Reklama

Zwykle dzień zaczyna się tak samo. Budzik, kawa, śniadanie na szybko. Zosia jeszcze zaspana, ja już w głowie ustalam grafik: praca, zakupy, odebrać Zosię, ogarnąć kolację, sprawdzić zeszyty. I gdzieś w tym wszystkim – ja. Ale raczej na końcu listy, jeśli w ogóle. Nie mam złudzeń, nie jestem jedną z tych wiecznie uśmiechniętych matek, piekących muffinki na kiermasz i zdobiących zeszyty kolorowymi zakładkami. Ja po prostu chcę przetrwać dzień, nie zapomnieć o butach Zosi na WF i nie spóźnić się po nią do świetlicy. Tylko tyle. Albo aż tyle.

W pracy daję z siebie wszystko, bo muszę. Bo rachunki nie zapłacą się same. Ale kiedy wpadam spóźniona pod szkołę i widzę te grupki mam, stojące z kawą w kubkach termicznych, śmiejące się i planujące wspólne wyjazdy, czuję się jak intruz. Jakby między nimi istniał niewidzialny mur. Nie dlatego, że nie chcę – po prostu nie mam na to siły.

Najgorsza jest ta wszechobecna presja. Ciągłe wiadomości na grupie: „Proszę o 20 zł na bilety do teatru”, „Zbieramy 30 zł na prezent dla pani”, „Czy ktoś może przynieść ciasto na kiermasz?”. I to uczucie, że jak nie odpowiem, to jestem wyrodną matką. Że znów będzie szeptanie. Że znów będę „tą, co się nie udziela”. A przecież w głowie odpisuję. Piszę długie, sarkastyczne wiadomości. Zadaję pytania, które wszyscy boją się zadać. Ale nigdy nie klikam „wyślij”. Aż do teraz.

Napisałam prosto z mostu

Wszystko zaczęło się od kolejnej wiadomości na grupie klasowej. Byłam w pracy, kończyłam raport i jednym okiem zerkłam na telefon. Nowa wiadomość. „Dzień dobry, zbieramy po 30 zł na prezent dla pani z okazji świąt. Przelewy jak zawsze do mnie, dziękuję”. Westchnęłam. Od kilku tygodni czułam coraz większe napięcie. Co tydzień coś: bilety, kartki, kwiaty, składki na konkursy, cukierki na dzień chłopaka, upominki na dzień nauczyciela. I ani słowa o tym, czy ktoś ma ochotę, czy to dobry moment. Po prostu – „zbieramy”. Jakby istniał niepisany obowiązek.

Poczułam gulę w gardle. W głowie znowu ułożyłam sobie odpowiedź. Krótką, bez tłumaczenia się, bez przepraszania. Po prostu to, co naprawdę myślę. Przez chwilę siedziałam tak z telefonem w ręce. Czułam, jak puls mi przyspiesza. Napisałam: „Nie zgadzam się na wieczne zbieranie na prezenty dla nauczycieli. Nie jestem bankomatem”.

Zawahałam się. Przeczytałam to chyba z dziesięć razy. Może napisałam trochę za ostro. Ale czy niesprawiedliwe? Nie. Wreszcie kliknęłam „wyślij”. Przez kilka sekund nie mogłam oderwać wzroku od ekranu. Nic. Żadnej odpowiedzi, zero reakcji. W głowie pojawiły się setki myśli. Czy ktoś się odezwie? Czy mnie zaatakują? A może ktoś przytaknie? Po minucie pojawiła się jedna reakcja – kciuk w górę. Od ojca, który nigdy się nie udzielał. Zawsze milczący. I nigdy go nie było na zebraniach.

To jedno kliknięcie powinno mnie uspokoić. Ale czułam pustkę. Nie było żadnego oburzenia, nic się niedziało. Ta cisza trwała przez resztę dnia. Wróciłam do pracy, próbując się skupić, ale myśli co chwilę wracały do tej wiadomości. Może przesadziłam? Może trzeba było inaczej? A może wreszcie ktoś musiał to napisać?

Zaczęłam mieć wątpliwości

Następnego dnia pod szkołą czułam się inaczej niż zwykle. Nie wiedziałam, czy to ja patrzę inaczej, czy to rzeczywiście coś się zmieniło. Stałam trochę z boku, jak zawsze, ale tym razem nie z wyboru – bardziej z ostrożności. Usiłowałam nie zwracać na siebie uwagi, ale to było niemożliwe.

Przed wejściem zobaczyłam dwie matki z klasy Zosi. Rozmawiały żywo, coś gestykulowały, po czym obie spojrzały w moją stronę. Na ułamek sekundy, ale wystarczyło. Gdy podeszłam bliżej, natychmiast umilkły. Jedna z nich poprawiła torebkę na ramieniu, druga tylko rzuciła oszczędne „Dzień dobry” bez cienia uśmiechu. Odpowiedziałam cicho i przeszłam obok, prowadząc Zosię za rękę. Czułam ich wzrok na plecach aż do samych drzwi.

Zosia trajkotała o jakimś klasowym rysunku, ale nic nie słyszałam. Serce biło mi tak mocno, że niemal zagłuszało jej głos. Byłam zła na siebie, że to wszystko tak przeżywam. Przecież wiedziałam, że tak może być. Że moja wiadomość nie zostanie przyjęta owacyjnie. A jednak miałam nadzieję, że może ktoś podejdzie, powie: „Masz rację”. Nawet szeptem. Ale nie. Tylko to chłodne „Dzień dobry”. W samochodzie Zosia zapięła pasy i zapytała nagle, zupełnie z innej bajki:

– Mama Julki mówiła, że ty jesteś… buntowniczką. To dobrze?

Zaskoczyła mnie. Spojrzałam na nią w lusterku, jej oczy były poważne, ale zaciekawione. Uśmiechnęłam się słabo.

– Zależy, kogo spytasz – odpowiedziałam. – Ale czasem to znaczy, że nie boisz się mówić prawdy.

Zosia zamyśliła się i nic już nie powiedziała aż do domu. A ja przez całą drogę zastanawiałam się, czy rzeczywiście powiedziałam prawdę. I czy jestem gotowa na to, co przyjdzie dalej.

Czułam się niechciana

Minął tydzień. W grupie klasowej znów pojawiały się wiadomości, ale jakby ktoś wyciął mnie z rozmowy. Nadal zbierano na wszystko: na papier do ksero, na bilety, na kartki z życzeniami. Różnica była taka, że już mnie nie oznaczano. Już nikt nie pytał: „Ania, możesz się dołożyć?”. Już nikt nie czekał na mój przelew.

Na początku czułam się tak, jakby mnie zamknęli za szklaną szybą. Przez kilka dni miałam ochotę się odezwać. Napisać coś, włączyć się do rozmowy. Ale za każdym razem rezygnowałam. Bo czułam, że już mnie tam nie chcą. I to bolało.

Ale potem... coś się we mnie zmieniło. Może to była ulga, że nie muszę już udawać. Że nie muszę przyklejać uśmiechu i potakiwać, gdy ktoś mówi o „budowaniu wspólnoty klasowej” przez wspólne prezenty. Może pierwszy raz poczułam, że mam głos. I że mogę zdecydować, kiedy chcę go użyć.

W pracy pod koniec dnia opowiedziałam o wszystkim koleżance z biura. Nie często się zwierzam, ale ona akurat miała ten dar, że słuchała bez oceniania. Kiedy skończyłam, pokręciła głową i powiedziała:

– A może ty po prostu jesteś jedną z niewielu, które mają jaja, żeby to powiedzieć?

Roześmiałam się. Może z nerwów, może z powodu ulgi. Ale ten śmiech był prawdziwy. Wieczorem, zmywając naczynia, odtwarzałam w myślach wszystkie te rozmowy, które nigdy się nie wydarzyły. Widziałam jedną z tych matek pod szkołą, jak podchodzi do mnie z wymuszoną uprzejmością i mówi:

– Wiesz, mogłaś to napisać inaczej. Bardziej... delikatnie.

A ja w wyobraźni odpowiadałam spokojnie:

–Delikatnie już próbowałam. I nikt nie słuchał.

Miałam mętlik w głowie

Spotkanie z wychowawczynią zapisałam w kalendarzu już tydzień wcześniej, ale dopiero rano zaczęłam się naprawdę denerwować. Wydawało mi się, że wiem, czego się spodziewać: chłodnego dystansu, może uprzejmego zdziwienia, może jednej z tych niezręcznych rozmów, w których obie strony udają, że nic się nie stało. Zosia siedziała w klasie, a ja czekałam pod salą. Kiedy wychowawczyni otworzyła drzwi i zaprosiła mnie do środka, poczułam, jak ściska mi się żołądek.

Uśmiechnęła się ciepło. Zaskoczyło mnie to.

– Dzień dobry, pani Anno. Proszę, niech pani siada.

Usiadłam. Czekałam, aż zacznie mówić o mojej wiadomości, o atmosferze, o „trudnych emocjach”. Ale nie. Zaczęła od Zosi.

– Córka świetnie sobie radzi. Jest bystra, pewna siebie. Ma własne zdanie. Zupełnie jak pani, prawda?

Spojrzałam na nią niepewnie.

– Myśli pani, że nauczyciele nie wiedzą o tych wszystkich zbiórkach? – zapytałam, zanim zdążyłam się powstrzymać. – Albo że uważają je za obowiązkowe?

Nauczycielka zawahała się tylko przez chwilę.

– Domyślamy się. Czasem coś do nas dociera, ale... To nie jest coś, co my inicjujemy. Dla mnie największym prezentem jest, kiedy rodzic naprawdę interesuje się swoim dzieckiem. Pyta, rozmawia. Jest obecny. Cała reszta... to dodatki.

Poczułam, że robi mi się gorąco. Przez tyle czasu miałam w głowie obraz nauczycieli oczekujących bukietów, prezentów, kartek z podpisami. A tymczasem może to wszystko wcale nie było potrzebne?

Wychodząc z klasy, miałam mętlik w głowie. Nie byłam pewna, z kim właściwie toczyłam wojnę. Z nauczycielką, która nie oczekiwała prezentu? Z matkami, które same narzucały sobie presję? Czy może z własnym poczuciem winy, że nie potrafię być taka jak one? W drodze do domu wyciszyłam powiadomienia z grupy. I poczułam się lżejsza.

Nie muszę się na wszystko zgadzać

Nie wróciłam już do grupy. Mogłabym, nikt mnie z niej przecież nie wyrzucił. Ale przestałam czytać wiadomości, przestałam udawać, że mnie to obchodzi. I z każdym dniem robiło się ciszej. Nie tyle w telefonie, co w głowie. Jakby jakiś wewnętrzny szum wreszcie ucichł.

Kilka dni po spotkaniu z nauczycielką, kiedy Zosia odrabiała lekcje, a ja robiłam herbatę, otworzyłam skrzynkę z prywatnymi wiadomościami. Nie wiem, co mnie pchnęło, ale znalazłam jego profil – tego ojca, który wtedy kliknął „kciuk”. Nigdy wcześniej z nim nie rozmawiałam. Napisałam krótko:

– Dzięki za reakcję pod moją wiadomością. Poczułam się mniej osamotniona.

Nie oczekiwałam odpowiedzi. Już przywykłam do ciszy. Ale on odpisał niemal natychmiast:

– Nie jesteś sama. Po prostu większość woli milczeć. Ale dobrze, że ktoś to w końcu głośno powiedział.

Siedziałam przez dłuższą chwilę wpatrzona w ekran. Nie rozkleiłam się, nie płakałam. Po prostu poczułam coś nowego. Coś innego niż bunt, złość czy zmęczenie. To był spokój. Nie poczułam triumfu, bo nie była wygrana. Raczej ciche wyjście z miejsca, w którym nigdy nie czułam się sobą.

Zamknęłam wiadomość i telefon odłożyłam na szafkę. W kuchni pachniało miętą. Zosia wciąż szeptem liczyła coś pod nosem, robiąc zadanie z matematyki. Usiadłam naprzeciwko niej i obserwowałam jej brwi zmarszczone w skupieniu. Nie muszę być lubiana. Nie muszę być w środku każdej rozmowy. Nie muszę się na wszystko zgadzać. Już nie.

Nie jestem bankomatem

Zosia siedziała przy stole, z nosem niemal przyklejonym do kartki. Rysowała coś zawzięcie – kilka kresek, poprawka, znów coś zamazała. Spojrzałam przez ramię. Dwie dziewczynki trzymające się za ręce. Jedna miała rude włosy, druga kręcone. Pod spodem napisała: „Przyjaciółki”.

– Kto to? – zapytałam cicho.

– Ja i Julka – odpowiedziała bez odrywania wzroku. – Dziś mi powiedziała, że fajnie, że jesteś moją mamą, bo... bo się nie boisz.

Poczułam ścisk w gardle, ale nie dałam nic po sobie poznać. Skinęłam głową i poszłam zrobić kolację. W kuchni pokroiłam chleb i pomidory, posmarowałam kanapki masłem. Tak zwyczajnie, jak robi się to co wieczór. Nie wiedziałam, czy ktoś jeszcze zaprosi mnie na spotkanie rodziców. Czy na zebraniu ktoś spojrzy mi w oczy. Może nie. Ale już się tego nie bałam. Byłam zmęczona wiecznym zabieganiem o aprobatę. O to, żeby pasować do definicji idealnej matki.

Spojrzałam przez okno. Ulice pokrywała cienka warstwa śniegu. W powietrzu czuć było grudzień, chłodny i pachnący nowym początkiem. Czasem największą siłą jest powiedzieć: nie. Nie będę się składać, żeby komuś było wygodniej i nie będę udawać, że wszystko mi pasuje. Nie będę milczeć, kiedy coś mi przeszkadza. Nie jestem bankomatem. I w końcu to powiedziałam.

Anna, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama