Reklama

Nie wiem, kiedy to się wszystko rozjechało. Jeszcze kilka lat temu święta miały zapach mandarynek, dźwięk trzaskającego śniegu pod butami i ten znajomy harmider – ktoś się pokłócił przy stole, ktoś się wzruszył, ktoś czegoś zapomniał. Jednak w tym całym chaosie było serce. Była bliskość. A teraz?

Siedzę w kuchni z listą zakupów, przepisami i rozkładem obowiązków. Dzieci mają „ważniejsze rzeczy”, mąż znowu „na telefonie”. Każdy coś robi, nikt nie jest razem.

– Kaja, pomożesz mi z ciastem? – pytam, choć znam odpowiedź.

– Mamo, serio? Przerwa świąteczna, chcę chociaż przez te kilka dni nic robić – wzdycha, nie odrywając wzroku od telefonu.

Maciek znów za drzwiami gabinetu. Babcia Hania siedzi z robótką, cicho obserwuje. Antek próbuje mnie zagadać, ale przerywam – „później, skarbie”. Wieczorem, kiedy już nikt niczego nie chce ode mnie, siedzę sama w kuchni. I zadaję sobie pytanie: czy to jeszcze są nasze święta, czy tylko teatrzyk z karpiem w tle? Wtedy wypowiadam to głośno, do samej siebie:

– W tym roku... bez prezentów. Zróbmy coś od serca. Coś, czego się nie kupi.

Maciek patrzy na mnie jak na wariatkę. Dzieci parskają śmiechem, ale Antek cicho znika w pokoju. A babcia Hania mówi tylko:

– Dobrze mówisz, kochana.

Może to był błąd

Następnego dnia w domu panowało niezręczne milczenie. Niby nikt nie komentował mojego „pomysłu bez prezentów”, ale czułam, że wszyscy o tym myślą.

– Czy to oznacza, że nie będzie żadnych klocków? – zapytał Antek z powagą, siadając do śniadania.

Będzie coś lepszego – odpowiedziałam. – Coś, co zrobisz sam. I co zostanie na dłużej niż kolejny zestaw.

– Aha... – mruknął i sięgnął po płatki. Po chwili dodał: – To ja coś sobie wymyślę.

Maciek żartował przy kolacji, że może napisze limeryk o pierogach i poczyta go przy stole.

– Będzie świąteczna stypa poezji – rzucił z półuśmiechem.

– Tylko nie o moich uszkach, proszę – odburknęłam. – One się same nie ulepią.

– W sumie... może to być motyw przewodni – dodał, śmiejąc się z własnego dowcipu. Kaja przewróciła oczami.

– Mamo, ja mogę nagrać filmik, jak śpiewam. I wrzucić go na priv. To wystarczy?

– Kaja...

– No co? Chciałaś coś od serca. To będzie ode mnie. I będzie... rymowane – dodała z kpiną.

Zostawiłam ją z tym, nie miałam siły się spierać. Poszłam sprawdzić, co u Antka. Siedział w pokoju, pochylony nad zeszytem. Gdy weszłam, szybko go zamknął.

– Co robisz?

– Nic – odpowiedział zbyt szybko, rumieniąc się.

– To „nic” ma bardzo poważną minę – uśmiechnęłam się, ale on tylko wzruszył ramionami.

Wyszłam, ale po chwili spojrzałam przez uchylone drzwi. Pisał z namaszczeniem, literka po literce. Nie śmiałam przeszkadzać. A babcia Hania? Siedziała jak zawsze w swoim fotelu, z tym samym spokojem na twarzy, ale druty już leżały na stoliku. Patrzyła na wszystkich z uwagą. I właśnie wtedy przeszło mi przez myśl: może to był błąd. Może jednak lepiej było kupić te cholerne skarpety.

Było dużo łez i śmiechu

Wigilia przyszła jak co roku – nie wiadomo kiedy. Stół nakryty, barszcz czerwony jak zawsze, choinka pachnąca lasem. Wszystko niby jak należy, ale w powietrzu czuć było napięcie. Siedzieliśmy przy stole, dzieląc się opłatkiem bez większych uniesień. Kaja nawet nie podniosła wzroku, tylko mruknęła coś o „miłości czy tam zdrowiu”. Antek starał się być grzeczny. Maciek jadł szybko, jakby spieszył się gdzieś po kolacji.

Wreszcie przyszedł moment, którego się bałam – nasze „prezenty od serca”. Zaczęłam ja, bo nikt inny nie chciał. Wstałam, trzymając w ręku kartkę.

– Napisałam... coś. Może to głupie, ale... spróbuję.

Głos mi zadrżał. Czytałam prosty wiersz o czasie, który ucieka. O dłoniach, które kiedyś trzymały nasze dzieci, a teraz są już inne. O tym, że święta to nie karp i nie prezenty. To chwile, te wyjątkowe chwile. Gdy skończyłam, przez chwilę nikt się nie odezwał. Potem Maciek wstał. Popatrzył na mnie i powiedział:

– No dobra, moja kolej. Nie chciało mi się tego pisać, ale... napisałem.

I zaczął czytać limeryk. O pierogach, które smakowały jak poezja. O babci, co walczyła z choinką. O Kai, która prowadziła śledzia na smyczy. Absurdalne, śmieszne i... idealne. Wszyscy parsknęli śmiechem. Nawet Kaja.

– No dobra – mruknęła – to teraz ja.

Włączyła telefon. Z głośnika poleciał rap... kolędowy. Śmieszny, złośliwy, o nas. O „matce w trybie paniki”, o ojcu z laptopem, o babci „szpiegu z fotela”. I było w tym wszystkim tyle trafności, że płakałam ze śmiechu. Na koniec wstał Antek, drżały mu ręce.

– Napisałem coś... o zeszłym roku. O tym, jak zbudowaliśmy fort z koców. To był najlepszy dzień. Bo byliśmy wtedy razem.

I wtedy babcia Hania powiedziała cicho:

To moje najpiękniejsze święta od lat.

Zrobiło się cicho, ale to była dobra cisza.

Zbliżyliśmy się do siebie

Wieczorem, gdy dzieci już się rozeszły, a babcia poszła wcześniej spać, zostałam w kuchni sama. Ułożyłam naczynia do zmywarki, starłam stół, zgasiłam choinkowe światełka.

– Olga – usłyszałam cicho zza pleców.

Maciek. Stał w drzwiach, oparty o framugę, z tą swoją potarganą grzywką, która nie chciała współpracować z grzebieniem. Patrzył na mnie uważnie.

Myślałem, że to nie wypali – powiedział, podchodząc bliżej. – Serio. Że dzieci się zbuntują, że będzie sztywno, że pokłócimy się przy stole... A to był chyba najlepszy wieczór od... nie wiem kiedy.

– A ja się bałam, że wszystko zepsuję – odpowiedziałam. – Że wymyśliłam coś od czapy, że się posypie. Ale wiesz co? Jak Antek przeczytał ten swój tekst... to wszystko mi się w głowie ułożyło.

Maciek objął mnie lekko, jakby z rezerwą – jakbyśmy zapomnieli, jak to się robi.

– Olga... Tęskniłem za tobą – powiedział. – Taką, co kiedyś śmiała się ze mną w kuchni i była spontaniczna. Wiem, że teraz masz więcej na głowie, ale takie chwile jak dziś przypominają mi, co jest naprawdę ważne.

Poczułam, jak coś ściska mnie w gardle. I nie miałam siły nic powiedzieć. W tej ciszy nagle do kuchni weszła Kaja. Bez słuchawek, bez telefonu.

– Mamo... fajne to było, serio. Ten pomysł. Dobrze, że nie odpuściłaś.

I zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, przytuliła mnie mocno. Tak, jak kiedyś. Jak mała dziewczynka, a nie zbuntowana nastolatka. A ja stałam między nimi, czując ich ramiona wokół siebie. I coś we mnie pękło. Ale tym razem... w dobrym sensie.

Coś zmieniło się na lepsze

Minęło kilka dni od Wigilii. Choinka wciąż stoi w salonie, chociaż igły już zaczynają sypać się na dywan. Antek codziennie zapala lampki, mówi, że „to robi klimat”. A Kaja – o dziwo – kilka razy sama z siebie usiadła z nami do planszówki. Nie żeby zaraz była innym człowiekiem, ale... coś się zmieniło.

Wieczorem usiedliśmy wszyscy w kuchni. Maciek smażył naleśniki, Antek pił kakao, a Kaja śmiała się z jakiegoś głupiego obrazka i pokazywała mi ekran. I ja wtedy zrozumiałam, że choć nie było żadnych paczek pod choinką – każdy z nas coś dostał. Nie naprawiliśmy wszystkiego. Nie zaczęliśmy nagle mówić o emocjach jak w poradnikach. Ale było cicho, domowo. Po ludzku. I to wystarczyło.

Babcia Hania, jak zwykle cicha i czujna, powiedziała tylko:

Zrobiliście coś dobrego. Niech to zostanie.

I ja też bym chciała, żeby zostało. Nie ten jeden wieczór, nie jeden gest. Ale to ciepło, które pojawiło się znikąd i które – mam nadzieję – nie zniknie tak łatwo. Nie wiem, czy uda nam się jeszcze raz to powtórzyć. Ale teraz wiem jedno: nie dostaliśmy nic pod choinkę. A jednak... dostaliśmy coś, czego nie da się kupić.

Antek przytulił babcię. Kaja przekomarzała się z Maćkiem. A ja patrzyłam na nich i pomyślałam: może jednak jeszcze wszystko przed nami.

Olga, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama