcze kobieta, nie mebel. Nie gap się tylko w książki, tylko żyj! – rzuciła któregoś wieczoru, machając kieliszkiem wina.

Poznaliśmy się na tańcach

To właśnie ona wyciągnęła mnie na wieczorek taneczny. I właśnie tam zobaczyłam jego. Stał przy stoliku, z kieliszkiem białego wina, elegancki, lekko siwy, ale zadbany. Spojrzał na mnie i... uśmiechnął się. Nie nachalnie. Ciepło. Naturalnie.

Później usiedliśmy przy tym samym stole. Rozmawialiśmy o książkach, o pogodzie, o muzyce. Nic specjalnego. Ale od dawna nikt nie patrzył mi w oczy tak uważnie.

Dobrze się tu czujesz? – zapytał Marek, poprawiając marynarkę.

– Jeszcze się uczę – odparłam z uśmiechem.

– Ja też – powiedział. – Choć to już trzeci turnus.

Coś drgnęło.

Peszyło mnie jego zachowanie

Zaczęliśmy siadać razem na śniadaniach. Potem na kawie po zabiegach. Czasem szliśmy nad jezioro, innym razem tylko spacer po deptaku. Niby nic – a czułam się, jakbym robiła coś, czego nie powinnam.

Marek opowiadał o rozwodzie. Że bolało, że był zmęczony, że żona w końcu wyjechała do Niemiec i kontakt mają tylko przez adwokata. Nie było w nim żalu – raczej melancholia. I czułość, której od lat nie widziałam w męskich oczach.

– A ty? – zapytał pewnego dnia. – Mąż w domu?

– Jest – odpowiedziałam, zbyt szybko. – Ale... to skomplikowane.

Nie dopytywał. Ale spojrzał tak, jakby rozumiał. Usiedliśmy w kawiarni, po seansie z lampą Sollux. Słodko, nijako, cicho grała muzyka.

– Masz coś w oczach. Takie... ciepło – powiedział nagle.

Zrobiło mi się gorąco. Po raz pierwszy od nie wiem ilu lat, ktoś coś we mnie dostrzegł. A ja nagle poczułam, że chce mi się płakać.

– Nie jestem przyzwyczajona do komplementów – wymamrotałam.

– To powinno się zmienić – powiedział tylko, sięgając po moją dłoń. Nie cofnęłam jej.

Zosia, gdy jej opowiedziałam, tylko machnęła ręką:

– I bardzo dobrze, że nie cofnęłaś. Nie jesteś za stara na szczęście, Renata. Pamiętaj o tym.

Zbliżyliśmy się do siebie

Zaczęło się od przypadkowego dotyku dłoni. Potem objął mnie, gdy wychodziliśmy z kawiarni, bo wieje. Trzymał mnie długo. Za długo. Ale nie chciałam, żeby puścił. Kiedy zaprosił mnie do swojego pokoju, nie protestowałam. Poszłam jak we śnie. Miał herbatę malinową i ciasteczka, ale wcale mnie to nie interesowało. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się, aż nagle zapadła cisza. I wtedy Marek mnie pocałował. Powoli, bez pośpiechu, jakby sprawdzał, czy nie ucieknę. Nie uciekłam.

Rozebrał mnie z taką czułością, jakiej nie zaznałam od lat. Cała ja – blizna po operacji, zwiotczała skóra, zwykłe majtki – nic go nie zraziło. Patrzył na mnie tak, jakby widział coś pięknego. Kiedy leżeliśmy potem przytuleni pod jego kocem z mikrofibry, zapytał cicho:

Nie żałujesz?

Pokręciłam głową. Ale prawda była bardziej skomplikowana. Bo czułam radość i wstyd. Ekscytację i strach. Że się posypie. Że zrobiłam coś głupiego. Że przepadłam.

– Nie chcę, żeby to był tylko epizod – powiedział cicho. – Nie jestem z tych, co traktują to jak sport.

Nie odpowiedziałam. Bo nie wiedziałam, co dalej. Rano zadzwonił Andrzej. Długo nie odbierałam, ale w końcu się przełamałam.

Jak tam noga?

Tylko tyle. Żadnego „tęsknię”, „jak się czujesz”, „brakuje mi cię”. Tylko ta przeklęta noga.

– Dobrze – odparłam chłodno. – Rehabilituję się.

– To dobrze. No to... dobranoc.

Odłożyłam telefon. Spojrzałam w okno. I wiedziałam, że coś się właśnie we mnie skończyło.

Przyznałam się mężowi

Po trzech tygodniach wracałam do domu, jakby nic się nie wydarzyło. Walizka, zakupy, uśmiech do sąsiadki. Andrzej czekał w fotelu, oglądał wiadomości, nie oderwał wzroku, gdy weszłam.

– I jak się czujesz? Jak noga? – rzucił w stronę telewizora.

– Lepiej – odparłam krótko. – Jestem zmęczona, pójdę się położyć.

Ale nie poszłam spać. Leżałam w ciszy, słuchając, jak z kuchni dochodzą odgłosy mycia kubka. Wszystko było dokładnie takie samo, jak przed wyjazdem. A ja już nie. Przez kolejne dni udawałam. Gotowałam, sprzątałam, rozmawiałam o wnukach. Ale coś we mnie pękało. Z każdą chwilą coraz bardziej czułam, że duszę się w tej naszej codzienności, w tym udawaniu, że nic się nie stało.

Któregoś wieczoru Andrzej wyjął z szafki kieliszki.

– Może napijemy się wina? Tak z okazji, że już wróciłaś?

Skinęłam głową. Wino było półsłodkie, jak lubię. Patrzył na mnie, jakby pierwszy raz od dawna mnie widział.

Dobrze, że jesteś. Bez ciebie to wszystko... nie ma sensu – powiedział.

I wtedy pękłam.

– Andrzej… zdradziłam cię – wyrzuciłam z siebie jednym tchem. – Tam, w uzdrowisku.

Zbladł. Nie zapytał „kto”, „dlaczego”, „czy coś to znaczyło”. Tylko patrzył. Długo. Milcząco.

– Wyjdź – powiedział cicho, ale stanowczo. – Jak mogłaś mi to zrobić?

Nie błagałam. Nie płakałam. Nie byłam już tą samą kobietą. Poszłam spakować walizkę.

Zniszczyłam małżeństwo

Miała malutkie mieszkanie, zagracone bibelotami i zapachem lawendy, ale przyjęła mnie bez słowa.

– Wiedziałam, że tak się to skończy – powiedziała tylko, stawiając herbatę na stole.

Myślisz, że jestem potworem? – zapytałam cicho.

– Myślę, że byłaś nieszczęśliwa. I zrobiłaś coś głupiego, żeby na chwilę poczuć się żywa.

Milczałam. Przez pierwsze dni miałam wrażenie, że zaraz się obudzę. Że to jakiś zły sen, a Andrzej znów poprosi, żebym podała mu gazety. Ale nie dzwonił. Nie pisał. Cisza. Jakby mnie już nie było. W końcu zaprosił mnie na rozmowę. Spotkaliśmy się w naszej wspólnej kuchni. Pachniało kawą. Tak zwyczajnie.

– Przemyślałem to – zaczął. – Nie potrafię ci wybaczyć.

Skinęłam głową. Nie miałam w sobie już siły, żeby się bronić.

– To nie tylko zdrada – mówił dalej. – To świadomość, że byłaś tam... że pozwoliłaś komuś dotknąć cię tak, jak ja cię nie dotykałem od lat. To jest nie do zniesienia.

– Może właśnie dlatego – szepnęłam. – Bo mnie nie dotykałeś. Bo przestałam istnieć.

– A ja myślałem, że po prostu tak już jest po latach. Ale że zdrada…? – pokręcił głową. – Chcę rozwodu, Renata. Spokojnie, bez wojny. Ale nie chcę już żyć z kimś, komu nie ufam.

Wyszłam. Na klatce minęłam sąsiada. Uśmiechnął się, jakby nic się nie stało. A przecież wszystko się stało. Zniszczyłam swoje małżeństwo.

Renata, 57 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama