Reklama

Nie cierpię zimy. Nigdy nie cierpiałam. Zimno wchodzi mi w kości szybciej niż wspomnienia, a te – niestety – mają zwyczaj zostawać na dłużej. Dlatego kiedy w styczniu stałam w przedpokoju, patrząc na walizkę, miałam wrażenie, że pakuję nie ubrania, tylko własną niechęć. Walizka była średniej wielkości. W sam raz na dwa tygodnie „dla relaksu”. Tak przynajmniej twierdziły moje dzieci.

Nie chciałam tego prezentu

– Mamo, to dla twojego dobra – powiedziała córka przez telefon, tym samym tonem, jaki kiedyś używałam wobec niej, gdy nie chciała zjeść zupy. – Zmiana klimatu, ćwiczenia, ludzie. Nie możesz ciągle siedzieć sama.

– Mogę – odpowiedziałam, poprawiając szalik. – I bardzo dobrze mi to wychodzi.

– Mamo… – westchnęła. – Bez dyskusji. Już zapłacone.

No właśnie, już zapłacone. Jakby pieniądze miały wszystko załatwić. Po śmierci męża życie wypełniło się ciszą. Rano herbata, w południe krótki spacer, wieczorem telewizor włączony bardziej dla towarzystwa niż z zainteresowania. Bez oczekiwań, bez niespodzianek. I nagle ktoś postanowił coś dla mnie „zaplanować”. Sanatorium to był prezent od dzieci. Prezent, którego wcale nie chciałam dostać.

Podróż do ośrodka dłużyła się niemiłosiernie. Kiedy dotarłam na miejsce, przywitało mnie ciepło i zapach herbaty z cytryną.

– Turnus rehabilitacyjny? – zapytała recepcjonistka z uśmiechem.

– Jak widać – odparłam.

Za moimi plecami jakaś kobieta roześmiała się za głośno. Zbyt głośno jak na mój gust. W jadalni krążyła plotka o kuligu.

Podobno bardzo romantyczny – powiedziała jedna z uczestniczek, nalewając sobie kompot.

– Romantyczny? Na mrozie? – mruknęłam pod nosem.

Ochoty na takie atrakcje nie pakowałam do walizki. Przyjechałam tu tylko po jedno: żeby dzieci miały spokój.

W końcu się uśmiechnęłam

Kulig okazał się dokładnie takim pomysłem, jakiego się spodziewałam. Mróz szczypał w twarz, śnieg skrzypiał pod saniami, a organizatorzy udawali, że to wszystko jest wspaniałą przygodą, a nie kompletną porażką. Owinęłam się kocem i pomyślałam, że moje dzieci miałyby z tego niezłą satysfakcję. Matka wysłana w zimę na sanie. Energia, radość, atrakcje.

Usiadłam na końcu, gotowa przetrwać w milczeniu, ale los najwyraźniej miał inne plany. Obok mnie przysiadł mężczyzna w podobnym wieku, z czapką naciągniętą głęboko na czoło i miną kogoś, kto też nie miał ochoty tu być.

– Jeśli to ma być przyjemność, to chyba tylko dla koni – mruknął, poprawiając koc.

Spojrzałam na niego z ukosa i parsknęłam cicho.

– Konie przynajmniej mają kontrolę nad tym, dokąd jadą – odpowiedziałam.

Tak się zaczęło. Bez uprzejmości, bez wstępów. Przedstawił się jako Władysław dopiero po chwili, jakby imiona były mniej ważne od wspólnego marznięcia. Podał mi metalowy termos z grzańcem, mówiąc, że ten napój nie zdziała cudów, ale trochę oszuka zimową pogodę.

– Smakuje jak wspomnienia – stwierdziłam po łyku. – Niby słodkie, a jednak zostawiają gorycz.

– Najgorsze są te, które wracają bez zaproszenia – odparł.

Sanie podskakiwały, ktoś z przodu śmiał się zbyt głośno, ktoś inny śpiewał. My siedzieliśmy obok siebie i komentowaliśmy to półgłosem, z ironią, która była mi zaskakująco bliska. Nie próbował mnie rozbawiać, nie udawał młodszego, nie opowiadał dowcipów na siłę. Mówił dokładnie to, co myślał, a ja nie musiałam się pilnować.

– Myśli pani, że to ma sens? – zapytał nagle.

– Nie – odpowiedziałam bez wahania. – I to jest w tym najlepsze.

Złapałam się na tym, że uśmiecham się pod szalikiem. Ten uśmiech był nieproszony, ale prawdziwy. Kiedy kulig dobiegł końca, mróz nadal był ten sam, ale coś we mnie przesunęło się o milimetr. Niewiele. Wystarczająco, żebym zapamiętała jego głos.

Czekałam na te spotkania

Na zajęcia zapisałam się bez przekonania. Bardziej z poczucia obowiązku niż ciekawości. W sali było jasno, ciepło i zbyt aktywnie jak na wczesny poranek. Instruktorka mówiła do nas tonem, jakby każdy ruch miał nas uratować przed nieuchronnym końcem, a ja czułam, że moje ciało stawia opór przed treningiem. Stanęłam w drugim rzędzie i dopiero po chwili zauważyłam Władysława. Skinął mi głową, jakbyśmy znali się dłużej niż od jednego kuligu. To było dziwnie uspokajające.

– Jeśli coś mi strzeli, proszę udawać, że mnie pani nie zna – szepnął.

– Niech pan nie przesadza z żartami, jeszcze pomyślą, że nam się tu podoba – odpowiedziałam.

Ćwiczenia były proste, ale dla mnie nic nie było proste. Kolana protestowały, barki ciągnęły, a równowaga okazywała się pojęciem teoretycznym. Władysław nie radził sobie lepiej, tylko reagował inaczej. Gdy coś mu nie wychodziło, uśmiechał się do własnej nieporadności, jakby już dawno przestał się łudzić.

– Człowiek myśli, że całe życie chodził prosto – mruknął, gdy chwialiśmy się przy jednym z ćwiczeń. – A potem wychodzi na jaw, że to było tylko złudzenie.

Po zajęciach spotkaliśmy się na spacerze. Śnieg przestał padać, alejki były niemal puste, a rozmowa toczyła się lekko, choć o rzeczach zupełnie zwyczajnych. O miastach, z których przyjechaliśmy, o jedzeniu, które nam nie smakowało, o pogodzie, którą oboje uznawaliśmy za zbyt zimową.

Zauważyłam, że zaczynam czekać na te spacery. Ta myśl pojawiła się niechciana i od razu próbowałam ją zepchnąć na bok. Mówiłam sobie, że to tylko chwilowe, że turnus sprzyja złudzeniom. Pilnowałam, by nie mówić za dużo, by nie zadawać pytań, które mogłyby prowadzić dalej, niż planowałam.

– Pani się boi – powiedział nagle, zatrzymując się przy ławce.

– Czego? – zapytałam, choć odpowiedź przyszła mi do głowy szybciej niż on zdążył ją wypowiedzieć.

Tego, że coś się pani spodoba – odparł spokojnie.

Nie zaprzeczyłam. Ruszyliśmy dalej, każdy z własnymi myślami, a ja miałam niepokojące wrażenie, że codzienność, którą tak starannie sobie poukładałam, zaczyna się lekko chwiać.

Bałam się zaangażowania

Pakowanie zaczęłam wcześniej niż trzeba. Zawsze tak robiłam, kiedy chciałam mieć poczucie kontroli. Rzeczy układałam równo, z namysłem, jakby kolejność miała znaczenie. Swetry, bielizna, kosmetyczka. Wszystko na swoim miejscu. A mimo to walizka wydawała się cięższa niż w dniu przyjazdu.

Usiadłam na łóżku i przytrzymałam dłonie na uchwycie, jakby mogło mnie to powstrzymać przed myślami, które napierały z każdej strony. Zbliżał się koniec turnusu. Zbliżał się powrót do ciszy, którą znałam aż za dobrze. Tym razem jednak ta cisza nie jawiła się jako ulga. Spotkaliśmy się jeszcze tego samego dnia na korytarzu. Władysław stał oparty o ścianę, z rękami w kieszeniach, jakby czekał, ale nie chciał się do tego przyznać.

– Już się pani pakuje? – zapytał.

– Lubię mieć to za sobą – odpowiedziałam. – Człowiek zawsze wraca do domu z cięższą walizką.

Uśmiechnęłam się, próbując nadać temu lekki ton, ale on spojrzał na mnie uważnie, bez ironii, bez żartu.

Bo zabiera ze sobą wspomnienia.

Te słowa zawisły między nami. Zbyt wyraźne, zbyt proste, by je zignorować. Poczułam, jak coś ściska mnie w środku, jakby ktoś naruszył konstrukcję, którą budowałam latami. Próbowałam się zaśmiać.

– Proszę się nie przeceniać – rzuciłam. – Jeszcze by mi kazali dopłacać za nadbagaż.

Ucieka pani – powiedział spokojnie.

Nie zaprzeczyłam. Bałam się, ale nie jego. Bałam się tego, co się we mnie obudziło. Zależności, zaangażowania, kolejnego przywiązania, które mogłoby skończyć się stratą. Stałam tam, z walizką u stóp, i po raz pierwszy od dawna czułam, że stabilność, na której polegałam, nie jest tak pewna, jak chciałam wierzyć.

Zaczęłam za nim tęsknić

Po powrocie do domu wszystko wyglądało tak, jak powinno. Ten sam przedpokój, te same dźwięki. Przez chwilę poczułam ulgę. Tu nikt niczego ode mnie nie chciał. Tu znałam każdy krok. Przez pierwsze dni skutecznie zajmowałam sobie głowę drobiazgami. Porządki, zakupy, krótkie wyjścia, żeby nie siedzieć bez ruchu. Mówiłam sobie, że to tylko zmęczenie po wyjeździe, że wszystko wróci do normy. Powtarzałam to jak formułę, która miała mnie ochronić.

Telefon odezwał się trzeciego dnia.

– Dojechała pani? – zapytał Władysław, jakbyśmy rozstali się wczoraj, a nie zostawili za sobą coś, czego nie umiałam nazwać.

– Tak – odpowiedziałam krótko. – Jestem już u siebie.

– To dobrze.

Chciałam, żeby rozmowa się na tym skończyła. Chciałam sprawdzić, czy potrafię być chłodna, czy potrafię wrócić do dawnej wersji siebie. Odpowiadałam oszczędnie, bez dygresji, bez pytań zwrotnych. On jednak nie dawał za wygraną. Dzwonił rzadko, ale konsekwentnie, a każde jego zdanie trafiało dokładnie tam, gdzie starałam się postawić mur.

Po jednej z rozmów usiadłam w ciszy i uświadomiłam sobie, że czekam na dźwięk telefonu. Ta myśl wywołała we mnie złość. Na siebie przede wszystkim. Na to, że pozwoliłam, by ktoś spojrzał na mnie inaczej niż jak na kobietę, która radzi sobie sama.

Nie przywiązuj się – powiedziałam do siebie głośno. – To nie w twoim stylu.

Kiedy zadzwonił następnym razem, byłam bardziej szorstka.

– To tylko znajomość z turnusu – stwierdziłam. – Proszę nie robić z tego czegoś więcej.

– Ja nic nie robię – odpowiedział spokojnie. – Ja tylko jestem.

To zdanie nie dawało mi spokoju. Testowałam go, sprawdzałam granice, mówiłam rzeczy, które miały go zniechęcić. Nie wycofywał się, ale nie naciskał. Ta jego obecność, niewymuszona i cierpliwa, była trudniejsza do zniesienia niż jakiekolwiek deklaracje. Tęskniłam, choć nie chciałam się do tego przyznać. Coraz częściej łapałam się na tym, że myślę o nim wieczorami, kiedy dom robił się zbyt cichy.

Nie chciałam już uciekać

Przyjechał bez zapowiedzi. Nie zadzwonił wcześniej, nie pytał, czy to dobry moment. Po prostu stanął pod moimi drzwiami, kiedy wracałam z zakupów, z torbą w jednej ręce i kluczami w drugiej. Przez chwilę myślałam, że to mi się wydaje, że zmęczenie robi swoje, ale on stał spokojnie, jakby to było najbardziej naturalne miejsce na świecie.

– Pomyślałem, że tak będzie uczciwiej – powiedział. – Zamiast rozmawiać przez telefon.

Wpuściłam go do środka. W domu zrobiło się ciaśniej, ale nie w sposób nieprzyjemny. Usiedliśmy przy stole. Przez moment żadne z nas się nie odzywało, jakby cisza miała za nas powiedzieć to, czego baliśmy się nazwać.

– Nie jestem już młoda – zaczęłam w końcu. – Nie szukam przygód. Nie chcę obietnic.

– Ja też nie – odpowiedział. – Mam dość udawania, że jeszcze wszystko przede mną.

Rozmawialiśmy długo. O samotności, która nie zawsze boli, ale bywa ciężka. O starzeniu się, o ciele, które coraz częściej przypomina o sobie. O stracie, której nie da się wymazać, tylko nauczyć się z nią żyć. Nie było w tym patosu. Była zwykła prawda, czasem niewygodna.

– Nie chcę uciekać w żart – powiedziałam cicho. – Już mi się nie chce.

Spojrzał na mnie z uwagą, jakby to zdanie było jakąś decyzją. Nie padły żadne wielkie słowa. Został. Najpierw w rozmowie, potem w mojej codzienności. W sposób spokojny, bez narzucania się. Pozwoliłam sobie na tę obecność, choć wiedziałam, że nie daje ona gwarancji. Dawała coś innego. Poczucie, że nie jestem przezroczysta.

To mi wystarczało

Nie planowałam tej historii. Tak samo jak nie planowałam zimowego wyjazdu, który miał być tylko przerwą w rutynie, a okazał się czymś, co ją naruszyło. Zima wciąż była zimą. Rano nadal bolały mnie kolana, a wieczorami cisza potrafiła ciążyć. Nic cudownie nie zniknęło.

Zmieniło się jednak to, że w tej ciszy pojawiła się obecność. Nie zawsze fizyczna, nie zawsze wyrażona słowami, ale wyczuwalna. Myśl o kimś, kto pamięta, że nie lubię poranków i że herbata smakuje mi najlepiej bez pośpiechu. To nie była młodzieńcza miłość ani obietnica, że wszystko jeszcze się ułoży. Raczej zgoda na to, że coś może być niedoskonałe i mimo to ważne.

Czasem łapałam się na tym, że znów próbuję wszystko kontrolować, wracać do starych schematów, chować emocje pod warstwą rozsądku. Wtedy przypominałam sobie, jak bardzo bałam się tej cięższej walizki, tych wszystkich wspomnień. Jak długo wierzyłam, że najlepiej podróżuje się z pustymi rękami i pustym sercem.

Dziś przestałam się bać tego bagażu. Nie rzeczy, nie planów na lata do przodu, tylko drugiego człowieka. Nauczyłam się żyć chwilą, bez gwarancji, bez wielkich deklaracji. I to okazało się wystarczające.

Zofia, 69 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama