„W tym roku Boże Narodzenie zrobię bez zadęcia. Zamiast pierogów i karpia będzie pizza i czipsy”
„W dniach poprzedzających Wigilię nie lepiłam pierogów, nie kupowałam prezentów. Zamiast tego oglądałam seriale, czytałam książki i chodziłam na długie spacery. Kiedy inni walczyli w supermarketach o ostatnie karpie, ja siedziałam pod kocem z herbatą”.

Święta od zawsze były dla mnie czymś, co trzeba „odrobić” jak pańszczyznę. Od listopada w głowie miałam listę potraw, prezentów, dekoracji i obowiązkowych rodzinnych spotkań, na których wszyscy udają, że się kochają. Dzień wcześniej nie spałam, bo pierogi, bo sałatka jarzynowa, bo makowiec – wszystko musiało być „jak u mamy”. W tym roku postanowiłam jednak, że robię inaczej. Nie z lenistwa. Z potrzeby świętego spokoju. Nie będzie choinki z katalogu, nie będzie kolęd z głośnika i karpia z cebulą. Będzie pizza, będą czipsy, Netflix i dres. I ani grama wstydu.
Święta na pokaz
Zawsze miałam wrażenie, że nasze święta wyglądają jak z reklamy, ale tej tandetnej, ze sztucznym uśmiechem i lukrowanym bałwanem. Mama nakrywała stół jak do konkursu – biały obrus wyprasowany co do milimetra, sztućce wypolerowane na błysk, a karp w galarecie wyglądał jak eksponat w muzeum. Tata ustawiał choinkę z takim zaangażowaniem, jakby od tego zależało przetrwanie świata. A ja? Ja przez lata wierzyłam, że tak trzeba.
Zaczynałam przygotowania już na początku grudnia. Planowałam każdy dzień, żeby zdążyć z pierogami, upiec sernik, zrobić uszka. Potem biegałam po sklepach w tłumie ludzi, przepychając się z wózkiem, by złapać najlepszy majonez, najładniejsze mandarynki i trzy rodzaje papieru do pakowania prezentów. Wszystko musiało być idealne. Idealnie zaplanowane, idealnie ugotowane, idealnie podane. A potem siadało się do stołu i... cisza. Albo gadka o polityce, kto co kupił na raty i która ciotka znowu przytyła.
W zeszłym roku, kiedy w Wigilię układałam dwunaste danie na stole, zorientowałam się, że nic z tego mnie nie cieszy. Byłam zmęczona, spocona, z obolałymi plecami. A kiedy wreszcie usiadłam, nawet nie miałam apetytu. Wszyscy mówili „jakie pyszne”, ale jedli po trochu, bo przecież za godzinę był jeszcze tort i kutia. Zamiast radości było poczucie, że znowu coś odegrałam. Rytuał, który nie miał już dla mnie znaczenia. Wtedy coś we mnie się przestawiło.
Przy makowcu nie wytrzymałam
Wszystko poszło na noże, kiedy w drugi dzień świąt podawałam makowiec. Mama spojrzała na niego krytycznie, po czym skomentowała, że trochę się kruszy. Ojciec, w swoim stylu, zapytał, czemu nie zrobiłam sernika wiedeńskiego, skoro to tradycja u nas w domu. A ciocia Danusia, niby przypadkiem, wtrąciła, że jej synowa upiekła wszystko sama, mimo że ma trójkę dzieci i jeszcze pracuje w szpitalu.
– A ty, kochanie, przecież jesteś sama, masz czas – dodała, jakby to było coś, z czego powinnam się tłumaczyć.
Wzięłam głęboki oddech i uśmiechnęłam się, choć w środku wrzałam. Jeszcze próbowałam ratować sytuację.
– Makowiec jest domowy, ale może rzeczywiście trzeba było go dłużej piec – rzuciłam, licząc, że zamkną temat.
Nie zamknęli.
– A te pierogi to sama lepiłaś? – spytała mama, zerkając na moją siostrę z porozumiewawczym uśmiechem.
– Tak – odparłam, choć chciałam powiedzieć: „A jak myślisz, kto je lepił przez cztery godziny, kiedy wy sobie oglądaliście Kevina?”
I wtedy to się stało.
– Może w przyszłym roku zrobicie to wszystko beze mnie – powiedziałam spokojnie, ale z taką stanowczością, że aż wszyscy zamilkli.
– Co ty mówisz? – zapytała siostra, marszcząc brwi.
– Mówię, że mam dość. Tych komentarzy, tej pokazówki. Nie wiem jeszcze jak, ale następne święta będą inne. Po mojemu.
I wyszłam z kuchni, zostawiając ich z talerzem kruszącego się makowca.
Byłam tym zmęczona
Przez kolejne tygodnie dostawałam od rodziny drobne sygnały naprawcze. Ktoś podrzucał mi przepisy na nową wersję barszczu, mama dzwoniła z pytaniami, czy w tym roku zrobię te same pierogi z grzybami, a siostra wysłała mi link do sklepu z ręcznie robionymi bombkami. Zabawne, jak bardzo wszyscy chcieli, żeby wszystko było po staremu. Jakby moje zmęczenie było tylko fanaberią.
Nie odpowiadałam. Odsuwałam się. Miałam więcej czasu dla siebie, co wcale nie oznaczało, że czułam się lepiej. Właściwie to czułam się pusta. Święta zbliżały się nieubłaganie, a ja nie miałam żadnego planu. Nie chciałam tego całego cyrku, ale nie miałam też żadnej alternatywy. Bo co robi się w Wigilię, jeśli nie lepi się pierogów?
W pracy wszyscy mówili o świętach. O promocjach, o tym, kto gdzie jedzie, kto ile wydał na prezenty. I wtedy, między jednym mailem a drugim, do pokoju weszła nasza nowa koleżanka.
– W tym roku robimy z mężem pizzę i oglądamy „Szklaną pułapkę” – rzuciła z uśmiechem.
Popatrzyłam na nią z niedowierzaniem.
– W Wigilię?
– No jasne. Bez stresu. Bez garów. Rodzina daleko, więc świętujemy po swojemu.
Zachciało mi się śmiać. Z jednej strony – dziwaczne. Z drugiej – genialne. Czy ja też mogłabym tak? Bez kolęd, bez śledzia w śmietanie, bez udawania, że wszystko jest jak trzeba? Ta myśl mnie ożywiła. Poczułam, że może jednak dam radę stworzyć coś innego. Swoje święta.
Plan na święta po mojemu
Podjęłam decyzję dokładnie dziesiątego grudnia. Poszłam do sklepu i zamiast wózka wypełnionego kapustą, makiem i tuzinem mrożonych ryb, kupiłam… pizzę mrożoną, dwa opakowania czipsów, prosecco i dwa świąteczne kubki. Do tego miękki koc i świeczkę o zapachu cynamonu, bo jednak klimat to klimat. Kiedy wróciłam do domu, otworzyłam kalendarz i skreśliłam „Wigilia” – nie w sensie, że jej nie będzie, tylko że nie będzie taka jak zwykle.
Nie powiedziałam nikomu. Nie tłumaczyłam się. Kiedy mama zapytała, o której będę, powiedziałam tylko:
– Nie przyjadę w tym roku. Potrzebuję tego czasu dla siebie.
Była cisza. Długa. A potem:
– Co ty wymyślasz? Przecież jesteśmy rodziną.
– Wiem. I kocham was, ale potrzebuję jednych świąt, które będą naprawdę moje.
Nie była zadowolona. Nikt nie był. Miałam świadomość, że gadali między sobą, że to pewnie kryzys, może depresja, a może po prostu wygodnictwo. Nie obchodziło mnie to. Po raz pierwszy czułam, że robię coś dla siebie, nie dla kogoś.
W dniach poprzedzających Wigilię nie lepiłam pierogów, nie kupowałam prezentów. Zamiast tego oglądałam seriale, czytałam książki i chodziłam na długie spacery. Kiedy inni walczyli w supermarketach o ostatnie karpie, ja siedziałam pod kocem z herbatą i myślałam: tak właśnie chcę żyć. Nie w zadęciu. Nie w presji. Tylko po swojemu.
Wigilijny stół bez białego obrusu
Wigilia przyszła cicho. Nie było porannego szaleństwa w kuchni, nie było strojenia się w zbyt ciasną sukienkę ani układania opłatków na talerzykach. Wstałam późno, zjadłam kanapkę i zaparzyłam kawę. Na chwilę złapałam się na tym, że może jednak coś powinnam… ale zaraz potem przypomniałam sobie ten zmęczony wzrok sprzed roku i gorzką rozmowę przy makowcu. Nie, nic nie powinnam.
Wieczorem wyjęłam pizzę z piekarnika, przesypałam czipsy do miski, nalałam prosecco do świątecznego kubka z napisem „Merry Chillmas” i włączyłam film. Nie był to „Kevin”, nie było też „Opowieści wigilijnej”. Wybrałam coś kompletnie przypadkowego, z dużą ilością absurdalnego humoru i zero wzruszeń. I to było piękne.
Czułam się dziwnie dobrze. Trochę dziwnie – bo przecież od dziecka tego dnia działo się coś „ważnego”. A trochę dobrze – bo czułam się wolna. Nikt niczego ode mnie nie chciał. Nie musiałam nic udawać. Nie musiałam się uśmiechać przez zaciśnięte zęby. Nie musiałam być „prawidłowa”.
Pod wieczór telefon kilka razy zawibrował. SMS-y z życzeniami, głównie od znajomych. Rodzina wysłała jedno wspólne zdjęcie z podpisem „Brakuje cię tutaj”. Patrzyłam na nie chwilę, po czym odłożyłam telefon. Nie czułam smutku. Może lekką tęsknotę. Wiedziałam, że ten wybór był potrzebny. I że czasem trzeba zburzyć stare rytuały, by stworzyć własne. Zrobiłam sobie dokładkę pizzy, przykryłam się kocem i pomyślałam: „To naprawdę są moje święta”.
Smak luzu i czipsów
Pierwszy dzień świąt wstał szary i spokojny. Nie miałam kaca po żadnej kłótni, nie dusiłam się w pościeli po zbyt tłustej kolacji. Wstałam późno, przeciągnęłam się i zrobiłam sobie kawę w tym samym świątecznym kubku. Na stole wciąż stała miska z czipsami, a obok leżało kilka pustych opakowań po czekoladkach. Tak, jadłam je w nocy. Bez wyrzutów sumienia.
Przez cały dzień robiłam to, co chciałam. Czytałam, wychodziłam na spacer, słuchałam muzyki, której nie puszcza się przy świątecznym stole, bo „babcię głowa boli”. I choć w głowie pojawiły się pytania – czy to egoistyczne? Czy ktoś się poczuł odrzucony? – to nie pozwoliłam im mnie zalać. Wiedziałam, że to, co zrobiłam, było potrzebne.
Z perspektywy czasu widzę, że nie chodziło o pizzę zamiast karpia, ani czipsy zamiast pierogów. Chodziło o przestrzeń. O zgodę na to, by nie brać udziału w spektaklu, który mnie męczył. O decyzję, że nie muszę zadowalać innych swoim kosztem. Że święta to nie wyścig, nie teatr, nie obowiązek. To czas – i tylko ode mnie zależy, jak go przeżyję.
Może za rok spotkam się z rodziną. Może znów zrobię barszcz, może nawet ulepię pierogi. Tylko jeśli będę tego chciała. Nie dlatego, że tak trzeba. Tylko dlatego, że to będzie mój wybór. I może ktoś kiedyś wspomni te moje „dziwne” święta z pizzą. Może się zaśmieje. A może pomyśli, że sam też chciałby spróbować. Luzu. I czipsów.
Nina, 37 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż dostał 5000 zł premii świątecznej, a ja ją wydałam w godzinę. Modliłam się, by nic nie zauważył”
- „Tęsknię za świętami pełnymi ciepła. Dziś ważniejsze są drogie prezenty i potrawy wigilijne z cateringu”
- „Śmiałam się z siostry, że naiwnie wierzy w horoskopy i wróżby. Gdy się sprawdziły, przecierałam oczy ze zdumienia”

