Reklama

W naszej rodzinie prawo nie było tylko zawodem. Było stylem życia, dziedzictwem, które przekazywano z pokolenia na pokolenie, z dumą i bez pytania. Mój ojciec był sędzią w sądzie apelacyjnym, matka adwokatką specjalizującą się w prawie karnym, brat pracował w renomowanej kancelarii w Londynie, a ja – z poczucia obowiązku i tradycji – przywdziałam togę radcy prawnego. Dlatego gdy moja córka Karolina oznajmiła, że zakochała się w artyście – z duszą malarza i sercem na dłoni – czułam, że grunt usuwa mi się spod nóg. Przecież ona też miała iść na aplikację, miała być jak my. Ale nie – wybrała inną drogę.

Sądziłam, że jej przejdzie

Zaczęło się niewinnie. Jeszcze wtedy myślałam, że to tylko młodzieńczy wybryk, zauroczenie, które przeminie szybciej, niż zdąży wybrzmieć. Karolina wróciła na święta do domu – elegancka, jak zwykle zapięta pod szyję, włosy związane w kok, usta muśnięte bezbarwnym błyszczykiem. Ale miała w sobie coś nowego, coś niepokojącego. Przechadzała się po salonie, jakby frunęła, patrzyła przez okno z dziwnym uśmiechem, a kiedy zapytałam, co ją tak rozpromienia, wzruszyła tylko ramionami.

– Zakochałam się – powiedziała kilka dni później przy zmywaniu. Pomyślałam, że pewnie któryś z kolegów z uczelni, może jakiś asystent, dobrze zapowiadający się doktorant. Ucieszyłam się nawet, ale zachowałam kamienną twarz.

– Miło – odpowiedziałam krótko. – Z jakiego wydziału?

Karolina się roześmiała.

– Z żadnego, mamo. Tomek jest artystą.

Poczułam, jak ścierka wypada mi z rąk i ląduje z mokrym plaskiem na podłodze. Odwróciłam się powoli, chcąc sprawdzić, czy to jakiś żart. Ale Karolina nie żartowała. Stała oparta o framugę drzwi i patrzyła na mnie z uśmiechem.

– Maluje obrazy. I gra na gitarze. Sama nie wiem, co bardziej kocham – jego muzykę czy jego dłonie.

Zamarłam. Nagle to, co wydawało się tylko dziwnym przeczuciem, nabrało realnych kształtów. Artysta. A ona mówiła to z taką pewnością, jakby chodziło o coś zupełnie naturalnego.

– I co, mamo? Cieszysz się?

Nie odpowiedziałam. Nie wiedziałam, jak.

Nie podobał mi się ten artysta

Kilka tygodni później zaprosiła go do nas na obiad. Powiedziała, że chce, żebyśmy go poznali. „Poznali” – to słowo brzmiało jak wyrok. Starałam się zachować spokój, chociaż w środku wszystko we mnie krzyczało. Przez dwa dni piekłam, gotowałam i pucowałam dom, jakby to miało sprawić, że zmieni zdanie. Że wejdzie, zobaczy nasz świat – uporządkowany, klasyczny, przewidywalny – i sam się wycofa. Naiwna byłam.

Tomek wszedł do naszego domu jakby był tu od zawsze. W dżinsowej kurtce z naszywkami, wytartych spodniach i z rozwianymi włosami wyglądał bardziej jak chłopak z koncertu niż ktoś, komu miałabym powierzyć swoją córkę. Ale nie to mnie przeraziło. Przeraziła mnie jego pewność siebie.

– Dzień dobry, pani mecenas – powiedział i uścisnął moją dłoń z taką swobodą, jakby nie wiedział, że w naszym domu nigdy się nie podaje ręki przy stole, tylko czeka, aż gospodarz wyciągnie ją pierwszy.

Mój mąż, choć próbował być uprzejmy, miał minę jakby właśnie połknął cytrynę. Syn unikał kontaktu wzrokowego, skupiając się na pieczeni, jakby to był najważniejszy temat wieczoru. A Karolina – siedziała obok Tomka, trzymając go za rękę i głaszcząc kciukiem jego dłoń. Jakby nas nie było.

– Tomek pisze piosenki – rzuciła z dumą. – Może po obiedzie coś wam zagra?

Zapadła cisza. Spojrzałam na męża, on na mnie. I wtedy zrozumiałam – ona naprawdę go kochała. Ale ja nie wiedziałam, czy bardziej boli mnie to, że straciłam córkę dla artysty, czy to, że nie potrafię jej tego wybaczyć.

Nie był wymarzonym kandydatem

Po tamtym obiedzie nie rozmawiałyśmy przez kilka dni. Karolina wróciła do siebie, do miasta, w którym teraz żyła z Tomkiem, i zostawiła mnie z bałaganem – nie tym fizycznym, ale emocjonalnym. Zaczęłam obsesyjnie przeszukiwać jego nazwisko w internecie. Znalazłam jego stronę. Galeria pełna portretów o niepokojących barwach, obrazów kobiet z rozmazanymi twarzami, jakby wciąż się ruszały. Komentarze pod postami były pełne zachwytów, a jedna recenzja nazwała go „jednym z najbardziej obiecujących głosów nowoczesnego ekspresjonizmu”. Nie wiedziałam nawet, co to znaczy, ale brzmiało poważnie.

W pracy próbowałam się skupić na dokumentach, ale wszystko mi się myliło. Paragrafy przestawały mieć sens. Każdego wieczoru czekałam, aż zadzwoni, choć wiedziałam, że tego nie zrobi. Gdy w końcu zadzwoniła, byłam na to zupełnie nieprzygotowana.

– Mamo... mogę ci coś powiedzieć?

– Mhm – odparłam chłodno, nie chcąc okazać emocji.

– Wzięliśmy ślub. Tylko cywilny. Skromny. W gronie przyjaciół.

Zaparło mi dech. Jakby ktoś zgniótł mi płuca.

– Bez nas? – wykrztusiłam w końcu.

Wiedziałam, że byście nie przyszli. I nie chciałam, żeby ten dzień był smutny – odpowiedziała cicho.

Poczułam, jak drżą mi ręce. Przez moment nie mogłam mówić. A potem, zanim się zorientowałam, rzuciłam słuchawką. Nie krzyknęłam, nie przeklinałam. Po prostu... rozłączyłam się. I posiedziałam w ciszy. Długo. Bo chyba wtedy pierwszy raz w życiu poczułam się naprawdę opuszczona.

Żyła swoim życiem

Minęło kilka miesięcy. Nie dzwoniła. Ja też nie dzwoniłam. Zbliżały się święta, a stół wigilijny świecił pustką po jej stronie. Ustawiliśmy nakrycie – tak jak co roku – ale tym razem nikt się nie pojawił, by je zająć. Mąż był milczący, syn pił kompot w skupieniu, a ja trzymałam się z godnością, jak na matkę przystało. Tyle że nie byłam już matką prawnika. Byłam matką żony artysty.

Któregoś dnia wracając z pracy, zobaczyłam ich. Stali na rogu, tuż przy księgarni. Śmiali się. On niósł płócienne torby, ona miała długą, wełnianą suknię i czerwony szalik. Zanim zdążyłam się cofnąć, Karolina mnie zauważyła. Zamarła. Przez chwilę patrzyłyśmy na siebie. Potem ruszyła w moją stronę, a Tomek został z tyłu.

– Mamo... – powiedziała niepewnie.

– Witaj, Karolino – odpowiedziałam spokojnie. – Jak się czujesz?

– Dobrze. Naprawdę dobrze. Chciałam... chciałam cię odwiedzić, ale...

– Ale?

– Bałam się, że mnie wyrzucisz.

Westchnęłam ciężko. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Patrzyłam na nią – dojrzałą, pewną siebie, uśmiechniętą. Nie była już moją córeczką z planem na aplikację. Była kobietą, która dokonała wyboru.

– Nie wyrzucę cię. Ale jeszcze nie wiem, czy potrafię cię zaprosić – powiedziałam szczerze.

Pokiwała głową, jakby to rozumiała. Przez chwilę trwałyśmy w tej dziwnej, pełnej napięcia ciszy. Potem uśmiechnęła się smutno i wróciła do Tomka. A ja patrzyłam, jak odchodzą, ramię w ramię, nie oglądając się za siebie.

Zależało jej na kontakcie

Na początku lutego przyszła kartka pocztowa. Ręcznie malowana, z jakimś abstrakcyjnym pejzażem. Na odwrocie krótki tekst: „Mamo, czekamy na ciebie. Jeśli będziesz gotowa, wiesz, gdzie nas znaleźć. Karolina i Tomek”. Leżała przez tydzień na komodzie w przedpokoju, codziennie spoglądałam na nią, idąc do pracy. Niby nic – kawałek kartonu. A jednak paliła mnie w palcach za każdym razem, gdy próbowałam ją schować.

W końcu, któregoś sobotniego poranka, ubrałam się cieplej niż zwykle i wyszłam z domu bez słowa. Nawet mężowi nic nie powiedziałam. Wsiadłam w tramwaj i pojechałam na adres, który znałam z pamięci, choć nigdy wcześniej tam nie byłam. Kamienica była stara, z obdrapaną klatką schodową, ale czysta. Zapach farb i terpentyny uderzył mnie już na drugim piętrze. Drzwi były lekko uchylone.

– Wiedziałam, że przyjdziesz – usłyszałam, zanim zdążyłam zapukać.

Karolina stała w fartuchu poplamionym czymś kolorowym, z włosami upiętymi byle jak i najczystszym uśmiechem, jaki znałam. Objęła mnie bez słowa, mocno, stanowczo. Poczułam znajomy zapach jej szamponu, jak wtedy, gdy była dzieckiem. Płakałam. Cicho, ale nie dało się tego ukryć. Tomek pojawił się w drzwiach pracowni, z pędzlem w ręku. Uśmiechnął się tylko i zniknął z powrotem, jakby rozumiał, że teraz musimy pobyć same.

– Chcesz kawy?

– Chcę tylko z tobą posiedzieć – odpowiedziałam.

I tak właśnie zrobiłyśmy.

Próbujemy odbudować nasze relacje

Nie od razu wszystko się ułożyło. Potrzebowałam czasu, żeby zaakceptować ich świat. Tę artystyczną swobodę, nieuporządkowane mieszkanie, gdzie pędzle leżały obok sztućców, a na ścianach wisiały obrazy zrobione z rzeczy, które normalnie się wyrzuca. Ale z czasem zaczęłam widzieć coś więcej. Widzieć, że Karolina była szczęśliwa. I że Tomek, choć tak odległy od naszej rzeczywistości, kochał ją w sposób, którego nie potrafiłam nie zauważyć.

Pewnego wieczoru zaprosili mnie na koncert Tomka. Miał wystąpić ze swoimi piosenkami w małym klubie. Poszłam z duszą na ramieniu, nie wiedząc, czego się spodziewać. Usiedliśmy przy stoliku blisko sceny. Karolina ściskała moją dłoń pod stołem. A potem wyszedł on – w tej samej dżinsowej kurtce, z gitarą i spojrzeniem, które jakby rozpoznawało ludzi lepiej, niż oni sami siebie.

Zaśpiewał piosenkę, która sprawiła, że serce mi drgnęło. Była o niej. O dziewczynie z rodziny prawników, która zakochała się w chłopaku od farb i dźwięków. O tym, że bali się razem świata, ale nie bali się siebie nawzajem. W refrenie powtarzało się jedno zdanie: „Nie musisz rozumieć, wystarczy, że kochasz.” Poczułam, jak coś we mnie pęka. Może nie do końca rozumiałam ich wybór. Może nigdy nie będę częścią ich świata. Ale mogłam przynajmniej przestać być jego wrogiem.

Po koncercie, zanim jeszcze ktoś podszedł z gratulacjami, uściskałam Tomka. Mocno. Po raz pierwszy.

– Dziękuję – powiedziałam. – Za to, że ją kochasz tak, jak trzeba.

I wiedziałam, że właśnie to miało znaczenie.

Gabriela, 56 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama