Reklama

– Patrycja, tylko nie daj się sprowokować, dobra? Wiesz, jaka jest mama… – Marcin spojrzał na mnie z troską, jednocześnie zapinając ostatni guzik koszuli. W tle grały kolędy z radia, a w piekarniku właśnie dopiekał się makowiec.

– Wiem, wiem – westchnęłam, wycierając dłonie o fartuch. – Tylko wiesz, Marcinku… to jest mój dom. Moja kuchnia. Moje święta. Nie chcę znowu udawać, że wszystko jest w porządku, kiedy ona robi z siebie królową Wigilii.

Nadchodziła pierwsza Wigilia, którą organizowaliśmy u siebie. W moim mieszkaniu, w naszej jadalni. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Obrus uprasowany tak, że można by na nim skalpelem kroić powietrze. Lampki poukładane z chirurgiczną precyzją. Nawet pierogi miały identyczny kształt – nie, żeby to miało znaczenie, ale dla mnie miało.

Mimo całego tego wysiłku... stres narastał. Helena, moja teściowa, która jak nikt inny potrafiła jednym słowem zniszczyć mi nastrój, podważyć każdą decyzję i subtelnie zasugerować, że jej czasy były „bardziej świąteczne”. Każde jej „to u nas zawsze było inaczej” wybrzmiewało jak: „to u was jest źle”.

Po prostu... nie zaczynaj – dodał Marcin, podchodząc do mnie i całując mnie w czoło. – Mama się czasem zapomina, ale w głębi duszy cię lubi.

W głębi duszy to ja lubię kefir – parsknęłam pod nosem. – Ale nie będę jej częstować na Wigilii.

Jednak... czekałam. Na pierwszą szpileczkę. Wiedziałam, że ją wbije. Tyle że tym razem miałam w zanadrzu coś, co mogło rozegrać wszystko inaczej.

Zaczęło się od wejścia

– Oj, Patrycjo, ty to jesteś artystka, nie gospodyni – usłyszałam, zanim jeszcze wszyscy usiedli do stołu. Teściowa stała przy choince i z niezadowoleniem patrzyła na ozdoby. – Kto to widział, żeby na Wigilii było złoto z czernią? U nas zawsze była biel i srebro. Tak świątecznie.

– Podoba mi się klasyka w nowoczesnym wydaniu – odpowiedziałam spokojnie, nalewając barszcz do misek.

Teść kiwnął mi z wdzięcznością głową. Paweł, brat męża, wyjął telefon i zrobił zdjęcie stołu. Nawet nie zauważył, że jego matka właśnie zaczęła pierwszy akt swojego corocznego spektaklu.

A co to za uszka? – teściowa zmarszczyła brwi, podnosząc jedno z nich na widelcu. – Takie duże... Hm. Może następnym razem zrobisz z mniejszymi, jak tradycja nakazuje?

– Ciasto cienkie, farszu dużo – odpowiedziałam, uśmiechając się. – Wyszły, jak chciałam.

Teściowa przewróciła oczami. Marcin próbował ratować atmosferę.

– Mamo, spróbuj karpia. Jest świetny. Patrycja dodała rozmaryn i cytrynę, coś innego niż zazwyczaj.

– Coś innego, to fakt – skrzywiła się teściowa. – No, kto wie, może w przyszłym roku uda się ci go nie przesuszyć.

Wtedy zapadła cisza. Paweł przestał jeść. Teść spojrzał na mnie ze współczuciem. Marcin chrząknął, napił się wody. Ja po prostu się uśmiechnęłam. Odłożyłam widelec i spojrzałam na teściową z politowaniem. Nie dlatego, że nie miała racji – bo może i karp mógł być bardziej soczysty – ale dlatego, że wiedziałam coś, czego ona nie była świadoma. Coś, co odebrało jej prawo do pouczania kogokolwiek przy świątecznym stole. Jeszcze nie teraz, ale to „coś” miało dziś ujrzeć światło dzienne.

Miałam na nią haka

Gdy sprzątałam talerze po pierwszym daniu, w mojej głowie już huczało. „Następnym razem zrób mniejsze”, „może nie przesuszysz”… Niby nic nowego. Tylko że to nigdy nie była zwykła krytyka. To było wbicie szpilki, takie pełne samozadowolenia: „ja wiem lepiej, ty się ucz”. A przecież nie jestem już tą zahukaną dziewczyną, która pierwszy raz podawała jej zupę.

– Pomóc ci, kochanie? – zapytał Marcin, stając w progu kuchni.

– Nie trzeba – odpowiedziałam. – Dam radę. Choć czasem marzę, żeby raz to ona podała mi barszcz i zapytała: „smakuje ci?”.

Zamiast tego – poprawianie obrusu, przesuwanie talerzy, uwagi rzucane niby w powietrze, a jednak zawsze w moją stronę. Przypomniałam sobie rozmowę sprzed kilku miesięcy. Leżeliśmy z Marcinem na kanapie, przeglądając stare zdjęcia jego rodziców.

– Czy to prawda, że na pierwszą Wigilię z tatą twoja mama zamówiła gotowe dania? – zapytałam żartem, trzymając w ręce jakąś starą fotografię. Słyszałam o tym jakieś szepty szwagierki.

– Oho, ktoś ci w końcu opowiedział legendę o karpiu jak kamień – Marcin zaśmiał się.

– To prawda?

– To święta prawda. Mama ugotowała barszcz tak kwaśny, że ludzie prawie płakali, a karpia nie dało się ugryźć. Tata po cichu zamówił gotowe dania z awaryjnego miejsca. I tak oto narodziła się tradycja.

– Serio? A teraz się tak mądrzy?

Wtedy to był tylko śmieszny epizod. Ale dziś, kiedy jej głos po raz kolejny wybrzmiał przy stole jak werdykt sędziego, przypomniałam sobie, jak łatwo się zapomina, że samemu też się kiedyś popełniało błędy. Ja pamiętałam i właśnie dlatego nie zamierzałam milczeć wiecznie.

Tego było już za wiele

Przy ciastach było już cicho. Nikt nie komentował więcej ozdób, uszek, ani faktu, że świeczki nie były „bezzapachowe, jak powinny być wśród potraw”. Wszyscy zajęci byli jedzeniem makowca, który upiekłam sama, ręcznie mieląc mak, jak nauczyła mnie babcia. Aż w końcu teściowa sięgnęła po drugi kawałek, ugryzła i zmarszczyła brwi.

– Mak nie był dobrze zmielony. U mnie zawsze był puszysty jak chmurka – rzuciła z westchnieniem, jakby żałowała, że musi znowu to mówić. – Ja to przecierałam przez sito. Dwa razy. Ale... rozumiem, nie każdy ma czas.

Zapadła głucha cisza. Nawet dzieci, które dotąd się śmiały z dowcipów ich wujka Pawła, umilkły. Odłożyłam widelec. Wzięłam łyk kompotu z suszu. Spojrzałam na teściową i bardzo powoli, z uśmiechem, powiedziałam:

– Podobno kiedyś zamówiliście gotową wigilię, bo karp nie nadawał się do jedzenia?

Marcin zakrztusił się herbatą. Teść zamarł z łyżeczką w połowie drogi do ust. Paweł podniósł wzrok znad talerza. Nawet dzieci spojrzały pytająco. Helena zbladła. Po chwili parsknęła nerwowym śmiechem.

Co ty opowiadasz?

– Tak słyszałam. Karp był twardy jak stara guma, barszcz nie do wypicia. Dania z baru uratowały Wigilię. Ot, rodzinne historie. Czasem się zdarza, prawda?

Milczała. Dłużej niż kiedykolwiek ją tak widziałam. Marcin spuścił wzrok. Teść powoli odsunął talerz. Ja zaś siedziałam spokojnie. Patrzyłam na nią nie ze złością. Z politowaniem. Czasem trzeba przypomnieć komuś, że nikt nie rodzi się idealny. Zwłaszcza przy stole, przy którym wszyscy popełniamy błędy – i dzielimy się czymś więcej niż tylko jedzeniem.

Wytłumaczyłam jej wszystko

Stałam przy zlewie, zmywając talerze, gdy usłyszałam charakterystyczne stuknięcie obcasów o podłogę. Nie musiałam się odwracać. Wystarczyło spojrzeć w okno i zobaczyć w jego odbiciu teściową.

Nie spodziewałam się takiej bezczelności – powiedziała cicho, ale z wyraźnym napięciem.

Odłożyłam talerz. Osuszyłam dłonie. Obróciłam się.

– A ja nie spodziewałam się, że ktoś, kto kiedyś nie umiał ugotować zwykłego barszczu, będzie dziś złośliwy przy każdym daniu. I to w święta.

Jej usta zadrżały.

– To Marcin ci powiedział?

– Sam z siebie. Rozmawialiśmy o starych Wigiliach. Uśmialiśmy się wtedy oboje. Dzisiaj jednak, kiedy znowu krytykowałaś jedno danie po drugim, poczułam, że mam dość.

Teściowa skrzyżowała ręce.

To nie była krytyka, tylko uwagi. Dobre rady.

– Nie przyszłaś tu gotować. Przyszłaś jako gość. To, że coś robię inaczej, nie znaczy, że robię to gorzej. Może nie przecieram maku dwa razy, może moje uszka są za duże – ale to nasza Wigilia. Moja i Marcina.

Czyli mam siedzieć cicho, nawet jak coś jest źle?

– Nie. Możesz być życzliwa, albo choć pamiętać, jak to jest, gdy się człowiek stara. Przecież sama kiedyś zaczynałaś.

Stała chwilę, jakby coś przełykała. Może dumę, może wspomnienie.

Nie chciałam zrobić ci przykrości – powiedziała w końcu.

– Wiem. Dlatego mówiłam spokojnie, ale potrzebowałam to powiedzieć. Dla siebie i dla kolejnych świąt.

Zamilkła. Odeszła bez słowa. Nie wiedziałam, co myśli. Wiedziałam, że coś się zmieniło.

Trzeba zacząć od siebie

Goście wyszli około dziesiątej. Dzieciaki przysnęły w salonie, Paweł pomagał teściowi zapinać kurtkę, a teściowa... nie spojrzała mi w oczy, kiedy zakładała płaszcz. Marcin zamknął za nimi drzwi i przez chwilę stał w ciszy, opierając się czołem o framugę.

Nie wiem, jak ona to przyjęła – odezwał się w końcu. – Ale... nie dziwię ci się.

Usiadłam na kanapie. Zdjęłam kapcie, podwinęłam nogi pod siebie. Czułam się, jakby przeszła po mnie wichura.

– Byłam bliska, żeby się nie odezwać – powiedziałam cicho. – Przez trzy godziny milczałam. Wiesz, że nawet jak makowiec skomentowała, to miałam ochotę tylko się zaśmiać?

Marcin usiadł obok. Chwilę milczał.

– Przepraszam, że to ja musiałem ci o niej mówić. To moje wspomnienie dało ci broń.

– To nie była broń – spojrzałam mu w oczy. – To było przypomnienie, że wszyscy kiedyś zaczynają. Nie trzeba być idealnym, żeby być dobrym. Czasem wystarczy być życzliwym.

Westchnął i oparł głowę na moim ramieniu.

– Myślisz, że przyjdzie za rok?

– Myślę, że tak i że się dwa razy zastanowi, zanim znowu nazwie moje pierogi „eksperymentem”.

Uśmiechnął się.

– Kocham cię, wiesz?

– Wiem. Dlatego to zrobiłam. Nie dla siebie. Dla przyszłych świąt i dla nas.

W tej ciszy po wszystkim, wśród zapachu choinki i pozostałości kompotu z suszu, poczułam, że choć Wigilia nie była idealna – była prawdziwa.

Przerwałam to milczenie

Nie czułam w sobie triumfu. Nie siedziałam potem na kanapie, sącząc herbatę z poczuciem wygranej. To nie było zwycięstwo, tylko coś bardziej kruchego – jakby udało mi się podnieść głos w tłumie, choć przez chwilę. Nie po to, żeby kogoś upokorzyć. Po prostu po to, żeby wreszcie zostać usłyszaną.

Nie wiem, jak teściowa to sobie poukłada. Może pomyśli, że jestem niewdzięczna, bezczelna. Może nawet się obrazi. Może też – w głębi siebie – poczuje ukłucie zawstydzenia. Może przypomni sobie tamtą wigilię, tamtego karpia i swoje własne początki. Może – chociaż nic nie powie – coś się zmieni.

Czasem trzeba powiedzieć dość. Nie z krzykiem, nie z furią. Ze spokojem. Milczenie może trwać latami i wcale nie czyni nas szlachetniejszymi. Tylko bardziej zmęczonymi. Może przyszłe święta nadal będą pełne jej kąśliwości, może znowu poprawi obrus, a może nie. Może za rok przyniesie ze sobą sernik i nie powie ani słowa o przyprawach.

W tym roku w końcu odważyłam się nie udawać, że wszystko jest dobrze. Atmosfera była napięta, ale coś we mnie – coś ważnego – odetchnęło z ulgą. Czasem jedna prawda wypowiedziana spokojnie, potrafi zatrzymać całe pokolenie milczenia.

Patrycja, 34 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama