„W prezencie urodzinowym od córki dostałam talon na masaż kobido. Wolałabym bombonierkę, niż te wymyślne bzdury”
„Japoński rytuał młodości – przeczytałam i prychnęłam. Marketingowy bełkot. Ale coś mnie jednak tknęło. Kliknęłam dalej. Masaż liftingujący, oparty na tradycji samurajów, głęboki, manualny, poprawiający krążenie i napięcie skóry. No proszę, samuraje byliby dumni”.

- Redakcja
Córka zawsze miała głowę do oryginalnych prezentów, ale tym razem przeszła samą siebie. W dniu moich pięćdziesiątych piątych urodzin wręczyła mi kopertę z eleganckim napisem „Dla najpiękniejszej mamy” i uśmiechem, który wzbudził we mnie niepokój. W środku znalazłam talon na „kobido”. Pomyślałam, że to jakiś skrót, może obraźliwe określenie? Córka zna się z tymi swoimi koleżankami od jogi i czakr, może uznała, że jestem stara? Nic nie mówiłam. Nie znałam tego słowa. Brzmiało jak kpina.
Tajemnicze słowo z koperty
– Czym jest to całe „kobido”? – spytałam sama siebie, siedząc z założonymi rękami przy kuchennym stole, podczas gdy córka biegała po mieszkaniu, pakując się na jogę.
Ona wręczyła mi ten prezent z takim przekonaniem, jakby właśnie podarowała mi nowego mercedesa. A ja nie mogłam przestać myśleć o tym dziwnym słowie. Kobido. Brzmiało japońsko. Albo jak jakaś nowoczesna aplikacja do randek. Albo jeszcze gorzej – jakiś brutalny zabieg z igłami, po którym się nie poznaję w lustrze.
– Dziękuję za prezent – powiedziałam, gdy wyszła z łazienki, ściskając matę pod pachą. – Tylko… co to właściwie jest?
– No jak to co? Masaż twarzy! Luksusowy! – rzuciła przez ramię, jakby mówiła o czymś oczywistym. – Zobaczysz, pokochasz to!
– Masaż? Twarzy?! – powtórzyłam z niedowierzaniem. – Chcesz mi powiedzieć, że widzisz na mojej twarzy aż taką potrzebę?
Zatrzymała się na sekundę, spojrzała na mnie uważnie, po czym… uśmiechnęła się szeroko.
– Mamo, jesteś piękna, tylko trochę zmęczona. To cię odpręży. Naprawdę. Nie kombinuj.
Zmęczona. Czyli jednak. To słowo uderzyło mnie mocniej niż cały ten kobido. Westchnęłam ciężko. Wiem, że nie mam już dwudziestu lat, ale czy naprawdę widać to aż tak bardzo? Poszła, a ja zostałam z kopertą w dłoni i głową pełną domysłów. Może rzeczywiście coś jest na rzeczy?
Podejrzenia i pretensje
– Tylko szczerze… – rzuciłam do słuchawki, gdy następnego dnia zadzwoniłam do mojej przyjaciółki, Ireny. – Czy wyglądam na taką, co potrzebuje liftingu?
– A co cię ugryzło? – zapytała ostrożnie. – Znowu podsłuchałaś coś w autobusie?
– Dostałam na urodziny masaż twarzy. Kobido. Cokolwiek to znaczy. Wiesz, co pomyślałam? Że moja córka uznała, że jestem już starą, pomarszczoną matroną.
– O rety. I co, aż tak cię to ruszyło?
– A nie powinno?
Irena chwilę milczała, po czym odchrząknęła.
– No może i powinnaś się cieszyć. W końcu to nie kolejna książka kucharska czy świeczka zapachowa. Ale rozumiem. Ja bym pewnie też się zastanowiła, czy ktoś właśnie sugeruje mi remont twarzy.
Wzdychnęłam, kręcąc się po mieszkaniu w szlafroku. Dzień po urodzinach, a ja chodziłam naburmuszona jak nastolatka przed maturą. Spojrzałam w lustro. No tak, trochę zmarszczek tu i tam. Ale przecież to normalne! Mam swoje lata, przeżyłam więcej niż niejeden model z Instagrama.
– A może to coś super ekskluzywnego? – próbowała ratować Irena. – Córka chciała ci zrobić przyjemność. A ty od razu, że to sugestia. Ty to masz wrażliwość jak papier ścierny.
– Bo może to nie chodzi o masaż, tylko o to, że ona chce mnie poprawić. Zmienić. Jakby mnie wstydziła.
W słuchawce zapadła cisza. A ja poczułam, że mówię o czymś więcej niż tylko o masażu.
Dowiedziałam się co i jak
Po rozmowie z Ireną długo chodziłam po domu jak osa bez gniazda. W końcu usiadłam przed komputerem i wklepałam: kobido. Od razu wyskoczyły setki wyników – zdjęcia kobiet zrelaksowanych, twarze lśniące jak po tygodniu w sanatorium, masażystki w białych fartuszkach. No dobrze, czyli to nie żadne przekleństwo. Nie inwazyjny zabieg, nie skalpel ani zastrzyk.
„Japoński rytuał młodości” – przeczytałam i prychnęłam. Marketingowy bełkot. Ale coś mnie jednak tknęło. Kliknęłam dalej. „Masaż liftingujący, oparty na tradycji samurajów, głęboki, manualny, poprawiający krążenie i napięcie skóry”. No proszę, samuraje byliby dumni. Przewinęłam dalej – ceny wcale nie były niskie. Czyli córka naprawdę się postarała. Westchnęłam i znów zerknęłam w lustro. Może rzeczywiście wyglądałam na zmęczoną. Nie przez wiek, a przez życie – praca, stres, samotne wieczory z pilotem od telewizora.
Zadzwoniłam do córki wieczorem. Odbierała radośnie, jakby tylko czekała.
– To był drogi prezent? – zapytałam cicho.
– Mamo… – zawahała się. – Nie o pieniądze chodzi. Tylko o to, że zasługujesz na coś dobrego. Na dotyk. Na czas tylko dla siebie. Zawsze myślałaś o wszystkich, a o sobie najmniej.
Zamilkłam. Przez chwilę nie mogłam nic powiedzieć. Nie dlatego, że się wzruszyłam. Nie. Tylko... może trochę.
– Dobrze – powiedziałam w końcu. – Zarezerwuj mi termin. Zobaczymy, co potrafią ci twoi samuraje.
Masaż, który nie był masażem
Gabinet był urządzony z gustem – pachniało olejkami, w tle sączyła się delikatna muzyka, a kobieta, która miała mnie masować, uśmiechnęła się tak łagodnie, że aż zrobiło mi się głupio, że przyszłam z nastawieniem, jakby miała mnie rozebrać z godności.
– Zapraszam panią, nie trzeba się niczego obawiać – powiedziała cicho. – Wszystko będzie się działo przy twarzy i karku.
Usiadłam niepewnie na leżance, a potem położyłam się, zaskoczona, że coś we mnie – coś głęboko zakopane – zadrżało. Może to był wstyd, że tak długo ignorowałam własne potrzeby? A może… tęsknota? Masaż zaczął się delikatnie, od dotyku palców na skroniach. Później nacisk był mocniejszy, rytmiczny, wręcz zdecydowany. Z każdą minutą czułam, jak moje ciało się poddaje, jak mięśnie twarzy, które od lat trzymały napięcie, jakby bały się upaść, zaczynają mięknąć.
Zamknęłam oczy. W głowie przelatywały obrazy – jak całe życie byłam silna. Zawsze pierwsza do roboty, do pomocy, do posprzątania, do zrobienia obiadu. A teraz… teraz ktoś pierwszy raz od dawna zajmował się mną. Bez pytania, bez przymusu. Po prostu, bo tak.
– Proszę oddychać – usłyszałam szept masażystki. – I pozwolić sobie odpocząć.
Pojawiły się łzy. Nie z bólu, nie ze smutku. Po prostu dlatego, że pierwszy raz od bardzo dawna czułam się… ważna. Tylko ja. Tylko tu. Tylko teraz.
Nowa ja w lustrze
Po masażu siedziałam jeszcze przez chwilę w poczekalni, sącząc miętową herbatę, próbując nie wracać myślami do rzeczywistości. Ale ona już się czaiła – w smsach z pracy, w powiadomieniach z aplikacji bankowej, w wiadomości od sąsiadki, że znowu coś przecieka w piwnicy. Tyle że… nie ruszało mnie to tak jak wcześniej.
Wróciłam do domu pieszo, mimo że mogłam pojechać autobusem. Szłam wolno, jakbym miała cały świat na własność. Nagle zaczęłam zauważać detale – kolor liści na drzewach, zapach piekarni, która zawsze wcześniej była tylko punktem mijanym w biegu. Czułam się… lekko. Inaczej. W domu córka już czekała.
– I jak było? – zapytała, udając obojętność, ale jej oczy błyszczały z nadzieją.
Spojrzałam na nią uważnie, na jej troskę, którą wcześniej brałam za pouczanie, za wścibstwo. Nie powiedziałam od razu. Podeszłam do lustra w przedpokoju i spojrzałam na siebie. Nie, nie wyglądałam młodziej. Zmarszczki były, jak były. Ale coś się zmieniło. Patrzyłam na kobietę, która przestała być tylko matką, pracownicą, sąsiadką, powierniczką. Zobaczyłam siebie.
– Było… – odwróciłam się w stronę córki. – Inaczej. Dobrze. Potrzebowałąm tego.
Uśmiechnęła się szeroko.
– Wiedziałam, że ci się spodoba. Następnym razem spróbujemy czegoś jeszcze lepszego.
Pokręciłam głową.
– Na razie wystarczy. Muszę się przyzwyczaić, że też zasługuję.
I tym razem naprawdę to czułam.
Czasem warto się pomylić
Kiedy po tygodniu znów usiadłam z Ireną przy kawie, spojrzała na mnie podejrzliwie.
– Ty coś kombinujesz – powiedziała z marsową miną. – Albo masz romans, albo wygrałaś na loterii.
– A może po prostu dałam sobie chwilę wytchnienia? – uśmiechnęłam się tajemniczo.
Opowiedziałam jej o masażu, ale już bez złości, bez obrazy. Bo to, co początkowo uznałam za przytyk, okazało się prezentem nie dla ciała, tylko dla duszy. Nie chodziło o wygląd. Chodziło o to, żebym choć raz nie myślała o innych, tylko o sobie. Żebym się zatrzymała, zamknęła oczy i zapytała: Jak się czujesz, kobieto, która całe życie robi wszystko dla wszystkich? I wiecie co? Poczułam się dobrze. Po raz pierwszy od bardzo dawna dobrze we własnej skórze.
Córka nie chciała mnie poprawiać. Chciała mnie wydobyć spod warstw zmęczenia, niedospania i wiecznego obowiązku. I zrobiła to z czułością, której długo nie potrafiłam dostrzec. Wiem, że nie naprawi to wszystkich moich ran ani nie znikną z twarzy zmarszczki, ale zmieniło coś dużo ważniejszego – moje spojrzenie na siebie samą.
A kobido? Pójdę jeszcze raz. Dla przyjemności. Dla siebie. Bo teraz wiem, że nie trzeba mieć powodu, by dać sobie coś dobrego.
– Dziękuję ci, dziecko – powiedziałam później córce. – Za to, że mi przypomniałaś, że ja też się liczę.
I naprawdę to czułam.
Mariola, 55 lat
Czytaj także:
- „Wspierałem siostrę, bo uważam, że rodzina to priorytet. Za swoje dobre serce zostałem przez nią potraktowany jak śmieć”
- „Córka przypomniała sobie o mnie dopiero, gdy sama została matką. Doskonale wiedziałam, czemu jest taka do rany przyłóż”
- „Odkryłam, że mąż mnie zdradza, ale to nie było najgorsze. Prawda wyszła na jaw przez mój przepis na ciasto jagodowe”

