Reklama

Nie oczekiwałam luksusów ani drogich prezentów. Marzyłam, tylko żeby ktoś pamiętał. Żeby ten jeden dzień w roku był trochę inny. Mój mąż nigdy nie należał do romantyków – bukiet raz na dziesięć lat, zero komplementów, wiecznie zapatrzony w telewizor albo kalkulator. Ale mimo wszystko nie spodziewałam się, że na moje 60. urodziny wręczy mi coś, co odebrało mi mowę i wprawiło w osłupienie wszystkich znajomych.

Mały gest, wielkie znaczenie

Sześćdziesiątka. Nie wiem, kiedy to minęło. Jeszcze niedawno ganiałam za dziećmi po podwórku, piekłam drożdżówki na ich urodziny, szyłam im stroje na bale przebierańców. Teraz dzieci mają swoje życia, wnuki przyjeżdżają na weekendy, a ja... Cóż. Zasłużona emerytka, jak to mówią. Chociaż bardziej czuję się jak mebel, który raz na jakiś czas ktoś przetrze z kurzu.

Urodziny zbliżały się wielkimi krokami, a ja po cichu miałam nadzieję, że może tym razem coś się wydarzy. Jakiś obiad z rodziną, może kawałek tortu. Chociaż nie... nie tort. Mój żołądek już dawno się z cukrem nie dogaduje. Ale myśl. Chciałam tylko, by ktoś o mnie pomyślał. Że ktoś będzie o mnie pamięta. Że się postara.

Tymczasem mąż… no właśnie. Wiesiek nigdy nie był typem romantyka. Rocznice ślubu mylił z terminami przeglądu auta, na urodziny raz podarował mi patelnię („bo stara już była wyszczerbiona”), a Walentynki to dla niego amerykańskie bzdury. Ale mimo wszystko – byliśmy razem ponad czterdzieści lat. Wierzyłam, że tym razem... że może choć odrobinę się wysili.

Parę dni przed moimi urodzinami usłyszałam, jak rozmawia przez telefon. Mówił coś o załatwieniu miejsca, o opłacie z góry. Pomyślałam – no proszę, może jednak szykuje jakąś niespodziankę. Jakiś weekend w sanatorium? Może jakaś kolacja? Gdy w dzień urodzin wręczył mi kopertę, aż się uśmiechnęłam. Ale uśmiech zniknął z twarzy w chwili, gdy przeczytałam zawartość. A Wiesiek tylko patrzył na mnie dumny jak paw.

Oczekiwania kontra rzeczywistość

– Co to jest? – zapytałam, choć odpowiedź była jasna. Kartka, którą trzymałam w ręku, była oficjalnym potwierdzeniem rezerwacji miejsca… na cmentarzu komunalnym. Imię, nazwisko, numer kwatery. Wszystko pod linijkę. Wiesiek pokiwał głową z zadowoleniem, jakby właśnie wręczył mi klucze do nowego mieszkania.

– Żebyś nie musiała się potem martwić. Wszystko załatwione – powiedział z dumą.

Spojrzałam na niego. Siedział naprzeciwko przy kuchennym stole, popijał kawę, jakby właśnie dał mi bukiet róż i kolczyki z pereł. Gdzieś w głowie miałam obraz kobiety w szlafroku, która krzyczy w serialu: „To mają być urodziny?!”, ale ja nie krzyczałam. Siedziałam tylko w ciszy, a moje serce tłukło się gdzieś między zdziwieniem, smutkiem, a jakąś dziwną urazą.

A może jeszcze nekrolog mi wydrukujesz, żeby było szybciej, co? – rzuciłam w końcu, próbując ukryć drżenie głosu.

– Oj no przestań. Praktyczne to przecież. Wiesz, ile potem ludzie muszą za to płacić? Jeszcze się rodzina pokłóci. A tak – spokój – odparł z przekonaniem.

Nie potrafiłam tego pojąć. Nie liczyłam na kolacje przy świecach, bo dobrze wiedziałam, że Wiesiek ostatni raz trzymał mnie za rękę na naszym weselu. Ale… czy naprawdę nie zasługiwałam na coś więcej niż załatwienie formalności pogrzebowych? Czy moja obecność w jego życiu była aż tak praktyczna? Podeszłam do okna i spojrzałam na jesienne niebo. Tak wyglądała moja sześćdziesiątka. Zamiast szampana – myśl o śmierci.

Miejsce wiecznego spoczynku

Dzień po urodzinach zadzwoniła Basia, moja sąsiadka z naprzeciwka.

– I jak tam, kochana? Co ci Wiesiek podarował? Kwiaty, kino, może jakieś SPA? – śmiała się radośnie do słuchawki.

Zawahałam się.

– Kwaterę na cmentarzu – odparłam sucho.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Dłuższa, niż wypadało. W końcu Basia tylko sapnęła:

– Chyba żartujesz?!

– Chciałabym – odpowiedziałam. – Ale nie. Mam teraz opłacone miejsce na wieczny odpoczynek. Wiesiek mówi, że to inwestycja.

– Boże święty… A ja mu mówiłam, że z ciebie romantyk jak z kozy baletnica – burknęła. – Ale żeby aż tak?

Mnie już nawet nie było do śmiechu. Przeszłam się do sypialni i wyjęłam z szuflady wszystkie stare laurki od dzieci, bilety z naszych nielicznych wyjazdów. Zdjęcie z naszej pierwszej majówki – siedzieliśmy wtedy nad jeziorem, młodzi, opaleni, zakochani. Wiesiek ściskał mnie za rękę.

Kiedy on się tak zmienił? A może nigdy nie był inny, tylko ja przez lata nie chciałam widzieć? Wmawiałam sobie, że przecież nie każdy facet musi przynosić kwiaty. Że może nie okazuje uczuć, ale na swój sposób kocha. Tylko że „na swój sposób” bolało coraz bardziej. Wieczorem Wiesiek rzucił z kuchni:

– Mówiłem Kazikowi o tym prezencie, też mówi, że dobrze zrobiłem. Jego Zosia jeszcze nie ma miejsca, a ma już 62.

Milczałam. Próbowałam nie czuć, jak bardzo bycie jego żoną zaczyna przypominać funkcję – jak numer konta czy pesel. Coś do odnotowania. Do zarchiwizowania.

O czym świadczy taki prezent?

Następnego dnia pojechałam na cmentarz. Sama. Chciałam zobaczyć to miejsce. Skoro mam tam kiedyś leżeć, to chociaż chciałam wiedzieć, pod jakim drzewem. Gdy dotarłam, grabarz pokazał mi wyznaczoną kwaterę. Rząd czwarty, miejsce piąte. Puste pole, kilka świeżo wykopanych dołów, gdzieniegdzie widać było nowe tabliczki z nazwiskami. Wiatr smagał po twarzy, a ja czułam się jak idiotka.

Stałam tam, w zimowym płaszczu, wśród wykopanych grobów, z drżącymi rękami. Z urodzinowej bohaterki stałam się... No właśnie, kim?. Wróciłam do domu i przez chwilę patrzyłam na Wieśka, który właśnie dłubał coś przy starej wieży stereo.

– Wiesiek… Ty mnie jeszcze kochasz? – zapytałam cicho, niemal szeptem.

Spojrzał zdziwiony znad śrubokręta.

– A co to za pytanie? No przecież jakbym nie kochał, to bym ci tej kwatery nie załatwił, nie? – rzucił, nie do końca rozumiejąc, co mnie naprawdę boli.

– Nie chcę o tym rozmawiać – powiedziałam po chwili. – Wiesz, że nie o miejsce mi chodzi.

– No to o co?

– O to, że zamiast się ze mną cieszyć, że jeszcze tu jestem, ty już myślisz, gdzie mnie pochowasz.

To chyba pierwszy raz od lat zobaczyłam, że na chwilę zgłupiał. Jakby dopiero dotarło do niego, co właściwie zrobił. Ale nic nie powiedział. Tylko spuścił wzrok. I zamilkł. Tego wieczoru po raz pierwszy od dawna poszłam spać w drugim pokoju.

Bardzo nieudany żart

Minęło kilka dni. W domu panowała cisza. Taka gęsta, że nawet zegar w kuchni tykał jakby głośniej niż zwykle. Wiesiek próbował udawać, że nic się nie stało — robił herbatę, oglądał wiadomości, czasem rzucił coś o pogodzie. Ja za to coraz częściej łapałam się na tym, że mówię do siebie. Bo do niego mówić nie było sensu. Basia wpadła na kawę i od progu zapytała:

– I co, przeprosił chociaż?

– A niby za co ma przepraszać? – wzruszyłam ramionami. – On uważa, że zrobił coś dobrego.

– Może i dobrego, ale nie w takim momencie! – prychnęła. – Kobieta ma urodziny, a on jej przypomina, że śmierć już się czai za rogiem. No przepraszam, to trzeba nie mieć serca.

Przytaknęłam, ale w głębi duszy czułam, że to nie tylko kwestia braku serca. Wiesiek po prostu przestał myśleć o mnie jak o człowieku. Stałam się mu… oczywistością. Jak stary koc, co leży na kanapie — przyzwyczajenie, nie uczucie. Wieczorem usiadłam do stołu i napisałam do dzieci wiadomość. Nie chciałam, żeby się martwili, ale potrzebowałam wyrzucić z siebie to, co dusiło od kilku dni. Napisałam, że czasem człowiek potrafi umrzeć, zanim jeszcze przestanie oddychać.

Wiesiek spojrzał na mnie z kąta pokoju.

– Zrobiłem ci przykrość, co? – zapytał nagle.

Spojrzałam na niego zmęczona.

– Nie, Wiesiek. Ty mnie po prostu… nie zauważyłeś.

I wtedy po raz pierwszy od lat w jego oczach zobaczyłam coś na kształt wstydu.

Boję się następnego prezentu

Od tamtych urodzin minęły trzy tygodnie. Kwiaty, które przyniosła Basia, dawno zwiędły, a koperta z dokumentem rezerwacji leżała w szufladzie kuchennego kredensu. Nie miałam odwagi jej wyrzucić, choć ilekroć na nią patrzyłam, coś mnie ściskało w środku. Wiesiek chodził jak cień. Widziałam, że chce coś powiedzieć, ale słowa nie przychodziły mu łatwo. Nigdy nie przychodziły.

Któregoś popołudnia przyniósł bukiet tulipanów. Krzywy, niezdarny, z kiosku pod blokiem. Położył go na stole i powiedział tylko:

– Wiem, że to nie to samo. Ale może… spróbujmy się jeszcze trochę pożyć.

Nie odpowiedziałam. Bo co można powiedzieć po czymś takim? Zamiast tego postawiłam kwiaty w wazonie. Pachniały jak wiosna, jak coś, co może się jeszcze zacząć, mimo że wszystko wokół przypominało koniec. Tamtego wieczoru usiedliśmy razem w kuchni. Po raz pierwszy od dawna włączyliśmy radio, nie telewizor. W milczeniu piliśmy herbatę, jakbyśmy znów uczyli się swojego towarzystwa. W pewnej chwili Wiesiek dotknął mojej dłoni. Nie cofnęłam jej.

Nie wiem, czy coś się w nim zmieniło. Może po prostu przestraszył się starości. A może zrozumiał, że człowiek nie potrzebuje kwatery, żeby poczuć się spokojny — tylko drugiego człowieka obok. Patrzę czasem na te dokumenty z cmentarza i myślę, że to ironiczne. W dniu, w którym dostałam miejsce na wieczny spoczynek, coś we mnie się obudziło. Chęć życia. I może właśnie to jest mój prawdziwy prezent.

Ewa, 60 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama