„W te Święta chciałam zrobić prezenty tylko dla dzieci. Oficjalnie przez pośpiech, ale prawdziwy powód był całkiem inny”
„– Może skupmy się na dzieciach? Zróbmy prezenty tylko dla nich. My, dorośli... no, może damy sobie w tym roku spokój? Zapadła cisza. Teściowa spojrzała najpierw na mnie, potem na Krzyśka. – To co, teraz już nawet święta mają być bez radości?”.

Zawsze myślałam, że jak będę miała dzieci, męża, dom i choinkę w grudniu, to wreszcie poczuję się spokojna. Te wszystkie obrazki z reklam, gdzie pachnie cynamonem, dzieci są czyste, a wszyscy się śmieją przy stole, staną się moją codziennością. Tylko że rzeczywistość czuć bardziej stresem niż piernikiem, dzieci kłócą się o pilota, a ja stoję w kuchni, ścierką wycierając oczy, żeby nikt nie zauważył. Jak wytłumaczyć, że człowiek ma dość świąt?
Z Krzyśkiem jesteśmy ostatnio wiecznie na minusie. Nie głodujemy, ale jak się skończy jeden kredyt, zaraz bierzemy drugi, żeby pokryć poprzedni. Prezenty dla dzieci już kupiłam – na raty. Inaczej bym nie umiała. Co z tego, że później mnie ściska w żołądku, jak patrzę na wyciąg z konta? Przecież dzieci muszą coś dostać. Nie mogą być gorsze.
W tym roku chciałam to zmienić. Zaproponowałam Krzyśkowi, żebyśmy kupili prezenty tylko dzieciom, bez całej tej szopki dla dorosłych. Skinął głową. On też ma już dosyć udawania. Tylko że potem przyszło spotkanie rodzinne z jego matką na czele. Dla której każde święta to teatr – wszystko musi być tak jak zawsze, jak kiedyś, jak w jej głowie. Nie przewidziałam jednego – że kiedy powiem to na głos, to nie tylko ona poczuje się urażona. Kiedy się postawisz, nikt ci nie gratuluje. Wszyscy tylko pytają, czemu psujesz atmosferę.
Miałam nietypową propozycję
– Czy wszyscy już są? – zapytała Barbara, stając na środku salonu jak dyrygent przed orkiestrą. – Dobrze. To możemy zacząć.
Siedzieliśmy w półokręgu z kubkami herbaty jak co roku w listopadzie. Tradycyjne „przedświąteczne spotkanie organizacyjne”, jak to nazywała. Teściowa miała już w ręku notatnik i zaczęła wymieniać: kto piecze sernik, kto bierze na siebie barszcz, kto opłatek, kto kompot z suszu. Serce mi biło jak głupie, ale nie mogłam już się cofnąć.
– Słuchajcie – powiedziałam, przerywając jej wyliczankę – pomyśleliśmy z Krzyśkiem, że może w tym roku zrobimy coś inaczej.
– Oho – mruknęła teściowa, unosząc brwi. – Ciekawa jestem, co.
– Może skupmy się na dzieciach? Zróbmy prezenty tylko dla nich. My, dorośli... no, może damy sobie w tym roku spokój?
Zapadła cisza. Barbara spojrzała najpierw na mnie, potem na Krzyśka. Ten spuścił wzrok i bawił się łyżeczką.
– To co, teraz już nawet święta mają być bez radości? – powiedziała w końcu, spokojnie, ale lodowato. – Dla mnie to nie do przyjęcia.
– To nie o to chodzi, ja tylko...
– Dorośli to co, mamy siedzieć przy stole jak obcy ludzie? – przerwała mi. – Od kiedy te święta są tylko dla dzieci?
– Może Ela ma rację – wymamrotał Krzysiek.
– Zaczyna się – westchnęła teatralnie. – Odbieracie człowiekowi wszystko, co dobre.
Czułam, jak gorąco rozlewa mi się po twarzy. Chciałam tylko jednego – żeby to się już skończyło. Żeby nikt nie patrzył na mnie tak, jakby właśnie ogłosiła koniec świąt.
Czułam do niego żal
– Dzięki za wsparcie – powiedziałam przez zaciśnięte zęby, kiedy zamknęliśmy za sobą drzwi mieszkania.
Krzyśkowi uśmiech zamarł na twarzy. Zdjął kurtkę i powiesił ją powoli na haczyku.
– Ela, nie rób teraz sceny...
– Sceny?! – odwróciłam się gwałtownie. – Boże, Krzysiek. Ja tam przed nią siedziałam sama jak głupia, a ty? Ty skuliłeś się jak dziecko i mieszałeś herbatę, jakbyśmy gadali o pogodzie, a nie o tym, że nie mamy z czego żyć!
– Nie chciałem zaogniać sytuacji...
– Ty nigdy niczego nie chcesz. Nawet jak ktoś po mnie jedzie, to siedzisz cicho. Bo przecież „po co się kłócić”, prawda?
Usiadłam na krześle w kuchni, oparłam łokcie o stół i zaczęłam pocierać skronie. Czułam, jak znowu zaczyna mnie boleć głowa.
– Ela... – Krzysiek podszedł, stanął za mną. – Ja wiem, że nie jest łatwo. Też się boję tego wszystkiego.
– Kupiłam już prezenty – przerwałam mu cicho. – Ale więcej nie zamierzam.
Zamarł.
– Co?
– Kupiłam. Dla dzieci. Na kredyt. Raty ruszą w styczniu.
– Ela, jesteś poważna?
– Nie mogłam inaczej. Wyobrażasz sobie nasze dzieci bez prezentów? Wszyscy dostają, tylko one nie? Ludzie potem gadają. Patrzą.
Krzyśkowi opadły ręce.
– Przecież nie możemy tak żyć. Od świąt do świąt, z kredytu na kredyt...
– A jak mamy żyć, Krzysiek?! – krzyknęłam, zrywając się z krzesła. – Z gołymi rękami przy stole? Uśmiechać się przez zęby? Udawać, że wszystko gra?
Zamilkliśmy. W tej ciszy najgłośniejsze było tylko moje poczucie, że znów zostałam z tym sama.
Po prostu nie wytrzymałam
– No dobrze, Elu, kontynuujmy tamtą rozmowę – powiedziała teściowa, zerkając na mnie znad kubka. – Bo ja do tej pory nie rozumiem, co ci tak bardzo w tych prezentach przeszkadza.
Siedzieliśmy znowu u niej, w tym samym salonie. Choinka już stała, jeszcze bez bombek, ale z lametą, która sypała się na dywan.
– Nie chodzi o to, że przeszkadza – powiedziałam ostrożnie. – Po prostu... sytuacja jest trudna. Dla nas. Dla wielu ludzi. Może warto odpuścić w tym roku ten wyścig, żeby nie było presji.
– Presji? – uniosła brwi. – Dawniej człowiek się cieszył z czegokolwiek. Teraz to już nawet radość się wam nie podoba.
– To ma być radość?! – coś we mnie się przełamało. – Ty mi teraz mówisz o radości? Ja się zapożyczyłam, żeby dzieci coś miały! Nie chciałam, żebyś znów patrzyła na mnie jak na biedaka!
Teściowa zamarła. Krzysiek otworzył usta, ale nic nie powiedział.
– Zapożyczyłaś?! – zapytała teściowa, ściszonym głosem.
– Tak – potwierdziłam. – Z braku wyboru. W tej rodzinie nikt nie chce usłyszeć, że coś może wyglądać inaczej niż kiedyś.
– Ela, spokojnie... – próbował Krzysiek.
– Nie! – wybuchnęłam. – Nie będę spokojna! Jestem zmęczona udawaniem, że wszystko jest dobrze. Nie jest! Nie stać nas na to! I mam już dość tego milczenia przy stole, tej udawanej serdeczności! Chciałam być szczera, a wy wszyscy zachowujecie się, jakbym popełniła jakąś zbrodnię!
Zapadła cisza. Barbara patrzyła na mnie, jakby pierwszy raz mnie widziała. A ja… siedziałam z dłonią na ustach, próbując powstrzymać łzy, które i tak już płynęły.
Marzenia się nie spełniły
Zamknęłam za sobą drzwi, nie oglądając się na Krzyśka. Usłyszałam, jak coś mówi za mną, ale już nie słuchałam. Czułam, jak moje stopy niosą mnie same – przed siebie, byle dalej od tego wszystkiego. Szłam przez osiedle, gdzie światełka już migały w oknach, a zza zasłon widać było choinki. Dzieciaki piszczały gdzieś z radości, ktoś niósł siatkę z prezentami. A ja szłam z zaciśniętymi pięściami, rozmazanym makijażem i jednym pytaniem w głowie: po co ja się jeszcze staram?
Usiadłam na ławce, tuż przy przystanku, choć nie miałam dokąd jechać. Wróciły do mnie obrazy z dzieciństwa. Jak mama zamiatała podłogę w Wigilię, marznąc, bo nie chciała podkręcać kaloryferów. Jak tata kłócił się z babcią o pieniądze przy świątecznym stole. Jak płakałam w nocy, słysząc to wszystko zza ściany.
Wtedy obiecałam sobie, że moje dzieci będą miały inne święta. Ciepłe. Wesołe. Normalne. Tylko że chyba nie umiem stworzyć normalności. Może święta nigdy nie były dla dorosłych? Może są tylko po to, żeby dzieci przez chwilę wierzyły, że wszystko jest dobrze, nawet jeśli my dorośli już dawno przestaliśmy w to wierzyć?
– Czy naprawdę nie zasługuję na zrozumienie? – szepnęłam do siebie. – Czy naprawdę wszystko musi się rozbijać o dumę i wstyd?
Otarłam oczy rękawem. Spojrzałam na telefon. Krzysiek próbował dzwonić. Trzy razy. Wstałam powoli. Wiedziałam, że muszę wrócić. Dla dzieci. Dla siebie. Może nie po to, żeby się pogodzić. Żeby przestać czuć się sama.
Wreszcie coś zrozumiała
Wróciłam, gdy było już ciemno. Światła w kuchni się paliły, ale nikt nie siedział przy stole. Krzysiek musiał być z dziećmi, teściowa... nie wiedziałam, czy została. Nie byłam pewna, czy chcę, żeby została. Zdejmowałam buty, gdy usłyszałam szelest w kuchni. Weszłam tam. Siedziała w kącie, samotnie, z dłońmi splecionymi na kolanach. Spojrzała na mnie, nie jak teściowa. Jak kobieta. Druga. Taka sama.
– Usiądziesz? – zapytała cicho.
Usiadłam. Trochę z niechęcią, trochę z ulgą.
– Nie wiedziałam, że aż tak źle u was – zaczęła. – Gdybyś powiedziała…
– Nie chciałam mówić. Nie chciałam wiecznie narzekać. Psuć klimat.
– Może źle to rozegrałam. Ja tylko... chciałam, żebyśmy wszyscy byli razem. Jak dawniej.
– To już nie jest dawniej. Nie mamy już dwudziestu lat i pieniędzy z nieba. Ja naprawdę wciąż próbuję wszystko ogarnąć. Dla dzieci, dla Krzyśka. Dla tej całej rodziny. Ale ja już nie mam siły udawać.
– Myślisz, że ja nie udaję? – zapytała z goryczą. – Że nie siadam sama w nocy i nie myślę, co by było, gdyby twój teść jeszcze żył? Ja też się boję. Też czasem nie wiem, po co to wszystko.
Spojrzałyśmy na siebie długo. Bez udawania.
– Nie chcę być waszą dekoracją przy stole – powiedziałam. – Chcę być częścią rodziny. Ale takiej, gdzie można powiedzieć „nie dam rady” i nie dostać za to po głowie.
– Teraz już wiem – odpowiedziała teściowa. – Może za późno, ale... chyba rozumiem.
Nie było przytulania ani wzruszenia. Było coś lepszego – pierwszy raz rozmawiałyśmy naprawdę.
Wolę trudną prawdę niż sztuczność
W tym roku święta były inne. Nie było sterty prezentów pod choinką. Nie było nadmiaru jedzenia ani licytacji, kto co przyniósł. Dzieci się cieszyły – one zawsze potrafią. A dorośli... byli cicho i jakoś mniej sztucznie. Teściowa przyniosła makowiec. Nie mówiła nic o prezentach. Ja kupiłam dzieciom po jednej rzeczy. Takiej, której naprawdę chciały. Krzysiek wyjął stare gry i graliśmy godzinami, aż wszyscy się śmiali.
Nie wszystko się naprawiło. Wciąż mamy długi. Wciąż się martwię, czy wystarczy do pierwszego. Pierwszy raz jednak nikt niczego nie udawał. Siedzieliśmy razem przy stole, zmęczeni, poobijani, ale prawdziwi. Bez napięcia. Bez tego wewnętrznego krzyku: „Uśmiechaj się, udawaj, że jest cudownie!”. To były ciche święta. Cichsze niż zwykle. Chyba pierwszy raz... poczułam spokój.
Nie wiem, czy teściowa to naprawdę rozumie. Może tylko tyle, ile była w stanie. To wystarczyło. Czasem wystarczy jedno słowo, jedna rozmowa, żeby coś się zmieniło – i żeby przestało boleć. Już nie chcę być perfekcyjna. Nie chcę świąt jak z reklamy. Chcę tylko prawdy. Takiej, która czasem boli. Lepiej mieć trudną prawdę niż uśmiech przez łzy. Zaczęłam odmawiać rzeczy, na które mnie nie stać. Zyskałam coś, na co mnie nie było stać od lat – własny głos. To był mój prawdziwy prezent.
Elżbieta, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Co roku w święta odstawiamy tę samą szopkę z rodziną mojego męża. Udajemy zgodę, a ledwo siedzimy przy jednym stole”
- „Nie mam zamiaru spędzać świąt z rodziną zięcia. Dla mnie to są obcy ludzie, prawie jak nieznajomi wędrowcy”
- „W Wigilię teściowa wytykała mi zupę grzybową z proszku. Już przy karpiu wiedziałam, że to ostatnie święta z tą jędzą”

