„W święta u dzieci czułam się jak piąte koło u wozu. Wolę spędzić Wigilię sama, niż być przestawiana jak stary mebel”
„Drzwi były uchylone. Wystarczyło zrobić krok, lecz nogi nie chciały mnie ponieść. – Po świętach musimy coś ustalić – powiedziała Małgorzata cicho. – No właśnie – odpowiedział Paweł. – Bo tak dłużej się nie da”.

Nazywałam to przygotowaniami, chociaż prawdę mówiąc, niewiele ode mnie zależało. Siedziałam na krześle przy ścianie kuchni Małgorzaty i patrzyłam, jak wszyscy kręcą się wokół własnych spraw. Wnuki biegały z papierowymi czapkami na głowach, ktoś krzyczał, że zginęły baterie do sztucznych świeczek, w piekarniku przypalał się sernik. Pachniało rybą, piernikiem i czymś jeszcze, czego nie potrafiłam nazwać, może pośpiechem.
Kiedyś to ja stałam przy stole. Moje ręce znały kolejność potraw na pamięć. Barszcz nigdy nie kipiał, a karp był zawsze doprawiony tak samo. Teraz dłonie trzymałam splecione na kolanach i zastanawiałam się, czy nie wyglądam głupio, siedząc bezczynnie. Próbowałam wstać, zapytać, czy pomóc, lecz Małgorzata machnęła ręką.
– Mamo, usiądź. Odpocznij sobie.
Odpoczynek brzmiał jak coś, na co nie zapracowałam. Jakby moje zmęczenie było już tylko wymysłem. Patrzyłam na zegar i myślałam o tym, że lekarz znów wspominał o „zorganizowanej opiece”. Mówił to miękko, jakby opowiadał o pogodzie. Nikt nie zapytał mnie, co o tym myślę.
Rozmowy milkły, gdy wchodziłam do pokoju. Spojrzenia uciekały gdzieś ponad moją głową. Uśmiechy były uprzejme, staranne, jak z pudełka, które wyjmuje się tylko na święta. Czułam się jak mebel przestawiony nie w to miejsce. Niby potrzebny, lecz zawadzający. Siedziałam więc cicho, licząc talerze na stole i myśląc o tym, że dom, który kiedyś był mój, dziś tylko mnie gościł.
Usłyszałam aż za dużo
Stałam w korytarzu, opierając się ręką o framugę. Z kuchni dochodził szum rozmów, stukot sztućców i ten specyficzny ton głosu, który pojawia się, gdy nikt nie chce powiedzieć wprost tego, co wszyscy myślą. Drzwi były uchylone. Wystarczyło zrobić krok, lecz nogi nie chciały mnie ponieść.
– Po świętach musimy coś ustalić – powiedziała Małgorzata cicho, jakby obawiała się, że ściany mają uszy.
– No właśnie – odpowiedział Paweł. – Bo tak dłużej się nie da.
Zapadła krótka cisza. Słyszałam, jak ktoś nalewa herbatę.
– U mnie to naprawdę odpada – odezwała się synowa. – Czwarte piętro, brak windy. Przecież mama ledwo chodzi.
– U nas też nie jest kolorowo – westchnęła Małgorzata. – Dzieci, praca, wiesz…
– No, ja mam teraz nowe projekty w pracy, nie ogarnę jej codziennie – Paweł mówił szybciej, jakby chciał mieć to już za sobą.
– Dzieciaki się stresują, jak ktoś obcy jest w domu – padło z drugiej strony stołu.
Słowo „obcy” utkwiło mi w głowie. Poczułam, jak coś ściska mnie pod żebrami. Przez chwilę miałam wrażenie, że oddycham za płytko.
– Może na zmianę? – zaproponowała Małgorzata bez przekonania. – Miesiąc tu, miesiąc tam.
– Przecież to bez sensu – Paweł parsknął nerwowo. – Ona potrzebuje spokoju, a nie walizki co cztery tygodnie.
Ktoś odsunął krzesło. Ktoś inny westchnął ciężko.
– A dom opieki? – padło pytanie, rzucone niby mimochodem. – Tylko na jakiś czas.
Wtedy zrobiło mi się zimno. Palce zdrętwiały, choć w mieszkaniu było ciepło. Cofnęłam się o krok, potem o drugi. W salonie choinka migała cicho światełkami. Usiadłam na swoim miejscu, wygładziłam spódnicę i uśmiechnęłam się do wnuczki, która przebiegła obok. Nikt nie zauważył, że właśnie dowiedziałam się, kim jestem przy tym stole.
Nie mogłam dłużej milczeć
Kolacja wigilijna dobiegła końca. Dzieci rozbiegły się do pokojów z prezentami, mężczyźni poszli do salonu oglądać jakiś mecz. Małgorzata krzątała się w kuchni, zmywała, jak zawsze za szybko i za nerwowo. Weszłam cicho, stanęłam za nią.
– Małgośka – powiedziałam spokojnie. – Porozmawiamy?
Odwróciła się z półuśmiechem, który nie sięgał oczu.
– Oczywiście, mamo. Co się dzieje?
Patrzyłyśmy na siebie przez chwilę. Ja – spokojna, z rękami splecionymi przy brzuchu. Ona – ze ściereczką w dłoni, jakby miała się nią osłonić.
– Czy ja naprawdę jestem dla was takim problemem?
Zamarła. Uśmiech zniknął. Ściereczka spadła na podłogę.
– Mamo... Skąd taki pomysł?
– Nie prosiłam o litość – przerwałam jej łagodnie. – Tylko o trochę miejsca.
– To nie tak, mamo. Po prostu... życie jest teraz bardzo intensywne.
– Intensywne – powtórzyłam, smakując słowo. – A ja przeszkadzam w tej intensywności?
Małgorzata opadła na krzesło. Oczy zaszkliły się łzami.
– Wiesz, że cię kocham. Ale my się dusimy, Paweł, ja… Praca, dzieci, kredyt… Jesteśmy zmęczeni.
– A ja jestem lekka jak piórko? – uniosłam brew. – Sama się nie nakarmię, nie przyniosę leków. Nie czuję już stóp od tygodnia, ale przeszkadzać nie chcę. Nigdy nie chciałam.
Milczała.
– Gdybyś naprawdę chciała wiedzieć, jak się czuję – powiedziałam cicho – posiedziałabyś ze mną pięć minut bez patrzenia w telefon. Zapytałabyś, czy wciąż śni mi się tata albo powiedziała, że lubisz, jak pachnę tym samym kremem od trzydziestu lat.
Małgorzata ukryła twarz w dłoniach. Ja stałam prosto.
– Nie mam żalu – skłamałam. – Tylko przykro, że tak to się kończy. W milczeniu.
Zostawiłam ją przy kuchennym stole i wróciłam do salonu, gdzie ktoś właśnie śmiał się z żartu z telewizji. Usiedliśmy razem, ale oddzielnie. Jak zawsze.
Miałam dość bycia problemem
Obudziłam się w nocy bez powodu. Zegar na ścianie pokazywał chwilę po drugiej. W mieszkaniu panowała cisza, ta nocna, niepewna. Wstałam ostrożnie, narzuciłam sweter. Z kuchni dochodziło światło i przytłumione głosy. Zatrzymałam się w cieniu korytarza.
– Trzeba coś zrobić – mówił Paweł cicho, rzeczowo. – Dalej tak nie pociągniemy.
– Wiem – odpowiedziała Małgorzata. – Sama już nie daję rady.
Krzesło skrzypnęło.
– Ona już nie ogarnia na co dzień życia – dodała Małgorzata. – Zgubiła leki w zeszłym tygodniu. Przestraszyłam się.
Poczułam, jak coś we mnie gaśnie. Zrobiłam krok do przodu. Światło z kuchni padło mi na twarz.
– Mówiłam, że już nie muszę nikomu przeszkadzać.
Słowa wyszły spokojnie, bez drżenia. W kuchni zapadła cisza tak gęsta, że słyszałam własny oddech. Małgorzata wstała gwałtownie.
– Mamo, poczekaj…
– Usiądźmy, porozmawiajmy – Paweł wyciągnął rękę.
– Już rozmawialiście – odpowiedziałam cicho. – Wystarczy.
Wróciłam do pokoju. Płaszcz wisiał na oparciu krzesła. Torebka była spakowana od dawna, z przyzwyczajenia. Włożyłam buty powoli, dokładnie. Małgorzata pojawiła się w drzwiach.
– Jest noc, zimno…
– Pamiętam zimę – spojrzałam na nią. – Przeżyłam kilka.
Drzwi zamknęły się za mną bez trzasku. Na schodach było chłodno. Na dworze powietrze szczypało w policzki. Szłam przed siebie, nie oglądając się. Wiedziałam jednak dokładnie, dokąd idę.
Sama wróciłam do domu
Autobus nocny przyjechał po kilku minutach, chociaż mnie wydawało się, że stałam na przystanku całą noc. W środku było ciepło, duszno, pachniało mokrymi kurtkami. Usiadłam przy oknie, oparłam czoło o szybę. Szkło było zimne, jakby chciało mnie otrzeźwić. Miasto przesuwało się powoli, rozmazane, ciche.
Kiedyś jechałam tak z mężem po choinkę. Stał w tym samym przejściu autobusu, śmiał się, że zawsze wybieram krzywą. Później taszczył ją po schodach, sapiąc teatralnie. W domu dzieci piszczały z radości. Teraz trzymałam na kolanach reklamówkę z pierogami, które dostałam „na jutro, żebyś nie musiała gotować”. Obok niej leżał drobny prezent. Kupiłam go sama, parę dni wcześniej. Zapakowałam starannie, żeby nie było głupio.
Wysiadłam przystanek wcześniej. Chciałam przejść się kawałek, poczuć, że jeszcze mogę. Śnieg skrzypiał pod butami. Latarnie rzucały blade światło. Każdy krok był cięższy, ale nie zatrzymałam się ani razu. Mieszkanie przywitało mnie ciszą. Zdjęłam płaszcz, nie zapaliłam wszystkich świateł. W kuchni było zimno. Postawiłam torbę na stole, zapaliłam jedną lampkę. Krzesło stało dokładnie tam, gdzie je zostawiłam. Usiadłam, potem położyłam się na łóżku, nie zdejmując swetra.
Myśli płynęły spokojnie. Przypomniałam sobie Wigilię sprzed lat, śmiech dzieci, rękę męża na moim ramieniu. Teraz było inaczej. Cicho. Pusto.
– Może to już ostatnia Wigilia – szepnęłam do sufitu. – I dobrze.
Zamknęłam oczy. Już nie musiałam nikomu przeszkadzać.
Ona o mnie pamiętała
Telefon zadzwonił rano, krótko po ósmej. Leżał na stole w kuchni, obok kubka z wczorajszą herbatą. Przez chwilę patrzyłam na wyświetlacz, jakby to nie był mój aparat. Imię Julki migało uporczywie. Odebrałam dopiero po trzecim sygnale.
– Babciu?! – jej głos był zdyszany, za szybki. – Babciu, gdzie jesteś?
– W domu, kochanie – odpowiedziałam spokojnie. – A gdzie miałabym być?
– Mama płacze… Wszyscy się kłócą. Dlaczego wyszłaś w nocy? Powiedz, że nic ci nie jest, proszę.
Zamknęłam oczy. Widziałam ją wyraźnie, stojącą gdzieś w kącie pokoju, z telefonem przy uchu, zagubioną.
– Nic mi nie jest – powiedziałam. – Po prostu nie lubię, jak się o mnie rozmawia za plecami.
– Ale babciu… Oni się martwią. Ja się martwię. Myślałam, że coś ci się stało.
– Martwić się jest łatwo – odparłam cicho. – Trudniej posiedzieć obok i zapytać, jak się spało.
Julka pociągnęła nosem.
– Mogę do ciebie przyjść? Zaraz. Tylko powiedz, że mogę.
Przez moment chciałam powiedzieć „nie”. Ochronić ją przed tą ciszą, którą w sobie nosiłam. Jednak głos nie chciał mnie posłuchać.
– Przyjdź – zgodziłam się. – Drzwi będą otwarte.
– Babciu… – zawahała się. – Ja cię bardzo kocham.
– Wiem, dziecko. Wiem.
Rozłączyła się, a ja jeszcze długo trzymałam telefon w dłoni. Usiadłam przy stole. Nadzieja nie przyszła. Tylko ciche czekanie, jak na dźwięk kroków na klatce schodowej.
Może to ostatnie święta
Siedziałam przy kuchennym stole, tym samym, przy którym przez lata obierałam jabłka i liczyłam drobne na chleb. Zapaliłam małą świeczkę, tę cienką, kupioną kiedyś bez okazji. Płomień drżał lekko, jakby też nie był pewien, czy powinien tu być. Patrzyłam na niego długo, bez myślenia o niczym konkretnym.
Cisza w mieszkaniu nie była nowa. Znałam ją od dawna. Różnica polegała na tym, że tym razem nikt nie miał jej zaraz przerwać. Nikt nie zadzwonił, nikt nie zapukał. Nawet jeśli Julka miała przyjść, ale ta chwila należała tylko do mnie.
Nie czułam złości. Żal nie chciał się już we mnie zmieścić. Zostało zmęczenie i coś na kształt zgody. Świat poszedł dalej, beze mnie w centrum. Dzieci dorosły, domy się zmieniły, ja stałam się dodatkiem do cudzych planów. Taki był porządek rzeczy, choć nikt nie miał odwagi nazwać go po imieniu.
Najbardziej zabrakło mi bliskości. Nie tej głośnej, świątecznej, lecz zwyczajnej. Milczącego siedzenia obok. Kubka herbaty podanego bez pytania. Zrozumienia, które nie wymaga tłumaczeń. Świeczka dopalała się powoli. Patrzyłam, aż knot skrócił się niemal do końca. Zdmuchnęłam płomień jednym, spokojnym ruchem. Nie byłam zła. Nie miałam pretensji. Smutek wystarczał.
Zofia, 70 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Myślałem, że chociaż w święta teściowa da mi spokój. Nie wytrzymam z nią pod jednym dachem nawet do pierwszej gwiazdki”
- „Święta u brata zapamiętam na długo. Miało być na bogato, ale na prezent dla mojego syna już mu nie wystarczyło”
- „Mąż zamiast kupić dzieciom prezenty pod choinkę, chował kasę dla siebie. Znalazłam sposób na skąpca”

