Reklama

Nie wiem, czy to ja się starzeję, czy świat po prostu oszalał. Kiedy byłam dzieckiem, święta w szkole oznaczały lukrowane pierniczki, wspólne kolędowanie i jakiś drobny upominek za pięć złotych – gumki do ścierania w kształcie zwierzątek albo długopis z brokatem. A teraz? Teraz wygląda na to, że grudzień to sezon na kolejne wydatki, które wchodzą w życie z impetem większym niż noworoczne postanowienia. Gdy usłyszałam, że dzieci mają sobie kupować prezenty za stówę, najpierw myślałam, że się przesłyszałam. Ale nie. Taka była nowa tradycja. I z każdej strony słychać było: „to przecież tylko raz w roku”. Tylko że tych „razów w roku” mamy teraz chyba z piętnaście.

Drogi pomysł nauczycielki

Wszystko zaczęło się na zebraniu klasowym. Siedziałam ściśnięta między dwoma innymi mamami, próbując nie rozlać herbaty z plastikowego kubka. Wychowawczyni, pani Renata, uśmiechała się promiennie, jakby miała nam zaraz ogłosić, że dzieciaki wygrały jakiś konkurs. Ale nie. To był ten moment.

– Chciałybyśmy w tym roku podejść do wigilijnego spotkania trochę inaczej – powiedziała, zerkając na kartkę. – Zamiast losowania drobiazgów, które potem i tak lądują gdzieś na dnie szuflady, zaproponowałyśmy, żeby każde dziecko kupiło prezent dla drugiego za około sto złotych.

Rozejrzałam się po sali. Kilka mam pokiwało głowami z uznaniem, jakby ktoś właśnie odkrył szczepionkę na przeziębienie. Inne, tak jak ja, spojrzały nieco zaskoczone. Sto złotych? W grudniu, kiedy lista wydatków rośnie z każdej strony?

– Ale to dużo... – odezwała się cicho mama Gabrysia. – Mamy przecież też klasową składkę na opłatek, poczęstunek i występ.

– Rozumiem – odpowiedziała pani Renata z tym samym, niezmąconym spokojem. – Ale to jedyny taki dzień w roku. Dzieci bardzo się cieszą na myśl o fajnych prezentach.

Nie miałam serca protestować. Moje dziecko też się pewnie ucieszy. Ale wiedziałam już, że za tę jedną „radość” będę musiała coś odpuścić. A może nawet kilka rzeczy.

– Super pomysł – rzuciła mama Oli, poprawiając torebkę od znanej marki.

Czułam się jak wyrzutek tylko dlatego, że próbuję trzymać się budżetu. A przecież grudzień dopiero się zaczął...

Aż sto złotych?

Wróciłam z zebrania późnym wieczorem, zmęczona bardziej psychicznie niż fizycznie. W kuchni czekał na mnie mój mąż, który właśnie kończył zmywać naczynia. W tle leciała reklama jakiegoś kredytu świątecznego, co tylko dolało oliwy do ognia.

– I jak tam? – zapytał, widząc moją minę.

Dzieci mają sobie kupować prezenty za stówę – odpowiedziałam bez ceregieli, rzucając torebkę na krzesło.

– Co? – odwrócił się z gąbką w dłoni. – Za ile?

– Za sto złotych. Taki nowy zwyczaj. Bo przecież dziesięć złotych to za mało na fajny prezent. A dzieci przecież muszą się cieszyć, nie?

Pokręcił głową i westchnął ciężko.

– Przecież już mamy klasowe składki, Mikołaja w przedszkolu młodego, paczki w pracy, prezent dla twojej mamy, mojej matki i...

– Wiem. Liczyłam to już – przerwałam mu. – I albo rezygnuję z kolacji wigilijnej u nas, albo z zimowych butów dla siebie. Albo... biorę chwilówkę, bo przecież „to tylko raz w roku”.

Usiadłam przy stole i patrzyłam na lodówkę obklejoną rysunkami dzieci. Czułam, jak ogarnia mnie poczucie bezsilności. Nie chodziło nawet o te sto złotych. Chodziło o to, że wszystko robi się coraz bardziej pod publiczkę. Im drożej, tym lepiej. Im więcej błysku, tym większa radość. A ja? Ja muszę wyczarować te wszystkie cuda z jednej pensji i trochę resztek z drugiej.

– Mała pewnie się cieszy, co? – zapytał mąż.

– Już wymieniała, co by chciała dostać. Tablet. Słuchawki. Perfumy. To ma być niespodzianka, a one się już prześcigają w zamówieniach jak na Black Friday.

Lista wydatków i wyrzeczeń

Następnego dnia wzięłam do ręki zeszyt i zaczęłam spisywać wszystko, co czeka nas w grudniu. Z jednej strony – opłaty: prąd, gaz, rata za pralkę. Z drugiej – wydatki świąteczne: choinka, prezenty dla rodziny, wigilia klasowa, a teraz jeszcze ten nieszczęsny prezent za sto złotych. Lista rosła w oczach, a moje nerwy kurczyły się w tempie ekspresowym.

– Mamo, a czy ja mogę kupić Zosi zestaw do makijażu? – zapytała moja córka, siadając obok mnie z wielką kolorową gazetką w rękach.

– Wylosowałaś Zosię? – zapytałam ostrożnie.

– Tak! I ona bardzo by chciała taki z brokatem. Pokazywała mi dokładnie, który. Jest za dziewięćdziesiąt osiem złotych.

Uśmiech, którym to powiedziała, był tak szczery, że aż mnie ścisnęło w środku.

– No dobrze – powiedziałam z lekkim oporem. – Ale wtedy musimy trochę oszczędzić na innych rzeczach.

– To nie będziemy robić pierników w tym roku? – zapytała, marszcząc brwi.

Zawahałam się. Co roku piekłyśmy pierniki. To był nasz rytuał, jeden z niewielu momentów, kiedy mogłam po prostu być z nią, bez pośpiechu, bez myślenia o rachunkach.

– Może zrobimy mniej. Albo trochę później – próbowałam to jakoś ugrać.

– Albo wcale... – szepnęła, patrząc na zeszyt z listą.

Siedziałyśmy chwilę w ciszy. W jednej chwili poczułam, jak coś się we mnie napina. Drobna rzecz, jak prezent w szkole, a potrafi tak zniszczyć cały miesiąc. Całą normalność.

Dzieci kontra rozsądek

Tydzień później, po lekcjach, odebrałam córkę ze szkoły. Po drodze opowiadała z ekscytacją, co kto planuje kupić. Jeden chłopiec miał zamówić zegarek sportowy, ktoś inny – zestaw figurek z gier, a jedna dziewczynka poprosiła o kosmetyki „takie jak mama używa, ale lepsze”.

– A mama Oli powiedziała, że mogą wydać nawet więcej, bo przecież święta są raz – rzuciła córka z dumą, jakby powtarzała jakiś cytat z reklamy.

– Nie chodzi o to, ile kto może wydać – powiedziałam spokojnie. – Liczy się gest. Prezent nie musi być drogi, żeby był wartościowy.

– Ale jak dasz coś za trzy dychy, to potem się śmieją. Mówią, że cię nie stać. Że nie masz serca – dodała cicho, patrząc w okno.

Zamilkłam. W głowie kotłowały mi się pytania: od kiedy dzieci tak myślą? Od kiedy „serce” mierzy się ceną prezentu? Czy to naprawdę szkoła i nauczyciele, czy my sami jako rodzice wciągamy ich w ten cyrk, dokładając złotówkę do złotówki, by wypaść dobrze?

– I co wtedy robisz? – zapytałam.

– Nic. Uśmiechasz się i udajesz, że ci nie przykro – odpowiedziała, jakby mówiła o czymś zupełnie normalnym.

W tamtym momencie poczułam, że nie chodzi już tylko o pieniądze. To była kwestia wartości, które zaczynają wypaczać się w oczach dzieci. I mimo że próbowałam uczyć ją skromności, świat wokół skutecznie wciskał jej coś zupełnie odwrotnego.

Wigilia klasowa bez magii

Kiedy przyszła klasowa wigilia, spakowałam córce prezent w złoty papier i czerwoną wstążkę, starając się, żeby wyglądał ładnie. Wcześniej wieczorem przeliczałam drobne, żeby jeszcze kupić dwa opakowania ciastek do poczęstunku. W sali pachniało mandarynkami i sztucznym śniegiem z aerozolu. Na środku stał stół z plastikowymi talerzykami, a dzieci siedziały podekscytowane, trzymając swoje paczki.

Stałam z boku razem z innymi rodzicami, udając, że rozmawiamy o pogodzie. Ale większość z nas obserwowała, jak dzieci rozrywają opakowania i krzyczą: „Wow!”, „O jaaaa!”, „Ale ekstra!”. Widziałam, jak moja córka z uśmiechem podaje Zosi makijażowy zestaw i jak sama dostaje... opaskę do włosów i kubek z reniferem.

Uśmiechnęła się uprzejmie, powiedziała „dziękuję”, ale jej wzrok nawet na sekundę nie zabłysnął tak, jak wtedy, gdy planowała, co kupi.

– Podoba ci się? – zapytałam później w drodze do domu.

– Mhm – odpowiedziała po chwili. – Tylko... myślałam, że może coś innego. Ale to nic.

Nie płakała, nie marudziła. I to właśnie bolało mnie najbardziej. Bo wiedziałam, że poczuła to samo, co ja na tamtym zebraniu – że nie chodzi o prezent. Chodzi o nierówność, o oczekiwania, o napięcie, które wdziera się do tej całej świątecznej atmosfery. Nie było magii. Była presja, była cisza, której nikt nie komentował. A ja miałam tylko nadzieję, że może za rok uda się to zrobić inaczej. Ale nie byłam tego pewna.

Szaleństwo a nie święta

W święta odwiedziliśmy babcię, jak co roku. Zapach goździków, pierników i barszczu z uszkami – wszystko było tak znajome, że przez chwilę zapomniałam o całym grudniowym chaosie. Dzieci biegały z nowymi zabawkami, śmiech mieszał się z kolędami w tle. Ale ja wciąż czułam w środku ciężar tamtej klasowej wigilii. Siedziałam przy oknie z kubkiem herbaty, kiedy podeszła do mnie mama mojego szwagra.

– Jak tam u was w szkole? – zapytała. – U nas w klasie był limit: dwadzieścia złotych i zakaz podpowiadania, co kto chce. Miało być uczciwie i kreatywnie.

Uśmiechnęłam się krzywo.

– U nas sto złotych. I dzieci wiedziały, co mają dostać.

Zrobiła wielkie oczy.

– Ale przecież to nie o to chodzi...

– No właśnie. Ale spróbuj coś powiedzieć – wzruszyłam ramionami. – Jesteś wtedy tą, co oszczędza na dziecku.

Tego wieczoru długo rozmawialiśmy z mężem. Obiecaliśmy sobie, że za rok to my wyjdziemy z propozycją – że zaproponujemy wspólne pieczenie pierników, kartki robione ręcznie, może nawet zbiórkę dla schroniska zamiast prezentów.

– Może nie przejdzie – powiedział – ale przynajmniej spróbujemy.

Pomyślałam o córce. O tym, jak dorasta w świecie, gdzie wszystko przelicza się na kwoty. I poczułam, że nie chcę jej w tym zostawiać samej. Może nie zmienię całego systemu. Ale mogę chociaż spróbować odzyskać dla niej to, co w tych świętach naprawdę ważne.

Bożena, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama