„W tym roku ogłosiłam, że nie jadę na święta. Cała rodzina mnie wyklęła, a tylko jedna osoba zapytała, o co chodzi”
„Była prawie północ. W kuchni wypaliła się ostatnia świeczka. Siedziałam dalej w fotelu, przykryta kocem. Nawet nie włączyłam telewizora. Cisza była gęsta. Nagle usłyszałam pukanie. Najpierw ciche, jakby ktoś się wahał. Potem mocniejsze. Drgnęłam”.

Nie wiem, kiedy przestałam czuć cokolwiek w grudniu. Może to było wtedy, gdy jeszcze z Marcinem udawaliśmy, że wszystko między nami jest w porządku. Siedzieliśmy przy stole wigilijnym, trzymając się za ręce, jakby to coś miało znaczyć, a w środku oboje byliśmy już dawno jak obcy. On patrzył na zegarek, ja w talerz. Mama zachwycała się pierogami, tata coś tam mruczał pod nosem o polityce. Wszystko na pokaz. Radość, życzliwość, rodzina. A ja coraz bardziej się dusiłam.
Od rozwodu minęły dwa lata, ale dopiero teraz poczułam, że nie muszę już niczego udawać. Dlatego kiedy mama zadzwoniła z pytaniem, o której będę, odpowiedziałam tylko:
– Nie przyjadę. W tym roku nie obchodzę świąt.
Nie pytała dlaczego. Powiedziała, że szkoda. Że miejsce przy stole będzie czekało i się rozłączyła. Dzień później zadzwonił Tomek, mój brat. Usłyszał to samo. Nie było mnie stać na tłumaczenia. Sama ledwo to rozumiałam.
Zostałam w pustym mieszkaniu. Bez choinki, bez prezentów, bez kolęd. Może to był błąd, może ulga. Właściwie jedno i drugie.
Rodzina była w szoku
Nie było mnie w domu, ale wszystko opowiadał mi na bieżąco mój brat w wiadomościach na komunikatorze. Czytałam, ale nie odpisywałam.
– Natalia naprawdę nie przyjedzie? – Mama odłożyła opłatek i spojrzała na tatę, jakby to on mógł rozwiązać tę zagadkę. – Przecież nigdy nie opuściła Wigilii. Nawet jak miała anginę, to przyszła.
– Powiedziała, że nie obchodzi już świąt – odezwała się Ola, moja siostra, wycierając blat, choć ten już dawno lśnił od płynu z cytryną. – Że to wszystko to przymus i udawanie.
– Co za bzdury – prychnął tata, poprawiając krawat pod szyją. – Jak można tak po prostu odstawić rodzinę? Przecież są dzieci, są tradycje.
– Dzieci? Natalia nie ma dzieci, tato – przypomniała mu Ola, przewracając oczami. – I właśnie o to chyba chodzi. Jest sama.
– No to tym bardziej powinna przyjść! – uniósł głos. – W domu siedzieć i płakać? Zawsze to lepiej wśród ludzi.
– Może właśnie nie zawsze – odezwał się cicho Tomek, który do tej pory kroił chleb na końcu kuchni. – Może nie chciała znowu siedzieć przy stole, gdzie nikt nie widzi, co naprawdę czuje.
Wszyscy zamilkli. Mama spojrzała na Tomka z lekkim wyrzutem, ale bez słów. On wyjął telefon z kieszeni, spojrzał na ostatnią wiadomość ode mnie. „Dajcie mi po prostu spokój w tym roku. Proszę”. W jego gardle zawiązał się supeł.
Pomyślał, że coś jest nie tak. Nie, nie „fanaberia”, jak mówiła Ola. Nie „dziwactwo” – jak ocenił tata. Coś poważniejszego. Coś, co może zrozumie tylko ten, kto sam kiedyś musiał udawać przy wigilijnym stole. To podobno wtedy w jego głowie pojawiła się myśl, której nie potrafił się pozbyć przez resztę wieczoru: że może powinienem do mnie pojechać.
Nie robiłam nawet pierogów
Zamknęłam drzwi i od razu przekręciłam zamek. Nie dlatego, że się bałam. Po prostu nie chciałam już nikogo więcej widzieć. Nikt nie miał przychodzić, ale… bałam się, że ktoś jednak wpadnie z opłatkiem albo z tekstem: „Nie możemy cię tak zostawić”. A ja przecież właśnie tego chciałam – żeby mnie zostawili.
W kuchni pachniało ryżem i sosem sojowym. Tyle. Żadnych pierogów, karpia, barszczu z uszkami. Nawet nie włączyłam światła w pokoju. Usiadłam przy kuchennym stole i jadłam w milczeniu, patrząc na ścianę. Trochę śmieszne, że na święta przygotowałam sobie wegański ryż z warzywami. Zwykłe, nudne danie. Takie jak ja ostatnio.
Nie rozpakowałam choinki z piwnicy. Leżała tam od dwóch lat, sztuczna, z igłami powyginanymi w różne strony. W zeszłym roku jeszcze ją ubrałam. Wtedy jeszcze udawałam, że święta mają sens. Że rozwód mnie nie zmiażdżył, że czuję się „lepiej”. A teraz? Nawet „lepiej” już nie udawałam.
Wzięłam kubek herbaty, usiadłam w fotelu i patrzyłam w okno. Po drugiej stronie ulicy rodzina z naprzeciwka śpiewała kolędy. Widziałam ich przez firankę. Kobieta w czerwonym swetrze, mężczyzna z dzieckiem na rękach. Wszyscy się śmiali. Może też udawali. Albo może im się jeszcze chciało. Mnie już nie. Zegar w kuchni tyknął głośno, minęła 22:00. Nie wiem, jak długo tak siedziałam. Ze łzami zbierającymi się w oczach, ale niepozwalającymi spaść. Trzymałam je w środku jak ostatnio wszystko.
Na nikogo nie czekałam
Była prawie północ. W kuchni wypaliła się ostatnia świeczka. Na stole stygł niedopity kubek herbaty, a ja siedziałam dalej w fotelu, przykryta kocem. Nawet nie włączyłam telewizora. Cisza była tak gęsta, że słyszałam tykanie zegarka. W moim ciele też panowała cisza. Taka, która boli.
Nagle usłyszałam pukanie. Najpierw ciche, jakby ktoś się wahał. Potem mocniejsze. Drgnęłam.
– Kto to… – wyszeptałam, bardziej do siebie niż do kogokolwiek.
Podeszłam do drzwi ostrożnie. Spojrzałam przez wizjer. Zamarłam.
– Tomek?! – otworzyłam szeroko, zdezorientowana. – Co ty tu robisz?
– Hej. Wesołych świąt… – powiedział cicho i podniósł siatkę. – Mam barszcz i makowiec. I coś jeszcze. Ale głównie… siebie. Wiedziałem, że coś jest nie tak. Nie mogłem cię zostawić samej.
Stałam w progu, zupełnie zaskoczona. W oczach miałam łzy, choć przez cały dzień nie uroniłam ani jednej.
– Przecież… święta… rodzina… – wydukałam. – Tam wszyscy czekają…
– A ty? Nie jesteś rodziną? – zapytał spokojnie. – Po prostu w tym roku bardziej chciałem być z tobą.
Wpuściłam go do środka. Od razu zrobiło się cieplej. Podał mi siatkę, zdjął kurtkę. Usiadł przy kuchennym stole, jakby był tu od dawna.
– Uśmiechasz się – zauważył.
Dotknęłam ust i dopiero wtedy poczułam, że naprawdę to robię. Uśmiecham się pierwszy raz od... nie pamiętam kiedy. W tej jednej chwili, przy zimnym stole i z bratem, który przyniósł ze sobą obecność, poczułam, że jednak nie jestem do końca sama.
Powiedziałam mu prawdę
Usiedliśmy przy stole. Tomek bez słowa nalał barszczu z termosu do dwóch kubków. Zapach przypomniał mi dzieciństwo, kiedy mama robiła go jeszcze na zakwasie, nie z proszku. Zrobiło mi się ciepło. Po raz pierwszy od dawna nie z jedzenia.
– Nie masz nawet choinki – odezwał się cicho, patrząc w pusty kąt pokoju.
– Nie chciałam… Wiesz, nie miałam siły. Na cokolwiek – odpowiedziałam po chwili. – Zresztą to nie o choinkę chodzi.
Brat nie komentował. Wziął łyk barszczu i odczekał, aż sama zechcę mówić.
– Nie chodzi o święta – zaczęłam, bawiąc się łyżką. – Chodzi o to, że wszystko, co udawane, zaczęło mnie dusić. Kolędy, opłatki, te „jak się trzymasz?”. A ja mam ochotę odpowiedzieć: źle. Źle się trzymam. Tylko nie mogę, bo wszyscy chcą słyszeć, że jest lepiej.
Tomek patrzył uważnie, z taką delikatnością, jakiej zawsze mu zazdrościłam.
– Chodzi o rozwód? – zapytał w końcu.
– O wszystko – skinęłam głową. – Rozwód to tylko ostatni etap. Pamiętasz Wigilię dwa lata temu? Już wtedy z Marcinem prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Trzymał mnie za rękę tylko dlatego, że mama patrzyła.
– A my wszyscy się cieszyliśmy, że jesteście razem… – westchnął Tomek.
– Nie potrafię się już cieszyć. Nie wiem nawet, czy jeszcze kiedyś będę – powiedziałam prawie szeptem. – A wiesz, czego nie chcę? Być pocieszana. Litość mnie dobija. Chcę, żeby ktoś po prostu… był. Bez oceniania.
Tomek uśmiechnął się lekko.
– Czyli, żeby ktoś cię zrozumiał.
– Dokładnie – skinęłam głową. – I dziękuję, że ty to zrobiłeś.
W tamtej chwili, w półmroku kuchni i ciszy świąt, po raz pierwszy od dawna poczułam się człowiekiem, nie tylko „czyimś przypadkiem do ogarnięcia”.
To było jak mały cud
Zjedliśmy po kawałku makowca, który Tomek sam kupił w jakiejś piekarni na stacji. Był suchy i trochę przesłodzony, ale to nie miało żadnego znaczenia. Piliśmy herbatę i po prostu gadaliśmy – o niczym i o wszystkim. Jak wtedy, kiedy byliśmy dziećmi i nie trzeba było jeszcze nikogo udawać.
W pewnym momencie Tomek sięgnął do plecaka.
– Mam jeszcze coś – powiedział, wyjmując zapakowaną w papier paczuszkę. – Nie prezent. Nie do końca. Raczej… coś, co chciałem ci po prostu dać. Może tego teraz potrzebujesz bardziej niż czegokolwiek innego.
Spojrzałam zaskoczona. Rozwinęłam papier. W środku był gruby zeszyt w twardej oprawie. Album.
– Otwórz – zachęcił.
Na pierwszej stronie zdjęcie z naszego dzieciństwa. Ja i Tomek na sankach, oboje z czerwonymi nosami i wystającymi spod czapek kępkami włosów. Dalej zdjęcia z wakacji, z urodzin, z choinek, które kiedyś jeszcze stroiliśmy razem.
– Sam zrobiłem – powiedział cicho. – Skanowałem stare zdjęcia od mamy. Chciałem ci przypomnieć, że byłaś kiedyś szczęśliwa. Że umiałaś się śmiać. I że to nie zniknęło. Może się schowało, ale… wciąż tam jest.
Przytrzymałam dłoń na albumie i przez chwilę nie mogłam nic powiedzieć. W gardle miałam ogromną gulę.
– Dziękuję – wyszeptałam w końcu. – Ty zawsze wiedziałeś, czego mi trzeba. Nawet jak ja sama tego nie wiedziałam.
Usiedliśmy razem na kanapie. W milczeniu przewracaliśmy kartki albumu, a w tle leciały jakieś odległe kolędy z sąsiedniego balkonu. Nie było świątecznej choinki, nie było opłatka, nie było rodziny w komplecie. A jednak... coś w tej chwili przypominało cud. Taki mały. Prawdziwy.
To były piękne święta
Obudziłam się wcześnie, zanim wzeszło słońce. Przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. Ciepło koca, miękkość poduszki, znajomy zapach… i coś jeszcze. Spokój. Cichy, ledwie wyczuwalny, jak oddech, ale był. Dawno go nie czułam. Z kuchni dochodził stukot filiżanek. Wstałam, zawinęłam się w szlafrok i wyszłam na korytarz. Tomek stał przy ekspresie do kawy i walczył z kapsułką, jakby nigdy wcześniej jej nie używał.
– Widzisz? Gdybym został w domu, miałbym gotową kawę i makowiec z polewą – uśmiechnął się na mój widok. – A tu… tylko ty.
– I suchy makowiec z wczoraj – zaśmiałam się cicho.
Usiedliśmy przy kuchennym stole, wciąż tym samym co wczoraj. Bez obrusu, bez świec, ale z czymś znacznie ważniejszym. Nie mówiliśmy nic. Już nie musieliśmy. Tomek nie zadawał żadnych pytań. A ja nie musiałam niczego wyjaśniać.
Patrzyłam na niego i czułam, że to wystarczy. Jego obecność. Milczenie. Spokój. W głowie pojawiła się myśl, taka krótka, nieśmiała, ale prawdziwa: „może jeszcze nie jestem gotowa na radość. Ale dziś w nocy nauczyłam się, że nie muszę być gotowa. Że wystarczy, że ktoś przy mnie jest”. Nie uratował mnie żaden cud. Tylko brat. Tylko człowiek. Tylko miłość – ta cicha, bez fanfar, bez lukru. Jedyna, która ma sens.
Natalia, 33 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Rodzice wymyślili Wigilię bez smartfonów. Nie mam pojęcia, o czym będę rozmawiać z babcią między karpiem a kutią”
- „Mąż pojechał po choinkę do lasu i już nie wrócił. Od 5 lat czekam na niego w każde Boże Narodzenie”
- „Nigdy nie dogadywałem się z rodzicami, ale ta Wigilia była szczytem wszystkiego. Musiałem szukać spokoju u sąsiadów”

