Reklama

Mam na imię Danuta. Mam dwoje dorosłych dzieci, męża, z którym dzielę stół i łóżko, ale już od dawna nie dzielimy nic więcej. Ostatnio coraz częściej łapię się na tym, że mijają dni, a ja nie pamiętam, co właściwie robiłam. Jakby życie przelatywało mi przez palce, a ja tylko tkwię w środku tej karuzeli obowiązków i cichych rozczarowań. Byłam zawsze „dla innych”. Dla dzieci, dla męża, dla rodziców. A dla siebie?

Dzień Matki zawsze był dla mnie wzruszający. Ale w tym roku wydarzyło się coś niecodziennego. Zamiast kolejnego zestawu kosmetyków czy apaszki, dzieci wręczyły mi kopertę. A w środku – bilet lotniczy do Chorwacji. Samotny wyjazd, na tydzień. Zorganizowany przez nich, opłacony, z noclegiem nad samym morzem.

Zasługujesz na chwilę dla siebie, mamo – powiedziała moja córka przez telefon. – Tylko ty, plaża, słońce i spokój.

Zaniemówiłam. Serce mi zabiło szybciej, jakby ktoś dał mi nagle w ręce klucz do innego życia.

– Nie wiem, czy potrafię jeszcze odpoczywać – powiedziałam szczerze. – Zawsze tyle było do zrobienia…

Córka zaśmiała się ciepło.

– To może czas się nauczyć?

Siedziałam dłuższą chwilę z biletem w ręce. W brzuchu ściskało mnie coś dziwnego – jakby niepokój, ale i ekscytacja. A co, jeśli… co, jeśli jeszcze potrafię czuć radość? Jeśli nie jestem tylko matką i żoną, ale też… sobą?

Cieszyłam się

Gdy wysiadłam z samolotu, uderzyło mnie ciepło Chorwacji. Pachniało solą, słońcem i kwiatami, których nie potrafiłam nazwać. Taksówkarz, starszy pan z siwą brodą, opowiedział mi coś o mieście, ale słuchałam tylko połowicznie. Gapiłam się przez szybę jak dziecko – pierwszy raz od lat byłam gdzieś sama. Bez listy zakupów, bez obowiązków.

Mój hotel znajdował się na wzniesieniu z widokiem na morze. Pokój miał biało-niebieską pościel i balkon z małym stolikiem. Usiadłam tam z kubkiem kawy i... po prostu patrzyłam. Cisza. Nikt nic ode mnie nie chciał.

Wieczorem poszłam do miasta. Weszłam do niewielkiej galerii – przyciągnęły mnie obrazy pełne kolorów i światła. W środku był mężczyzna – w lnianej koszuli, z pędzlem w ręku. Malował.

– W pani oczach jest smutek. Ale też coś więcej – powiedział, nie odrywając wzroku od płótna.

Zaskoczył mnie.

Nie wiem, o czym pan mówi – odpowiedziałam automatycznie.

Uśmiechnął się.

– Czasem człowiek widzi więcej, niż chce.

Wyszyłam stamtąd z bijącym sercem. Nie dlatego, że mi się spodobał. Ale dlatego, że ktoś – pierwszy raz od bardzo dawna – naprawdę mnie zobaczył.

To było miłe

Zobaczyłam go następnego dnia. Siedział przy tym samym stoliku w galerii, wśród niedokończonych obrazów i kubków po kawie. Nie byłam pewna, czy wejść, ale zanim zdążyłam uciec, uniósł wzrok i uśmiechnął się.

– O, wróciła pani – powiedział, jakby to było oczywiste.

– Przechodziłam – odpowiedziałam, choć to nie była prawda.

W takim razie dobrze, że droga prowadziła tędy – skinął głową i przesunął dla mnie krzesło. – Marko.

– Danuta – odparłam.

I tak się zaczęło. Nie szukałam znajomości. A jednak codziennie znajdowałam się gdzieś w jego towarzystwie. Spacerowaliśmy nad morzem, rozmawialiśmy o życiu, o sztuce, o samotności. Marko mówił z ciepłem i uwagą, której nie pamiętałam od lat. Gdy podawał mi kieliszek wina, dotknął mojej dłoni – i nagle przypomniałam sobie, że jestem kobietą, a nie tylko gospodynią domową i dyżurną od spraw do załatwienia.

– Dlaczego ciągle masz w sobie tyle dystansu? – zapytał wieczorem, gdy siedzieliśmy na plaży, patrząc na zachód słońca.

Zawahałam się.

– Bo całe życie ktoś czegoś ode mnie oczekiwał. Zawsze było "powinnaś", "musisz", "bądź".

Spojrzał na mnie uważnie.

– A czego ty chcesz?

Nie potrafiłam odpowiedzieć.

Ale przez głowę przeszła mi myśl, która kiedyś wydawałaby się nie do pomyślenia: może ja też mam prawo chcieć czegoś tylko dla siebie?

Poczułam, że chcę tu zostać

Telefon zadzwonił tuż po śniadaniu. Na ekranie: „Mąż”. Westchnęłam, zanim odebrałam.

– No i co? Wracasz? – zapytał bez żadnego „dzień dobry”.

– Jeszcze nie. Myślę, że przedłużę pobyt.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Długo jeszcze zamierzasz się tam szlajać?

– To nie „szlajanie”, to mój pierwszy urlop od... nie pamiętam kiedy.

– Mamy przecież obowiązki, Danuta. Rodzinę.

– Właśnie dlatego potrzebuję tego jeszcze bardziej – powiedziałam i rozłączyłam się, zanim zdążył odpowiedzieć.

Weszłam z powrotem do kawiarni, gdzie czekał Marko z kawą i uśmiechem.

– Twój świat znowu się dobijał? – zapytał łagodnie.

– Tak. Ale chyba nie mam już siły do tego świata. Przedłużyłam pobyt. Na razie o dwa tygodnie.

Marko nie odpowiedział. Po prostu podał mi filiżankę. Jakby rozumiał więcej, niż mówiłam.

Wieczorem zadzwoniła córka.

– Mamo, długo cię tam nie ma. Tata się martwi. Kiedy wracasz?

– Kochanie, dobrze mi tu. Naprawdę dobrze. Potrzebuję tego.

– Ale przecież nie możesz tam zostać na stałe, prawda?

Zawahałam się.

– Nie wiem, co mogę. Pierwszy raz od lat próbuję się tego dowiedzieć.

Podjęłam decyzję

Długo myślałam, jak to powiedzieć. Próbowałam pisać wiadomość, potem skreślałam. Aż w końcu po prostu zadzwoniłam. Najpierw do córki.

– Mamo, wszystko w porządku?

– Tak. Kochanie… nie wrócę w najbliższym czasie. A może wcale.

Zamilkła. Cisza po drugiej stronie bolała bardziej niż jakiekolwiek słowa.

– Mamo… co ty mówisz? Zostajesz tam?

– Tak. To nie był impuls. Czuję, że jeśli teraz wrócę, wszystko wróci na stare tory. A ja... ja już nie potrafię.

– A tata? A my?

– Nie zostawiam was. Po prostu… wybieram siebie po raz pierwszy.

Zaraz potem zadzwonił syn.

– Zwariowałaś?! Zostawiasz nas, ojca, dom?!

– Nie zostawiam. To, że chcę żyć inaczej, nie znaczy, że was porzucam.

– A kto ci dał to prawo?! – krzyczał.

– Ja sama.

Rozłączyłam się. Ręce mi drżały, a w oczach stały łzy. Nie z żalu, tylko z bólu, który niósł się latami – z niezrozumienia, z tłumienia siebie, ze strachu. Wreszcie puściłam to wszystko wolno.

Wieczorem siedziałam na plaży z Marko. Nie mówił nic. Trzymał moją dłoń w swojej.

– I co teraz? – zapytał cicho.

Teraz… zaczynamy od nowa. Albo po prostu – zaczynamy naprawdę.

Mam nowe życie

Minęło kilka tygodni. Codzienność zaczęła mieć nowy rytm. Rano witało mnie słońce wpadające przez okiennice, potem kawa na tarasie, a potem… życie. Z Marko otworzyliśmy małą kawiarnię połączoną z galerią – on malował, ja piekłam ciasta według przepisów, które przez lata spisywałam tylko „dla gości”.

Było spokojnie. Czasem budziłam się z wyrzutami sumienia, czasem tęskniłam za głosem dzieci, nawet za narzekaniem męża. Ale potem szłam na plażę, słuchałam fal i wiedziałam: pierwszy raz w życiu jestem tam, gdzie chcę być.

– Nie żałujesz? – zapytał mnie któregoś wieczoru Marko, gdy siedzieliśmy razem przed galerią.

– Czasem. Ale bardziej żałowałabym, gdybym wróciła.

– Wciąż boisz się osądu?

– Trochę. Ale wiem już, że ludzie są gotowi wybaczyć kobietom wszystko – tylko nie to, że wybierają siebie.

Czasem ktoś z miasteczka mnie zagaduje, czasem turyści pytają o mój akcent. Mówię, że przyjechałam tu tylko na chwilę. I zostałam. I to wszystko. Nie potrzebuję usprawiedliwień.

Wieczorami wypełniam ciszę zapachem wina i rozmowami z Marko. On mówi, że uratowałam mu serce. A ja mam wrażenie, że dopiero teraz słyszę bicie własnego, ale z tyłu głowy mam, że przecież muszę się rozwieść.

Danuta, 63 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama