„W święta urządziłam rodzinny pokaz zdjęć. Szczęka mi opadła, gdy zamiast chrztu syna zobaczyłam męża w pościeli”
„Nikt się nie odezwał. Nawet wujek Mirek, który zwykle potrafił rozładować każdą sytuację głupim dowcipem o majonezie albo jajkach. Kuzynka Karolina zsunęła się cicho z fotela i zaproponowała, że może dzieci pójdą się pobawić do pokoju obok”.

W tym roku wszystko miało być idealne. Obrus wykrochmalony na sztywno, sernik z przepisu babci, w którym wreszcie nie opadł środek, mazurek jak z cukierni, a do tego prezentacja ze zdjęciami z chrztu naszego Franka, którą przygotowałam specjalnie na tę okazję. Po raz pierwszy cała rodzina miała się zebrać u nas. Teściowa, kuzynostwo, dzieci biegające między stołem a ogródkiem, ciotki z sałatkami, wujek z własną nalewką. Czułam się zmęczona, ale też dumna. Udało się. Wszystko na czas, wszystko pod kontrolą.
Nie mogłam uwierzyć
Jak zawsze Andrzej się spóźnił. Wyszedł po bułki do sklepu, wrócił godzinę później, już w eleganckiej koszuli, jak gdyby nigdy nic. Ostatnio był bardziej nieobecny, ale mówiłam sobie, że może to zmęczenie, może presja w pracy. Święta miały nas na nowo zbliżyć. Taki był plan.
Prezentację przygotowałam wcześniej, zgrałam na pendrive, sprawdziłam dwa razy. Albo przynajmniej tak mi się wydawało. Miałam ten moment zaplanowany: po obiedzie, kiedy wszyscy już trochę odpoczną, kawa się kończy, dzieci cicho rysują przy stole. Wtedy miało się pojawić światło projektora i dźwięk kościelnych organów z pierwszego slajdu. Chciałam, żeby te kilka chwil przypomniało nam, po co się zbieramy, co nas łączy, nawet wśród sałatek i pasztetów.
Ale zamiast zdjęcia chrzcielnicy pojawił się hotelowy pokój. Najpierw było słychać śmiech kobiety. Potem obraz ustawił ostrość. Łóżko, rozrzucone ubrania. A potem – Andrzej. Rozebrany. Uśmiechnięty. I bardzo, bardzo zajęty.
Zamarłam. Przez sekundę myślałam, że to żart, że ktoś podłożył nie ten plik, że to nie możliwe. Ale to był mój mąż, w sytuacji, której nie dało się pomylić z żadną inną. W salonie zrobiło się cicho jak w kościele w czasie podniesienia. Tylko dzieci zaczęły chichotać, jeszcze nie rozumiejąc, co się dzieje.
Byliśmy w szoku
Teściowa przeżegnała się bez słowa. Andrzej, zrywając się z kanapy, uderzył barkiem w stół i wybiegł z pokoju. Nikt nie odważył się odezwać. Wyłączyłam projektor, podeszłam do kredensu, nalałam sobie kieliszek wina i powiedziałam spokojnie, głośno i wyraźnie:
– To był najlepszy sernik, jaki zrobiłam. I najlepszy koniec, jaki sobie mogłam wymarzyć.
Potem usiadłam z powrotem przy stole, ugryzłam kawałek mazurka i pomyślałam, że właściwie… pierwszy raz od dawna czuję się wolna.
Nikt się nie odezwał. Nawet wujek Mirek, który zwykle potrafił rozładować każdą sytuację głupim dowcipem o majonezie albo jajkach. Kuzynka Karolina zsunęła się cicho z fotela i zaproponowała, że może dzieci pójdą się pobawić do pokoju obok. Teściowa siedziała z rękami złożonymi na kolanach, wpatrzona w pusty ekran projektora, jakby szukała w nim odpowiedzi, której nigdy nie chciała usłyszeć.
Piłam wino, patrzyłam na nich wszystkich i czułam, że właśnie dokonało się coś ważnego. Nie tragedia, nie skandal, tylko przesunięcie, jakby w moim życiu ktoś właśnie przestawił meble tak, jak powinny stać od początku.
Ulżyło mi
Andrzej nie wrócił. Wybiegł w samych skarpetkach, zostawiając za sobą otwarte drzwi wejściowe i zapach jego wody kolońskiej, tej, którą kupił „na ważne spotkania z klientem”. Po pół godzinie ktoś zaproponował, żeby przejść do deseru. Upiekłam jeszcze drożdżową babkę z lukrem, którą pokroiła ciotka Irena. Kilka osób zaczęło rozmowę o pogodzie, ktoś wspomniał o nowym serialu historycznym, a dzieci przyniosły rysunki pisanek. Święta trwały dalej, tylko inaczej.
Wieczorem, kiedy wszyscy się rozeszli, a mieszkanie wróciło do stanu pół-ładu, pół-chaosu, który zostawia po sobie duża rodzina, usiadłam w kuchni z drugim kieliszkiem wina. Wzięłam do ręki pendrive, który wciąż leżał przy laptopie. Obejrzałam go dokładnie. Identyczny jak mój. Ten sam model, kolor, wszystko. W tej szufladzie leżały dwa. A ja sięgnęłam po ten z brzegu. Przypadek. I może właśnie ten przypadek był najlepszym prezentem wielkanocnym, jaki mogłam dostać.
Wszystko było jasne
Nie miałam potrzeby konfrontacji, dowodów, krzyków. Wystarczyło mi to jedno nagranie, spojrzenie teściowej, ta cisza. Wiedziałam już wszystko. Nie czułam wściekłości, raczej ulgę. Nie musiałam się dłużej domyślać, podejrzewać, analizować jego spóźnienia i wyłączonego telefonu. Święta rozwiązały się same. I choć nie tak miało być, to jednak – właśnie tak miało się skończyć.
Noc spędziłam dziwnie spokojnie. Nie płakałam, nie roztrząsałam. Zaparzyłam sobie miętowej herbaty, założyłam ulubiony sweter i posprzątałam resztki ze stołu. Świąteczne serwetki z zajączkami wylądowały w koszu razem z resztkami sałatki jarzynowej i mazurka, którego nikt już nie chciał jeść.
Przez chwilę stałam przy kuchennym oknie i patrzyłam, jak sąsiedzi gaszą światła w swoich domach. Pomyślałam wtedy, że w każdym z tych domów dzieje się coś, o czym nikt nie mówi przy świątecznym stole. Tylko że u mnie już nie trzeba będzie udawać.
Miał wyrzuty sumienia
Andrzej wrócił dopiero nad ranem. Otworzył drzwi cicho, jakby miał jeszcze jakiekolwiek prawo się skradać. Siedziałam już wtedy przy stole, nie spałam. Wszedł do kuchni, blady, z oczami wlepionymi w podłogę. Nie miał odwagi spojrzeć mi w twarz. Przez chwilę stał w milczeniu, a potem wypowiedział pierwsze słowo:
– Przepraszam.
Nie odpowiedziałam. Nie dlatego, że byłam zbyt zła. Po prostu nie było już nic do dodania. Przeprosiny nie mogły cofnąć obrazu, który zobaczyła cała rodzina, ani zniszczyć ulgi, którą poczułam, gdy ekran zgasł. Wstałam, podałam mu jego pendrive i powiedziałam cicho:
– Twój. Pomyliłam się. Ale wyszło na dobre.
Chciał coś powiedzieć, ale uniosłam dłoń i pokręciłam głową. Nie miałam siły na długie rozmowy. Nie potrzebowałam ich. Mój sernik i jego nagranie załatwiły za mnie wszystko. Opuścił głowę, zabrał swoje rzeczy i wyszedł. Tym razem nie wybiegł. Zamknął drzwi powoli, niemal z szacunkiem, jakby wiedział, że ten dom nie jest już jego.
Po jego wyjściu odetchnęłam pierwszy raz tak naprawdę głęboko. Otworzyłam okno, wpuściłam rześkie powietrze i poczułam, jak wszystko we mnie zaczyna się porządkować. Nie od razu, nie do końca, ale wystarczająco. Na tyle, by nalać sobie trzeci kieliszek wina i odpalić ulubiony film. Bez projektu życia i bez niego.
Barbara, 37 lat
Czytaj także:
- „W Wielkanoc stał się cud – siostra mamy z zołzy zmieniła się w milutką ciocię. Wszystko przez słowa księdza proboszcza”
- „Synowa miała mi pomóc robić wielkanocne mazurki, a zamiast tego malowała pazurki. Zero pożytku z tej dziewczyny”
- „W Wielkanoc miałam dla rodziny niespodziankę. Mama się ucieszyła, ale ojciec od razu wystawił mi walizki za drzwi”

