Reklama

Mieszkam w niewielkim miasteczku, gdzie ludzie mijają się na ulicy tak, jakby znali się od zawsze, nawet jeśli nie znają się wcale. Pracuję w bibliotece – niedużej, pachnącej kurzem i starością, ale z duszą, której nie sposób nie pokochać. To mój azyl, moje królestwo spokoju, miejsce, gdzie potrafię zapomnieć, że od lat jestem sama.

Jestem matką. Samotną matką. Michał, mój jedyny syn, to sens mojego życia, choć dzieli nas dziś więcej niż tylko kilometry. Wyprowadził się do Warszawy na studia informatyczne, a potem został – jak to się teraz mówi – „człowiekiem sukcesu” w branży IT. Ma świetną pracę, pewnie niejedną kartę kredytową, a jego mieszkanie na Pradze wywołało zazdrość nawet u ciotki Bożeny, która przez całe życie nie zaznała niczego poza ciasnym M-2.

Nie widujemy się często, ale Michał zawsze pamiętał. Zawsze. Na Dzień Matki przyjeżdżał kurier z bukietem róż – dziewięć, zawsze dziewięć, czerwonych jak serce – i bilecikiem, na którym znajdowałam kilka czułych słów. Czasem pisał tylko: „Kocham Cię, Mama”. I tyle mi wystarczało. Potrafiłam wtedy płakać godzinami, trzymając ten kartonik jak relikwię.

Syn mnie zaskoczył

W tym roku jednak wszystko się zmieniło. Byłam właśnie w trakcie układania starych książek w czytelni, gdy do biblioteki wszedł… Michał. Żywy. Obecny. Tu, u mnie. Stał z bukietem w dłoni – tym samym, który zwykle wręczał mi obcy człowiek w beżowej kamizelce z logo kwiaciarni. Uśmiechał się, ale w oczach miał coś, co ścisnęło mi gardło – jakby cień, jakby żal. I choć cieszyłam się, jakby wrócił z wojny, coś w jego spojrzeniu wzbudziło mój niepokój.

– Mamo – powiedział cicho – w tym roku chciałem dać ci róże osobiście.

Czułam, jak miękną mi kolana. Coś było nie tak. Coś się wydarzyło. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam co.

– To ty? – zapytałam cicho, jakbym bała się, że to tylko sen.

– No ja – uśmiechnął się Michał i podał mi bukiet. Róże pachniały intensywniej niż zwykle, może przez to, że trzymał je tak blisko serca.

– Chodź, pojedziemy do domu – powiedziałam, czując, jak nogi mam jak z waty.

Kuchnia była taka jak zawsze – czysta, pachnąca kawą i suszonymi ziołami, z obrusikiem w kratkę i kubkami z odkruszonymi uszkami. Michał usiadł naprzeciwko mnie, wyjął telefon, położył go ekranem do dołu. To było nietypowe.

– Dlaczego nie uprzedziłeś, że przyjeżdżasz? – spytałam, nalewając herbaty. Ręce lekko mi się trzęsły, jak zawsze, gdy coś mnie wyprowadzało z równowagi.

– Bo chciałem, żeby to była niespodzianka – odparł. – I udało się, prawda?

Kiwnęłam głową, ale coś we mnie świdrowało. Michał zawsze był ciepły, ale dziś był... łagodniejszy niż zwykle. Czuły. Zbyt czuły.

– Jak w pracy? – spytał, mieszając herbatę, choć cukru nie dodawał od liceum.

– Wiesz, po staremu. Znowu ktoś przyniósł „Zbrodnię i karę”, poplamioną barszczem. – Próbowałam się śmiać, ale on tylko uśmiechnął się lekko, z tym swoim melancholijnym wyrazem twarzy.

– Cieszę się, że jesteś – powiedziałam nagle, bo nie mogłam znieść ciszy. – Ale... Michał, wszystko w porządku?

Spojrzał na mnie. Długo. Wreszcie odetchnął głęboko.

– Chciałem po prostu zobaczyć cię na żywo, nie przez ekran telefonu.

I wtedy wiedziałam, że coś się dzieje. Ale jeszcze nie miałam odwagi pytać.

To był miły wieczór

Wieczór był ciepły, jak na maj. Otworzyłam okno w kuchni, wpuszczając zapach bzu. Michał usiadł przy stole, w dłoniach obracał filiżankę z herbatą, choć nie pił. Światło lampy rzucało na jego twarz miękki blask. Wyglądał inaczej niż zwykle – spokojniej.

– Wiesz, mamo – zaczął cicho – jak tu wszedłem, to wszystko pachniało tak samo jak kiedyś. Tym twoim barszczem i… chyba miętą?

– Zawsze suszę miętę na wieszaku przy oknie – uśmiechnęłam się. – A barszcz był dziś, faktycznie. Chcesz trochę? Zostało.

– Zjem później – odparł, opierając się łokciami o blat. – Fajnie tu. Naprawdę. W Warszawie ciągle pędzę. Praca, korki, jakieś wieczne powiadomienia. A tu… czas się zatrzymał.

– Zawsze mówiłam, że małe miasta to najlepsze schronienie – powiedziałam z dumą. – A twoje życie? Nadal kodujesz po nocach?

– Już mniej – roześmiał się. – Zacząłem bardziej dbać o siebie. Wiesz, że zapisałem się na siłownię?

– Ty?! – uniosłam brwi. – Michał, który kiedyś mówił, że to nie dla ciebie.

– No tak – przewrócił oczami – ale wiesz co? Pomaga. Lepie się czuję no i wyglądam.

Jestem z ciebie dumna – powiedziałam cicho.

Spojrzał na mnie z czułością.

– Wiem. Dlatego przyjechałem. Bo ostatnio jakoś poczułem, że za mało ci mówię. A przecież wszystko, kim jestem, zaczęło się od tej kuchni, tych śniadań przed szkołą, twojego „uważaj na przejściu” każdego ranka.

– Michał…

– Mamo, kocham cię. I naprawdę dobrze tu być. Na żywo, nie w wiadomościach na Messengerze.

Chciałam coś odpowiedzieć, ale głos mi się załamał. A potem rozmawialiśmy jeszcze długo. O wszystkim.

Miało być wspólne śniadanie

Obudziłam się o szóstej trzydzieści, jak co dzień. Z kuchni nie dochodził żaden dźwięk – ani kroki, ani szuranie krzesła. Zdziwiło mnie to. Michał zawsze był rannym ptaszkiem, a wczoraj wieczorem mówił, że rano pójdzie po świeże bułki.

– Mamo, jutro ja robię śniadanie – powiedział z uśmiechem, jakby znów miał piętnaście lat. – Tylko mi nie wstawaj za wcześnie!

Wstałam i spojrzałam na jego łóżko – pościel była pognieciona, ale pusta. W kuchni czekała torba na zakupy, telefon zniknął z parapetu. A więc faktycznie poszedł. Spojrzałam przez okno – majowe niebo było bezchmurne, ulica budziła się do życia.

Minęła siódma. Ósma. Zrobiłam sobie herbatę, bo kawa śmierdziała nie na miejscu. Próbowałam nie panikować – może spotkał kogoś, może coś się przeciągnęło? Ale Michał nie znikał bez słowa. Nigdy. Zaczęłam dzwonić. Bez odpowiedzi.

Chwilę po dziesiątej zadzwonił stacjonarny. W słuchawce usłyszałam głos kobiety – spokojny, rzeczowy.

– Dzień dobry. Czy pani jest matką Michała R.?

– Tak. Co się stało?

Pani syn został dziś rano potrącony przez samochód. Zdarzenie miało miejsce w pobliżu piekarni na ulicy Kościelnej. Trafił do nas nieprzytomny. Prosimy przyjechać natychmiast.

Świat zawirował. To był zwykły poranek. Zwykłe bułki. A jednak coś pękło. W szpitalu lekarze mówili cicho, ostrożnie.

– Ma uraz głowy i jest w śpiączce farmakologicznej. Walczymy, ale wszystko zależy od pierwszych 72 godzin.

Byłam przerażona

Patrzyłam na niego. Leżał w białej pościeli, tak bezbronny. Ścisnęłam jego dłoń i pochyliłam się nad nim.

– Wróć, Michał. Obiecałeś śniadanie. Nie odchodź.

Wszystko było białe: ściany, prześcieradła, cisza. Michał leżał spokojnie, jakby spał po wyjątkowo trudnym dniu. Nie był do końca sobą – bez uśmiechu, bez ruchu, bez głosu. Ale to nadal był mój syn. Usiadłam obok, chwyciłam jego dłoń. Była chłodna, ale znajoma. Miałam wrażenie, że jeszcze przed chwilą trzymał bułki w rękach i uśmiechał się, mówiąc: „Mamo, ja robię śniadanie.”

Zaczęłam mówić. Po prostu. O tym, jak był mały, jak pierwszy raz przejechał rowerem przez całą ulicę bez potknięcia. Jak baliśmy się pierwszego dnia w liceum. Jak kiedyś powiedział mi, że jestem jego najlepszą przyjaciółką, choć miał już swoją pierwszą dziewczynę.

Później czytałam mu na głos. Nie żeby wierzyć, że usłyszy. Raczej dlatego, że nie wiedziałam, co robić z milczeniem. Minęły trzy dni. Rano, zanim lekarz zdążył wejść do sali, poczułam to. Jego dłoń rozluźniła się delikatnie. Powietrze zrobiło się lżejsze, jakby ktoś otworzył drzwi. A potem straciłam syna na zawsze. Nie krzyczałam.

W domu siedziałam przy kuchennym stole i patrzyłam na miejsce, gdzie poprzedniego wieczoru jadł ze mną kolację. I tylko jedno zdanie krążyło w mojej głowie:

„W tym roku chciałem dać ci róże osobiście.”

Będę do niego pisać

Pogrzeb odbył się w deszczu. Taki chłodny, przesiąknięty majem deszcz, który przypomina bardziej koniec świata niż wiosnę. Cmentarz był pełen ludzi – zaskakująco pełen. Twarze, których nie znałam. Mężczyźni w garniturach, kobiety w szarych płaszczach. Koleżanki z pracy Michała. Jego szef. Jego była dziewczyna.

Stali w milczeniu. Niektórzy płakali. Ja nie. Jeszcze nie.

Michał był dobrym człowiekiem – mówił ktoś przy grobie. – Cichym, ale mądrym. Zawsze gotowy pomóc, chociaż sam nie mówił za dużo o sobie.

Opowiadali o nim tak, jakby go znali lepiej niż ja. A może znali go inaczej – z tej części życia, do której ja nie miałam dostępu. I było mi to jednocześnie obce i bliskie. Bo Michał, nawet jeśli był ich przyjacielem, zawsze był mój.

Po pogrzebie wróciłam do pustego domu. Rozebrałam się w przedpokoju, zostawiłam buty krzywo przy drzwiach. W kuchni wszystko wyglądało tak samo. Tylko róże zaczęły tracić kolor.

Usiadłam przy stole, wyciągnęłam zeszyt. Zwykły, w kratkę. I zaczęłam pisać. To mój sposób na żałobę.

„Cześć, Michał. Dzisiaj znowu lało. Ludzie przyszli. Nawet ta twoja dziewczyna, co miała rude włosy. Powiedziała, że zawsze będziesz dla niej dobrym człowiekiem. A ja… ja po prostu za tobą tęsknię.”

Zaczęłam pisać do niego listy. Codziennie jeden. Czasem dłuższe, czasem tylko jedno zdanie. Trzymałam je w szufladzie. To był mój sposób, żeby nie zwariować. Żeby jeszcze przez chwilę mieć do kogo mówić. Z czasem nauczyłam się chodzić do sklepu bez łez w oczach. Potrafię zaparzyć kawę i nie czekać, aż usiądzie obok. Ale róże… róże wciąż mnie łamią. Co miesiąc kupuję jedną. Czerwoną. Taką jak tamta. Zanoszę ją na grób.

Jolanta, 57 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama