„W pracy wyśmiewali mnie za pudełkowe oszczędności. Zrzedła im mina, gdy dzięki temu to ja dostałam awans i podwyżkę”
„Bywało, że czułam się jak cień. Że nikt mnie nie zauważał. Ale prawda była inna – one widziały mnie bardzo dobrze. Tylko że to nie było wystarczająco ładne dla ich świata. Nie przeszkadzało mi to. Miałam plan na siebie, który wykraczał ponadto”.

- Redakcja
W biurze zawsze było gwarno. Kawka przy ekspresie, ploteczki w kuchni, stukot obcasów o wykładzinę. Tyle że to nigdy nie były moje obcasy. Ja przychodziłam pierwsza i wychodziłam ostatnia, najczęściej w tych samych czarnych balerinkach, które jeszcze jako tako wyglądały. One się śmiały – ja liczyłam.
Codziennie jadłam prawie to samo – ryż z warzywami. W plastikowym pudełku. Żeby było taniej i szybciej. Żeby nie kusiło. Tylko że dziewczyny nie wiedziały, że to nie z biedy. A może właśnie wiedziały, ale łatwiej było się pośmiać.
– Ciekawe, czy w tym tygodniu znowu będzie ryż z brokułami – rzuciła Agata, gdy nalewała sobie piątą kawę z mlekiem bez laktozy.
– Może się zakładamy? – zachichotała Justyna, królowa codziennych dań azjatyckich i udawanego detoksu.
Stałam kilka kroków dalej, myjąc sztućce po jedzeniu. Plastikowe wieczko trzymałam w dłoni jak tarczę. Udawałam, że nie słyszę. Ale słyszałam. Zawsze słyszałam. Po prostu nie reagowałam. Nie było sensu.
„Nie szkodzi. Jeszcze będziecie się ode mnie uczyć” – powtarzałam sobie w myślach jak mantrę. Mój certyfikat kosztował dokładnie 4 500 zł. A ja miałam już odłożone 3 700.
Bywało, że czułam się jak cień. Że nikt mnie nie zauważał. Ale prawda była inna – one widziały mnie bardzo dobrze. Tylko że to, co widziały, nie było wystarczająco „ładne” dla ich świata. Ich świat był pełen zdjęć z internetu i drogiego sushi. Mój – to tabelki, domowe gotowanie i cisza. Nie przeszkadzało mi to. Nie mogło. Miałam plan na siebie, który wykraczał ponadto.
Obgadywały mnie bez żenady
Pudełko z ryżem wyciągałam zawsze o tej samej porze – 12:30. Taki rytuał. Siedziałam przy swoim biurku, ustawiłam plastik na podkładce, która miała udawać obrus, i zaczynałam jeść. Żadnego telefonu, żadnych rozmów. Nawet muzyki w słuchawkach. Tylko ja i lunch za jakieś cztery złote.
Wtedy one zbierały się w grupkach. Agata, Justyna, czasem Iwona z działu HR, która lubiła się wtrącać i myślała, że nikt nie zauważył, że zmieniła fryzjera na tańszego.
– Malwina, idziemy na tajskie jedzenie, dołączysz? – zapytała Justyna, stając obok mnie z kurtką przewieszoną przez ramię.
Podniosłam wzrok znad mojego ryżu i uśmiechnęłam się uprzejmie.
– Nie, dzięki. Mam swoje.
Justyna wzruszyła ramionami, jakby to było oczywiste, że znowu odmówię. Już miała odejść, gdy Agata rzuciła półgłosem, niby do siebie:
– Mówiłam wam. Zawsze to samo, jakby jej nie było stać na nic więcej.
Usłyszałam. Jak zwykle. Nawet nie próbowała mówić ciszej. Tak jakby moje milczenie oznaczało zgodę. Zacisnęłam zęby i wróciłam do jedzenia. Brokuły trochę zbyt rozgotowane, ryż może za miękki – ale nie o smak chodziło. Chodziło o cel. O coś większego niż zupę za 37 złotych. Mój lunch był zdrowy, smaczny, sycący. „Nie jestem biedna. Po prostu nie marnuję pieniędzy” – powiedziałam sobie w myślach, odwracając wzrok od ich torebek za pół pensji.
Czasem zazdrościłam im tej lekkości. Tych obiadów, śmiechów, „głupotek” przy ekspresie. Ale kiedy patrzyłam na saldo na swoim koncie, przypominałam sobie, dlaczego wolę być niewidzialna. Wolałam siedzieć sama przy biurku z brokułami niż potem zaciągać kolejny kredyt na karcie. Wolałam, żeby mnie nie lubiły, niż żeby mnie nie było stać na siebie.
Nie mogłam już milczeć
Zostałyśmy same. Wszystkie inne światła w biurze już dawno pogasły, tylko moje i Justyny jeszcze się świeciły. Ona dopinała jakiś raport, ja kończyłam zestawienie dla kierownika. Było po 20:00, więc panowie z IT już dawno zniknęli, a kuchnia świeciła pustkami. Cisza była aż zbyt wyraźna.
Nie planowałam nic mówić. Nigdy nie planuję. Ale kiedy Justyna wróciła z kuchni z kolejnym kubkiem herbaty i przeszła obok mnie bez słowa, coś we mnie ruszyło.
– Wiem, że się śmiejecie z mojego jedzenia – powiedziałam spokojnie, nawet nie odrywając wzroku od ekranu.
Stanęła w miejscu. Milczała kilka sekund.
– Oj, to tak tylko... głupie żarty – rzuciła, ale w jej głosie nie było przekonania. Raczej zakłopotanie.
Spojrzałam na nią. Bez uśmiechu.
– Może dla was głupie. Dla mnie to codzienność. I wybór. Odkładam na certyfikat analityka danych. Taki kurs kosztuje tyle, co dwie twoje torebki. Mam już prawie całość.
Zamarła. Kubek z herbatą zawisł jej w połowie drogi do ust.
– Wow... Serio? To... nie wiedziałam – odpowiedziała w końcu.
– Bo nie mówię takich rzeczy na głos. Wolę działać niż gadać – powiedziałam, wracając do pliku.
Nie odezwała się już więcej tamtego wieczoru. Ale zanim wyszła, zatrzymała się przy drzwiach.
– To... gratuluję wytrwałości. Tak po prostu – rzuciła cicho.
Skinęłam głową. Nie potrzebowałam przeprosin. Chciałam tylko, żeby choć raz zamilkły. I tak się stało. Po raz pierwszy, odkąd tu pracowałam, zrobiło się naprawdę cicho. Ale nie w mojej głowie. Tam buzowało.
Nadszedł mój wielki dzień
Miałam wrażenie, że pachnę nowością. Nie perfumami – tym nowym plikiem mailowym, nową stopką, nowym podpisem: Malwina L., Młodszy Analityk Danych. Stałam przy automacie z kawą, dokładnie tam, gdzie wcześniej śmiano się z moich obiadów. Tym razem to ja się nie odzywałam. Ale to one milczały pierwsze.
Minęło pół roku od tamtego późnego wieczoru z Justyną. Ukończyłam kurs, zdałam egzamin. Certyfikat przyszłam odebrać w piątek, a w poniedziałek dostałam maila z działu analiz: „Szukamy kogoś, kto zna Power BI i SQL. Mamy rekomendację od twojego kierownika. Zainteresowana?”. Byłam. Nawet bardzo.
Teraz siedziałam w nowym dziale, z widokiem na miasto i kubkiem kawy. Nie musiałam już nic udowadniać. Ale nie ukrywam – czekałam na moment, kiedy one się dowiedzą. Nie musiałam długo czekać.
– Malwina? To ty? Co ty tu robisz? – zapytała Justyna, kiedy przypadkiem minęłyśmy się w kuchni na piątym piętrze. Ona tylko zanosiła dokumenty. Ja tu byłam na stałe.
– Pracuję. Dostałam awans – powiedziałam spokojnie, mieszając mleko roślinne w kawie.
– Gratulacje. Serio, nie wiedziałam, że planujesz coś tak dużego.
– Mówiłam, że wolę działać niż gadać – uśmiechnęłam się, ale nie tym miłym uśmiechem. Tym innym. Dojrzałym.
Zza jej pleców wysunęła się Agata.
– Pewnie miała znajomości – mruknęła, poprawiając włosy.
Spojrzałam na nią długo, nie z gniewem, ale z czymś ostrzejszym. Z pewnością. „To nie znajomości. To gotowanie ryżu z warzywami w domu i znoszenie waszych kpin” – powiedziałam sobie w myślach i wróciłam do biura. Nie było fajerwerków. Nikt nie przyniósł kwiatów. Ale miałam coś lepszego – własne biurko, ciszę. I tę myśl, że już nie jestem cieniem. Teraz patrzycie na mnie naprawdę.
To była moja cicha zemsta
Pierwsze pudełko zobaczyłam po tygodniu. Różowe, silikonowe, modne. Justyna wyjęła je w kuchni i niby od niechcenia zaczęła grzebać w makaronie z cukinią.
– Staram się ograniczyć jedzenie na mieście. Wszystko teraz takie sztuczne – rzuciła na głos, jakby mówiła do wszystkich, ale nikt jej nie słuchał. Ja słuchałam. I uśmiechnęłam się w środku.
Później przyszła kolej na Agatę. Pojawił się hummus w słoiczku i marchewki w plastikowym pojemniku. Na biurku rozłożyła serwetkę, żeby jej lunch wyglądał bardziej „lifestylowo”. Tylko że to była kopia. Kopia mnie, którą jeszcze kilka miesięcy wcześniej wyśmiewały.
Usiadłam przy oknie w nowym dziale, patrzyłam z góry – dosłownie i metaforycznie. Już nie byłam jedną z nich. I już nie chciałam być.
– Hej, Malwina – zaczęła Agata, kiedy spotkałyśmy się przypadkiem przy ekspresie do kawy. – Może doradziłabyś jakiś kurs z analityki? Wiesz, tak zdalnie, po godzinach?
Spojrzałam na nią, nie od razu odpowiadając.
– Znam jeden... Ale najpierw przestań śmiać się z cudzych pudełek – powiedziałam spokojnie, biorąc łyka kawy.
Justyna, która właśnie podeszła, zakaszlała, chyba z zażenowania.
– Trafione… – mruknęła i spuściła wzrok.
Nie triumfowałam. Ale coś we mnie się zamknęło. I coś się otworzyło. Pewność. Własna wartość. Dystans. Nie robiłam tego, żeby się odegrać. Ale miło było zobaczyć, że już mnie nie ignorują. Teraz słuchają. Obserwują. I uczą się ode mnie – tej samej, którą kiedyś wyśmiewały.
Takie są koszty sukcesu
Nie jestem bohaterką. Nie wygrałam miliona. Nie założyłam własnej firmy. Ale wygrałam siebie. I to wystarczy. Czasem ludzie pytają, czy było warto. Czy nie żałuję tych miesięcy samotności, pudełkowych obiadów, omijania wspólnych lunchów, cichych wieczorów z tabelkami. Czasem pytam o to sama siebie. Szczególnie gdy wracam do domu i wiem, że nie mam nikogo, komu mogłabym opowiedzieć, że dziś użyłam nowej funkcji w programie i zadziałała bez błędu.
Tak, czuję się samotna. Czasem. Ale po raz pierwszy czuję się też silna. Nie należę już do nikogo. Ani do plotkującego działu, ani do grupy z kuchni, ani do ludzi, którzy widzą tylko ładne torebki i rachunki z modnych knajp. Należę do siebie. I to też coś kosztuje.
Kontakt z dziewczynami się rozluźnił. Kiedy przechodzę obok ich biurek, zapada taka cisza, że można by usłyszeć upadającą szpilkę. Czasem Justyna coś rzuci – że dobrze wyglądam, że „fajnie, że ci się udało”. Ale w jej oczach widzę już nie złośliwość, a pytanie: jak ty to zrobiłaś?
Nie odpowiadam. Bo to nie był cud. To były decyzje. Nie żyję po to, by się podobać innym. Żyję, żeby się rozwijać. A warzywa z ryżem? Wciąż jem je od czasu do czasu. Z sentymentu. Wciąż mam plastikowe pudełko. Tylko teraz jem je przy innym biurku. I nikt już się nie śmieje.
Malwina, 28 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Szef zaoferował mi podwyżkę, ale w zamian chciał ode mnie czegoś, czego nie byłam gotowa mu dać. Aż mnie zemdliło”
- „Zaniedbywałam dziecko, żeby dostać awans. Szef otworzył mi drogę do kariery, ale był 1 warunek”
- „Pracuję w korporacji, ale ubieram się w lumpeksie. Nikt nie wie, że mam płaszcz na jesień za 15 zł”

