„W tym roku nie chciałam szarpać się z parawanami nad Bałtykiem. Wzięłam kredyt na wakacje i ruszyłam sama do Włoch”
„Ulice Ravello były puste, jakby miasteczko zapadło w sen, zostawiając mnie samą. Przeszłam przez mały plac, minęłam kościół z XII wieku i weszłam w wąską uliczkę, którą rozświetlały jedynie latarnie zawieszone między budynkami. Powietrze było ciężkie od zapachu kwiatów i ciepłej ziemi”

- Redakcja
Z każdym kolejnym latem coraz mocniej czułam, że dusi mnie powtarzalność. Znów te same parawany, krzyki dzieci, zapach gofrów i smażonej ryby. Bałtyk był jak odtwarzany w kółko film, którego zakończenie znałam na pamięć. W tym roku chciałam czegoś więcej – czegoś, co wreszcie mnie poruszy, może nawet przewróci do góry nogami. Wzięłam urlop i... kredyt. Wiem, głupota. Ale serce biło mi jak szalone, gdy rezerwowałam bilet do Neapolu. Pierwszy raz leciałam sama. I pierwszy raz nie miałam pojęcia, co mnie czeka. Może właśnie dlatego wiedziałam, że muszę to zrobić. Teraz albo nigdy.
Nie chciałam marnować urlopu
– Tylko nie zapomnij wziąć tego starego parawanu, bo nowy ma dziurę – rzucił Michał, nawet nie odrywając wzroku od ekranu.
Siedział na kanapie w tych samych szortach, w których jeździł nad morze od sześciu lat. Jego urlopowy entuzjazm ograniczał się do upolowania promocji na karkówkę w dyskoncie. Stałam w kuchni, mieszając sałatkę z tuńczykiem, ale myślami byłam gdzie indziej. Od tygodni przewijałam zdjęcia Amalfi, Ravello, Sorento. Cytrynowe drzewa, błękitne zatoki, kamienne domki. Zatęskniłam za czymś, czego nie znałam, a czego bardzo potrzebowałam – ciszy, przestrzeni, nowych twarzy i zapachów. Zatęskniłam za sobą.
Tego wieczoru po raz pierwszy od dawna nie zasnęłam obok Michała. Zamiast tego usiadłam przy komputerze, otworzyłam kalkulator kredytowy i zaczęłam wpisywać kwoty. Noc była cicha, a ja czułam, że właśnie zaczynam podejmować decyzję, której będę się bać – ale która może mnie uratować. Nazajutrz w pracy, między jednym a drugim mailem, zarezerwowałam lot do Neapolu. Poczułam ucisk w klatce piersiowej – ekscytację i strach w równych proporcjach.
Gdy dwa tygodnie później żegnałam się z Michałem na lotnisku, spojrzał na mnie jak na obcą.
– Sama chcesz lecieć? – zapytał z mieszaniną zdziwienia i kpiny.
– Tak. Sama – odpowiedziałam spokojnie. – I to mnie właśnie cieszy.
Odwróciłam się i poszłam w stronę bramek, nie oglądając się za siebie.
Lot w nieznane
Na pokładzie samolotu byłam jedyną osobą, która nie miała z kim rozmawiać. Starsze małżeństwo przy oknie analizowało trasę, nastolatka po drugiej stronie przegryzała słuchawki, śmiejąc się do telefonu. Ja siedziałam pośrodku, ze skurczonym żołądkiem i papierową torebką w kieszeni, na wypadek gdyby strach okazał się silniejszy niż adrenalina.
Gdy samolot podchodził do lądowania nad Neapolem, pierwszy raz od dawna się uśmiechnęłam. Góry zatopione w złotym świetle, cienkie linie dróg, kolorowe domy wciśnięte w zbocza – wyglądało to jak pocztówka z życia, które nigdy nie było moje. Po wylądowaniu złapałam autobus do Salerno, a stamtąd lokalny bus do Ravello. Kierowca nie mówił po angielsku, ja po włosku znałam tylko „ciao” i „grazie”, ale machnął ręką i uśmiechnął się, widząc moją kartkę z nazwą miasteczka.
Droga wiła się jak serpentyna, a z każdym zakrętem widok zapierał dech. Serce waliło mi jak młot, ale to nie był strach. To była ekscytacja. I pierwszy raz od bardzo dawna – poczułam się żywa. Wysiadłam na placu pełnym donic z lawendą i cyprysami. Ravello pachniało cytryną, jaśminem i morską solą. Mój pensjonat był nieduży, prowadzony przez starszą panią, która powitała mnie słowami:
– Benvenuta, signora – uśmiechnęła się tak ciepło, że miałam ochotę ją przytulić.
Zostawiłam walizkę, otworzyłam okno i patrzyłam. Nic więcej. Patrzyłam i oddychałam.
Pierwsza noc w Ravello
Wieczorem wyszłam z pensjonatu bez konkretnego planu. Ulice Ravello były puste, jakby miasteczko zapadło w sen, zostawiając mnie samą z echem moich kroków. Przeszłam przez mały plac, minęłam kościół z XII wieku i weszłam w wąską uliczkę, którą rozświetlały jedynie latarnie zawieszone między budynkami. Powietrze było ciężkie od zapachu kwiatów i ciepłej ziemi. Zatrzymałam się przy niewielkiej trattorii, gdzie starszy mężczyzna palił papierosa, oparty o futrynę.
– Buonasera – powiedziałam cicho, a on skinął głową i wskazał mi stolik.
Usiadłam. Samotna kobieta w obcym kraju. Zamówiłam kieliszek białego wina i ravioli z ricottą. Jedząc, słuchałam włoskiej muzyki sączącej się z głośników. Nikt nie patrzył na mnie z politowaniem. Nikt nie dziwił się, że jestem sama. Poczułam, że tu jest inaczej – bez oczu Michała, które zawsze pytały „po co to?”, zanim zdążyłam coś zrobić.
Po kolacji nie wróciłam od razu. Usiadłam na murku z widokiem na czarne morze i zapaliłam papierosa, choć nie paliłam od lat. Coś we mnie pękało, ale to nie był ból. To była ulga. Obok mnie usiadła kobieta. Miała może czterdzieści pięć lat, ubraną w len i uśmiech.
– Pierwszy raz sama? – zapytała łamanym angielskim.
– Tak – odpowiedziałam.
– To dobrze. Kobieta sama to nie słabość. To wolność.
Uśmiechnęłam się i poczułam, że właśnie spotkałam siebie po raz pierwszy od lat.
W cieniu cytrynowych drzew
Następnego ranka obudził mnie śpiew ptaków. Długo leżałam w łóżku, patrząc przez okno na ogród pełen cytryn. Słońce jeszcze nie piekło, ale już czuć było jego obietnicę. Zeszłam na śniadanie w lnianej sukience, której nigdy nie odważyłam się założyć w Polsce. Gospodyni, pani Giulia, podała mi kawę w maleńkiej filiżance i uśmiechnęła się tak, jakby wiedziała, że to będzie dla mnie ważny dzień.
– Vai a Villa Cimbrone – poradziła, wskazując palcem na mapie.
Ruszyłam pieszo, mijając niskie mury i ogrody pachnące ziołami. Willa okazała się rajem: kamienne krużganki, widok na błękitne morze, rzeźby i cisza, która nie przerażała, tylko koiła. Przysiadłam na ławce. Nie robiłam zdjęć, nie dzwoniłam do nikogo. Cieszyłam się, że nic nie muszę zapamiętywać dla innych. Tylko dla siebie.
Po południu poszłam na targ. Kupiłam oliwki, chleb i twardy ser. Sprzedawczyni wcisnęła mi jeszcze pomarańczę i mrugnęła. Usiadłam na murku i jadłam jak dziecko – palcami, bez pośpiechu. Po raz pierwszy od lat czułam, że to, co robię, ma sens – choćby było to tylko jedzenie oliwek w słońcu. Nie miałam planu, nie miałam żadnych oczekiwań. I w tym właśnie była magia. Wieczorem zasnęłam z otwartym oknem. Gdzieś daleko ktoś grał na gitarze, a cykady śpiewały do snu. I śniło mi się, że się śmieję.
Powrót, który coś zmienił
Ostatniego dnia wstałam wcześnie. Spakowałam walizkę powoli, z czułością składając rzeczy, jakby każda z nich była kawałkiem nowej mnie. Nie chciałam wyjeżdżać. Czułam, że jeszcze nie jestem gotowa wracać – ale może właśnie dlatego wiedziałam, że muszę. Gdybym została dłużej, mogłabym się tu ukryć, a przecież nie o ucieczkę chodziło. Pani Giulia uścisnęła mnie na pożegnanie.
– Ricordati chi sei, signora – powiedziała. – Pamiętaj, kim jesteś.
W drodze powrotnej z Ravello do Neapolu widoki już nie onieśmielały. Były znajome, oswojone. Na lotnisku spojrzałam na swoje odbicie w szybie. Ta kobieta miała w oczach coś innego. Jakby widziała dalej. W Warszawie pachniało deszczem. Michał czekał na mnie przy wyjściu, z rękami w kieszeniach.
– I jak było? – zapytał bez uśmiechu.
– Inaczej – odpowiedziałam. – Dobrze.
Milczał przez chwilę. Może czekał, aż opowiem, ale nie zamierzałam relacjonować. To nie była podróż do folderu na Facebooku. To było moje. W domu postawiłam walizkę w kącie i spojrzałam na znajome ściany. Nie było tam miejsca na włoskie światło, ale było miejsce na decyzję. Wieczorem powiedziałam:
– Musimy porozmawiać. Nie wróciłam taka sama.
I wiedziałam, że to nie groźba. To zapowiedź.
Mam zupełnie inną perspektywę
Rozmowa z Michałem trwała dwie godziny. Nie krzyczałam, on też nie. Mówiłam spokojnie: że jestem zmęczona byciem wersją siebie, której nie lubię. Że nie chcę już udawać, że wystarczą mi parawany i zapach frytury. Że Włochy nie były wakacjami. Były próbą odnalezienia siebie. I że... wyszło. Znalazłam siebie. Tam, między cyprysami, ravioli i śpiewem cykad. Michał patrzył na mnie bez słowa. Widział, że to nie chwilowy kaprys. Nie próbował mnie zatrzymać.
– Rozumiem – powiedział w końcu. – Ale nie wiem, czy dam radę za tobą nadążyć.
Nie miałam żalu. Chyba pierwszy raz czułam do niego coś innego niż rozczarowanie – zrozumienie, może wdzięczność, że przez lata po prostu był. Trzy miesiące później wynajęłam kawalerkę niedaleko mojej pracy. Skromną, ale własną. Z balkonem, na którym hoduję zioła. W weekendy gotuję włoskie dania. Czasem nawet w tej lnianej sukience, której już się nie wstydzę. W tle leci włoska muzyka. I czasem też cisza – taka, której już się nie boję.
Spłacam kredyt powoli, ale nie żałuję ani grosza. Bo kupiłam coś więcej niż bilet. Kupiłam nowe spojrzenie. Na siebie. Na życie. Nie jestem szczęśliwa w każdej sekundzie. Ale wiem, że jestem na swojej drodze. I że jestem sobie winna już nigdy z niej nie schodzić.
Weronika, 38 lat
Czytaj także:
- „Dla rodziny byłam jak służąca, kucharka i szofer w jednym. Do czasu, aż zrobiłam coś, po czym zaczęli mnie szanować”
- „Zostawiłam męża i córkę dla chłopaka z liceum. 3 miesiące później znów pakowałam walizki i wracałam na kolanach”
- „Działka miała być moim azylem, a mąż zrobił z niej imprezownię. Pojednało nas ciasto drożdżowe z czereśniami”

