Reklama

Gdy byłam mała, święta kojarzyły mi się z ciepłem, światłem i zapachem smażonego karpia. Moja mama zawsze potrafiła stworzyć magię, nawet jeśli w portfelu hulał wiatr. Wydawało mi się, że teraz, jako dorosła kobieta i matka, też dam radę. Że jakoś to będzie. Ale w tym roku grudzień zaczął się od niezapłaconego czynszu i paragonu z dyskontu, na którym uszka z promocji były jedynym „świątecznym” akcentem. Dzieci pytają, czy Mikołaj o nich pamięta, a ja nie mam odwagi spojrzeć im w oczy. Może pamięta. Ale jeśli tak, to chyba zapomniał, gdzie mieszkamy.

Było mi wstyd

– Mamo, a w tym roku Mikołaj przyniesie mi klocki? – zapytał wczoraj Jaś, siedząc przy kuchennym stole i rysując czerwonym flamastrem coś na kartce. – Bo byłem grzeczny, nawet nie biłem się z Tymkiem w przedszkolu.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc udałam, że nie słyszę. Może to okrutne, ale co miałam mu powiedzieć? Że w tym roku Mikołaj ma puste kieszenie i nawet rózgi nie przyniesie, bo wszystko poszło na rachunki?

Patrzyłam na rachunek z gazowni, trzymając go w jednej dłoni, a drugą ściskałam kubek po taniej kawie z dyskontu. Dziura w budżecie powiększała się z każdym dniem. Z zasiłku starczyło na czynsz, ale już nie na prąd. A dzieci rosną. Dobrze, że mleko jest jeszcze w promocji.

Zaczęłam przeliczać, co mogę kupić z wypłaty – która i tak wpłynie dopiero za tydzień. Pracuję jako pomoc kuchenna w szkole, pół etatu. Niewiele z tego mam, ale przynajmniej dzieci mogą czasem zjeść coś ciepłego. Pani Hela, kucharka, czasem coś dorzuci – naleśnika, jabłko, zupę w termos. Wstyd mi, ale jeszcze bardziej byłoby mi wstyd, gdyby dzieci chodziły głodne.

W zeszłym roku święta były skromne, ale wesołe. Był barszcz, uszka, trochę karpia, ciasto – bo wtedy jeszcze miałam pracę na cały etat. A teraz? Mam uszka z promocji i dwójkę dzieci, które wierzą, że święta to magia. Ja już dawno w nią nie wierzę.

To było upokarzające

Stanęłam w kolejce w markecie, trzymając paczkę mrożonych uszek i puszkę taniego groszku. Przede mną elegancka pani w beżowym płaszczu, z telefonem przy uchu, pakowała do koszyka łososia, migdały, belgijskie praliny i jakieś ekologiczne pasty. Pachniała drogimi perfumami. Obok niej chłopiec w modnej kurtce bawił się telefonem i jęczał, że „ciasteczka z czekoladą muszą być belgijskie, nie niemieckie”.

Spojrzałam na moje zakupy. Uszka – jedyne, które były przecenione o 30%. Groszek miałam dodać do sałatki jarzynowej – tej samej, którą robiła moja mama, ale ona przynajmniej miała majonez, nie jogurt naturalny z promocji.

Kasjerka spojrzała na mnie z obojętnością. Wybiła kwotę: 12,86 zł. Wyciągnęłam drobniaki z portfela, który już dawno powinien przejść na emeryturę. Długo szukałam groszy. Ludzie za mną zaczęli się wiercić, ktoś cicho westchnął z irytacją.

– Przepraszam – szepnęłam i podałam ostatnią złotówkę.

Wyszłam ze sklepu z plastikową siatką i poczuciem upokorzenia. W kieszeni zostało mi 4,60 zł. Do końca tygodnia.

Po drodze zajrzałam do lumpeksu. Wisiał tam biały obrus – lekko przyżółkły, ale miał haftowaną gwiazdkę w rogu. Kosztował dwa złote. Kupiłam go, bo wydał mi się jakąś namiastką świąt. W domu wypiorę, uprasuję, położę na stole. Dzieci się ucieszą, że będzie trochę inaczej. Trochę bardziej odświętnie.

Chciało mi się płakać

– Ela, no nie przesadzaj, przyjdźcie chociaż na chwilę, dzieci się pobawią, a ty się oderwiesz od kłopotów – namawiała mnie Dorota, koleżanka z pracy. – Ja wiem, że nie masz nastroju, ale święta to święta.

Nie chciałam iść. Nie miałam prezentów, nie miałam nawet ciasta, które mogłabym zanieść. Ale Dorota była uparta. W końcu dałam się namówić. Włożyłam najbardziej eleganckie ubrania, które miałam. Córce zaplotłam warkocze, synowi wyczyściłam buty pastą. Poszliśmy, bo w domu i tak nie było świątecznej atmosfery.

U Doroty pachniało cynamonem i pieczonym mięsem. Choinka była wielka, jak z reklamy. Dzieci skakały wokół, a pod drzewkiem czekały kolorowe paczki ze złotymi wstążkami. Prezenty, o których moje dzieci mogły tylko pomarzyć. Patrzyły na te pudełka z zachwytem.

– A Mikołaj już był? – spytał Jaś.

– Oczywiście! Zostawił wszystko pod choinką. Zobaczcie, może i dla was coś przyniósł? – uśmiechnęła się Dorota i podała im po paczce. W środku były kredki, kolorowanki i czekolada.

Chciało mi się płakać. Nie tylko z wdzięczności, ale przede wszystkim z żalu. Że moje dzieci dostają prezenty od obcych ludzi, bo ja nie jestem w stanie im nic dać. Uśmiechałam się, dziękowałam, mówiłam, że nie trzeba było, że zawstydzeni jesteśmy. A w środku krzyczałam: „To ja powinnam im to dać, a nie ktoś inny”.

Było mi ich żal

Wieczorem Jaś podszedł do mnie i przytulił się mocno.

– Mamo, a Mikołaj przyjdzie też do nas, do domu? Czy był tylko u cioci Doroty?

Zawahałam się, próbując znaleźć jakąkolwiek sensowną odpowiedź. Ostatnie dni nie zostawiały mi złudzeń – nie będzie bogatego Mikołaja. W portfelu miałam kilka złotych. Na karcie bankowej – pusto. Żadne cuda nie zdążą się wydarzyć.

– Może… może zostawi coś jeszcze i dla nas – próbowałam się uśmiechnąć.

– A jeśli nie znajdzie naszego mieszkania? Bo przecież nie mamy komina… – w głosie Jasia czaił się niepokój. Nie strach przed brakiem prezentu, ale przed tym, że coś, w co wierzył, może nie być prawdą. Jakby Mikołaj był ostatnią deską ratunku, jaką dzieci mogą mieć w świecie, który nie zawsze jest dobry.

– Znajdzie. Mikołaj zna wszystkie adresy – powiedziałam szybko, zanim się rozkleiłam.

Wieczorem oboje usiedli przy stole i zaczęli pisać listy. Cóka bardzo się starała. Pisała ładnymi literkami, z zawiniętym ogonkiem przy „y” i serduszkiem zamiast kropki nad „i”. Poprosiła o sukienkę dla swojej lalki, taką z tiulem i falbanką. Jaś narysował klocki. Zawinęli listy w kolorowe kartki wyrwane z zeszytu i włożyli pod poduszki. Patrzyli na mnie z oczekiwaniem.

– To tak trzeba, mamo, prawda? Pod poduszką? Żeby Mikołaj zabrał?

– Tak, skarbie. Zostawcie, a jutro zobaczycie, może coś tam zostawi...

Uśmiechali się, jakby naprawdę wierzyli, że rano obudzą się i znajdą coś cudownego. A ja wiedziałam, że jutro pod poduszką będzie tylko zawód i smutek. Zgasiłam światło w ich pokoju i długo stałam w progu, patrząc na nich. Spali wtuleni w siebie, a ich buzie wyglądały tak spokojnie. Niewinne. Jeszcze nieświadome tego, że nie każde dziecko dostaje prezent. Nie każde dziecko ma Mikołaja.

Wróciłam do kuchni i siedziałam w milczeniu. Wyczuwałam w powietrzu ciężar. Płakałam cicho, z twarzą ukrytą w dłoniach. Wiem, że nie wszystko zależy ode mnie, że robię, co mogę – ale to „co mogę” nie wystarcza. Nie wystarcza na prezenty. Nie wystarcza na złudzenia.

Może nie będzie tak źle

W Wigilię wstałam jeszcze przed świtem. Śnieg leżał na parapecie cienką warstwą, ale dzieci od razu się ucieszyły.

– Mamo, będzie biało! Tak jak w bajce!

Uśmiechnęłam się i przytaknęłam. Białe święta – jedyna rzecz, która się udała. Zaczęłam sprzątać. Przetarłam meble, wyprałam firankę, powiesiłam ją jeszcze wilgotną. Podeszłam do kartonów z ozdobami – wybierałam tylko te, które jeszcze nie były połamane. Na oknie zawiesiłam papierową gwiazdkę, którą Marta zrobiła w przedszkolu. Na stole położyłam obrus z lumpeksu. Był już wyprasowany, z haftowaną gwiazdką w rogu. Pomyślałam, że może nie wygląda źle.

W kuchni zagotowałam barszcz z torebki. Dodałam odrobinę przypraw, by choć trochę przypominał ten, który gotowała kiedyś mama. Uszka ugotowałam w wodzie z masłem. Miały być tylko trzy na osobę – zbyt mało, ale nie mogłam sobie pozwolić na więcej. Do sałatki jarzynowej dałam groszek z puszki i ziemniaki, które zostały z obiadu z przedwczoraj. Majonez zastąpiłam jogurtem naturalnym – dzieci zauważyły, że smak inny, ale nic nie powiedziały. Widziałam tylko, jak córka z trudem przełykała pierwszą łyżkę.

Nie było karpia. Zamiast tego upiekłam jabłka z cynamonem – były przecenione w warzywniaku. I to był nasz deser. Nie było prezentów. Położyłam pod choinkę – która była tylko wiązką sosnowych gałęzi w wazonie – dwa lizaki i kolorowanki kupione za złotówkę. Dzieci rozpakowały je z uśmiechem. Tak, z uśmiechem.

– Dziękuję, mamo! – Marta rzuciła mi się na szyję. – Mikołaj był! Był!

A ja… ja przez chwilę naprawdę w to uwierzyłam. Wieczorem siedzieliśmy razem przy stole. Nie było dwunastu potraw, nie było kolęd w tle. Ale była cisza, spokój i ich obecność. Trzymaliśmy się za ręce. Jaś nagle powiedział coś, co ścisnęło mnie za serce:

– Mamo, to były najlepsze święta. Bo jesteśmy razem, nie?

Nie odpowiedziałam od razu. Bałam się, że mi się głos załamie.

– Tak, Jasiu. To jest najważniejsze.

– Mamo, a ty nic nie dostałaś od Mikołaja? – zapytała córeczka.

– Ja już dostałam – powiedziałam i uśmiechnęłam się, bo tak naprawdę – patrząc na nich – wiedziałam, że to prawda.

To naprawdę się liczy

Po świętach dzieci dalej wierzyły w Mikołaja. Choć kolorowanki szybko się zniszczyły, a lizaki zniknęły pierwszego dnia, w ich oczach to była magia. Opowiadały, co przyniesie im za rok. Sukienki, klocki, hulajnogi. Pytały, czy może w przyszłym roku dostaną większy prezent, a ja kiwałam głową. Może tak. Może znajdę lepszą pracę, może uda się trochę odłożyć. Może los się odmieni. A może nie.

Wiem tylko jedno – dzieci wciąż się śmieją. I kochają mnie. To mnie trzyma przy życiu. To, i ciche marzenie, że może któregoś roku będzie inaczej. Że może nie będę liczyć groszy przy zakupie margaryny. Że obrus nie będzie z lumpeksu, tylko nowy, wybrany z dziećmi. Że Mikołaj przyjdzie nie tylko w ich wyobraźni, ale i naprawdę.

Na razie jednak uczę się być wdzięczna za to, co mam. Za ciepło ich rąk. Za zasypianie przy bajce. Za „mamo, kocham cię” – wypowiedziane w ciemnym pokoju, zanim zgaśnie ostatnia lampka. Może nie dałam im tego, co mają inne dzieci, ale dałam im siebie. Choć w tym roku nie było karpia, nie było choinki, nie było prezentów – było coś ważniejszego. Byliśmy razem. I może to wszystko, co nam zostało, ale może też wszystko, co naprawdę się liczy.

Ela, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama