„W pracy śmiali się, że nie chodzę na sushi, bo jestem sknerą. Gdy zdradziłam im mój sekret na oszczędzanie, oniemieli”
„– To nie >>raz na jakiś czas<<. To co tydzień, jak nie częściej. Ciasto, kawa, zamawianie obiadów, wieczorne winka. Wy serio nie widzicie, ile na to idzie kasy? – spojrzałam po nich, szczerze zdziwiona, że jeszcze tego nie zauważyły”.

- Redakcja
Jestem kobietą, która potrafi liczyć. Dosłownie. Gdyby ktoś mnie obudził w środku nocy i kazał wymienić moje miesięczne wydatki, nie tylko bym to zrobiła, ale jeszcze dodała z podziałem na kategorie. Mam plik z formułami tak wyśrubowanymi, że aż czasem się sama nimi zachwycam. Zawsze byłam zorganizowana, konkretna, ale to nie znaczy, że nudna. Po prostu mam swoje priorytety. A najważniejszy z nich? Moje mieszkanie. Moje, własne, na zawsze.
Dlatego nie chodzę z dziewczynami na sushi, nie kupuję kawy w papierowych kubkach za 17 złotych i nie daję się wciągać w „piątkowe poprawianie humoru ciastkiem”. One tego nie rozumieją. Myślą, że jestem dusigroszem, sknerą. I dobrze, niech tak myślą.
W pracy jestem „tą z sałatką w pudełku”. Na przerwie lunchowej przy stole zawsze pada ten sam tekst.
– Magda, serio, znów jesz swoją sałatkę z pudełka? Pożyj trochę! – mówi Ania, sięgając po swoje zamówione danie tajskie.
– Żyję. Po swojemu – odpowiadam z uśmiechem, mieszając komosę z pieczonym tofu, które zrobiłam sobie poprzedniego wieczora.
– Ty to chyba zębami liczysz każdą złotówkę – dorzuca Karolina, śmiejąc się pod nosem.
Nie komentuję tego. To nie ma sensu. Ale czasem mam ochotę wyciągnąć laptopa, otworzyć mój budżet i po prostu im to pokazać. Że to wszystko ma głębszy sens. Że nie jestem skąpa. Po prostu mam swój cel. I jestem coraz bliżej.
Marnowały tylko pieniądze
To było jedno z tych popołudni, kiedy miałam wszystkiego serdecznie dość. Styczeń, zimno, a na kuchennym stole ktoś zostawił otwarte opakowanie ciastek. Oczywiście – moje koleżanki. Ania przyszła do pracy z ciastem „bo poniedziałek”, Karolina dołożyła kawę „bo musiała odreagować weekend”, a Sylwia tylko wzruszyła ramionami i rzuciła:
– Magda pewnie znowu nie spróbuje. Bo musiałaby też kiedyś kupić. A jej szkoda pieniędzy, albo kalorii.
– Nie chodzi o kalorie – odparłam spokojnie, starając się nie wkurzyć. – Ale skoro już o tym mówisz, to nie każda z nas może sobie pozwolić na spontaniczne kupowanie słodkości dla całego biura.
– Daj spokój, przecież raz na jakiś czas... – zaczęła Ania.
– To nie „raz na jakiś czas”. To co tydzień, jak nie częściej. Ciasto, kawa, zamawianie obiadów, wieczorne winka. Wy serio nie widzicie, ile na to idzie kasy? – spojrzałam po nich, szczerze zdziwiona, że jeszcze tego nie zauważyły.
– Magda, błagam cię, nie rób z siebie świętej od budżetów – Karolina uniosła brew. – Ja wiem, że ty się trzymasz tej swojej listy i odmawiasz sobie wszystkiego, ale my lubimy sobie czasem dogodzić. Życie jest krótkie.
– A własne mieszkanie długo się spłaca – powiedziałam i sięgnęłam po laptopa.
Otworzyłam swój arkusz budżetowy. Kliknęłam w zakładkę: „Plan oszczędnościowy – mieszkanie 2025”.
– Wiecie co? Może po prostu wam pokażę, dlaczego nie chodzę z wami na ciastka – powiedziałam, obracając ekran w ich stronę.
Sylwia zachichotała:
– No proszę, czyżby prezentacja?
– Dokładnie. Arkusz prezentacyjny – mój najlepszy przyjaciel – odpowiedziałam sucho.
Na ekranie wyświetlił się szczegółowy budżet – z kolorowymi wykresami, analizą miesięcznych wydatków, porównaniem celów z rzeczywistością. Wszystko uporządkowane, każdy grosz rozliczony.
– To jest... chore – mruknęła Karolina, wpatrując się w tabelki.
– Albo genialne – dodała po chwili Sylwia, a Ania milczała, wbijając wzrok w jedną komórkę z napisem: „Suma oszczędności: 83 000 zł”.
Zapanowała cisza. Po raz pierwszy nikt nie miał ciętej riposty. A ja tylko siedziałam i patrzyłam, jak im opadają szczęki.
Przejrzały na oczy
– Czekaj... Ty masz już ponad 80 tysięcy? – Karolina oderwała wzrok od ekranu i spojrzała na mnie z czymś pomiędzy niedowierzaniem a niepokojem.
– Tak. A zaczynałam od zera dwa lata temu – odparłam spokojnie.
– Ale... to wszystko dzięki… niechodzeniu na kawę? – mruknęła Ania, jakby próbowała objąć to umysłem.
– Dzięki świadomemu podejmowaniu decyzji – poprawiłam ją. – Każda złotówka, zanim wyjdzie z mojego konta, musi mieć uzasadnienie. I każda, która na nie trafia, ma przypisany cel. Inaczej wszystko przepada w czeluściach zachcianek i promocji „tylko dziś”.
Sylwia już nic nie mówiła. Patrzyła na wykresy – kolorowe słupki wydatków: „jedzenie”, „transport”, „fundusz zdrowia”, „rezerwa awaryjna”, „cele roczne”. Wszystko zaplanowane, rozpisane na tygodnie. A potem kliknęła zakładkę z planem mieszkania. Projekt kuchni. Linki do ofert. Lista wykończeniowa z kosztorysem.
– Ty masz to wszystko zaplanowane… co do złotówki – wyszeptała.
– Bo wiem, po co to robię – uśmiechnęłam się delikatnie. – Nie chodzi o to, żeby nie pić kawy. Chodzi o to, żeby potem móc pić ją codziennie – u siebie w swoim.
– Ja chyba nawet nie wiem, ile wydaję – rzuciła Karolina po chwili. – Czasem coś kupię, zamówię sushi, parę rzeczy z ubrań, kawa z rana... A potem się dziwię, że pod koniec miesiąca muszę żyć na makaronie.
– To nie dziwactwo. To wybór – odpowiedziałam, nie złośliwie, ale szczerze. – Ja też kiedyś tak żyłam. Ale pewnego dnia się obudziłam i stwierdziłam, że mam trzy swetry więcej i zero poczucia bezpieczeństwa.
Ania westchnęła i nagle – niespodziewanie – złapała mnie za rękę.
– Magda, serio... szanuję cię. Zawsze myślałam, że jesteś tylko… no wiesz, sztywna. Ale ty po prostu jesteś ogarnięta.
Wtedy pierwszy raz zobaczyłam w ich oczach nie kpiny, tylko ciekawość. I coś jeszcze – może nawet... nadzieję?
Wszystkie się zmieniły
Nie minęła doba, a moja skrzynka wiadomości zaczęła dźwięczeć jak oszalała. Najpierw Karolina: „Magda, ten twój arkusz... serio. Doliczyłam się 1300 zł na jedzenie z dowozem. 1300! Przez miesiąc! Ja myślałam, że mam z tym luz”. Potem Ania: „Kupiłam zeszyt. Spisuję wszystko ręcznie, póki nie ogarnę tabelek. Czuję się, jakbym odkrywała siebie od nowa”.
Sylwia nie pisała, ale w pracy usiadła obok mnie na lunchu i wyjęła... pudełko. Takie jak moje. Z domową zupą. Uniosła brew, widząc moją minę.
– Nie pytaj. Też próbuję. Na razie boli mnie głowa od zapisywania wszystkiego w apce. Ale to twoja wina – mruknęła i zaczęła jeść.
To było dziwne. Jeszcze tydzień temu czułam się jak obca, a teraz… miałam swój mały fanklub. Dziewczyny zaczęły się podpytywać. Jak wytrwać w postanowieniach? Co zrobić, gdy jednak kupi się kolejną niepotrzebną świeczkę? Czy można mieć „budżetową przestrzeń na przyjemność”?
– Można – odpowiedziałam Karolinie na czacie. – Ale najpierw: cel.
– Czyli co? Robimy to oficjalnie? – zapytała Sylwia.
– Co robimy?
– Zasadę Magdy – wtrąciła Ania. – Najpierw cel, potem przyjemność.
Zaśmiałam się na głos. Nie sądziłam, że moje tabelki mogą stać się czymś więcej niż narzędziem samotniczki do ogarniania życia. A jednak. Z dnia na dzień zaczęłyśmy wymieniać się linkami do tańszych zamienników, przepisami na obiady z budżetem do 10 zł. Ktoś zaproponował wspólną grupę na komunikatorze. Karolina nazwała ją „Madzikonomiczki”.
Od tej pory co tydzień robiłyśmy podsumowanie. W niedzielny wieczór – zamiast seriali i bezsensownego przeglądania telefonu – siadałyśmy do planowania tygodnia. Ktoś wrzucał screeny z apki do zarządzania budżetem. Ktoś inny raportował, ile udało się zaoszczędzić. A potem zaczęły się cuda.
Ania ogłosiła, że pierwszy raz w życiu zrobiła przelew do funduszu awaryjnego. Sylwia zrezygnowała z abonamentu fitness, z którego nie korzystała od miesięcy. A Karolina? Otworzyła nowy arkusz, tym razem z planem... wkładu własnego. Patrzyłam na to wszystko i czułam... dumę. Moje dziewczyny. Moja zasada.
Byłam z nich dumna
Minął miesiąc. Cztery tygodnie, w trakcie których nie zamówiłam ani jednej kawy na wynos, a Karolina zaczęła używać słowa „budżet” bez ironii. Umówiłyśmy się, że w sobotę spotkamy się u mnie. Bez restauracji, bez wina za 150 zł butelka. Herbata, hummus i warzywa z piekarnika. Wszystko domowe. Wszystko świadome.
Dziewczyny pojawiły się punktualnie – każda z pojemniczkiem jak na wspólne gotowanie. Sylwia przyniosła pastę z ciecierzycy, Ania upiekła ciasto owsiane „z tego, co było w szafce”, a Karolina – ku zaskoczeniu wszystkich – zrobiła lemoniadę z cytryn „kupionych na przecenie”.
Usiadłyśmy przy moim małym stole, trochę ściśnięte, ale szczęśliwe.
– Magda... – zaczęła Ania, sięgając po hummus. – Ja ci coś powiem. Myśmy myślały, że ty po prostu jesteś dziwna. No wiesz… że masz jakąś obsesję. Ale ty po prostu byłaś mądrzejsza.
– Nie jestem mądrzejsza. Po prostu się bałam – powiedziałam szczerze. – Że zostanę bez niczego. Że jeśli nie zacznę teraz, to potem nie będę miała z czego.
– Ale teraz masz coś wyjątkowego. Plan – powiedziała Sylwia, poprawiając sobie poduszkę na krześle. – I my też chcemy to mieć.
– Ja już mam – rzuciła Karolina i wyciągnęła z torebki niewielki zeszyt. – Tu mam zapisane, ile wydałam, ile zaoszczędziłam i... ile mnie kosztowała głupia subskrypcja aplikacji, o której zapomniałam. Anulowałam wszystko. W tym miesiącu zaoszczędziłam 800 zł. Myślałam, że to niemożliwe.
Zamilkłyśmy na chwilę. W ciszy słychać było tylko dźwięk łyżeczki stukającej o kubek.
– Wiesz, co ci powiem, Magda? – Ania spojrzała mi prosto w oczy. – Dzięki tobie pierwszy raz czuję, że panuję nad swoim życiem. Nie nad każdą jego częścią, ale przynajmniej nad tym, co mam w portfelu.
Uśmiechnęłam się. Może to nie był wieczór z bąbelkami i krewetkami. Może nie było zdjęć z zachwycającą panoramą miasta. Ale to był wieczór, w którym czułam się doceniona. Zrozumiana. Po raz pierwszy – częścią czegoś większego niż tylko plik z tabelką.
Idę dalej do celu
Od tamtego spotkania minęło kilka miesięcy. W każdą pierwszą niedzielę miesiąca spotykamy się na „budżetowym bankiecie”. Bez presji, bez udawania. Przynosimy swoje wieści, porażki, sukcesy. Śmiejemy się z zakupów, których żałujemy, chwalimy za dobre decyzje. Już nie w kawiarniach. Teraz – u siebie. U mnie, u Sylwii, u Ani. Czasem w dresach. Czasem z rozmazanym tuszem po tygodniu pracy. Zawsze prawdziwe.
Ania spłaciła w całości kartę kredytową. Sylwia zaczęła odkładać na kurs językowy. Karolina... ta sama Karolina, która jeszcze pół roku temu wyśmiewała mój arkusz – wpłaciła właśnie pierwsze 5 tysięcy na konto oszczędnościowe z dopiskiem „wkład własny – plan na 2026”.
Ja jestem coraz bliżej. Brakuje mi już tylko kilkunastu tysięcy do wymarzonego wkładu na mieszkanie. Co miesiąc robię aktualizację arkusza i przeliczeń. Nie boję się już spojrzeć na saldo konta. Ba – uwielbiam to robić. Bo wiem, że każda decyzja, każdy „niekupiony ciuch” czy „przepuszczona kawa” przybliżają mnie do celu. Mojej kuchni. Mojej sypialni. Mojego spokojnego snu.
W kuchni, na lodówce, wisi teraz biała kartka. Prosta, bez grafiki. Z dużymi literami: „Zasada Magdy: Najpierw cel, potem przyjemność”. Kiedyś myślałam, że to tylko pomysł dla mnie. Teraz wiem, że to działa na innych. Że może być dla nas wszystkich. I że nie ma nic dziwnego w tym, że robisz rzeczy inaczej niż większość. Może właśnie dzięki temu osiągasz to, co dla większości zostaje tylko marzeniem. A przyjemności wcale nie znikają. Tylko smakują inaczej, kiedy są naprawdę zasłużone.
Magdalena, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Córka żeruje na nas i nie ma żadnych planów na przyszłość. Boję się, że zmarnuje całe swoje życie”
- „Wydawałam oszczędności na faceta, bo wierzyłam w jego bajki o miłości. Uratował mnie niespodziewany telefon z banku”
- „Mąż się zarzekał, że zdradził mnie, żeby zapewnić nam lepsze życie. Pieniądze nie wynagrodzą mi upokorzenia i pogardy”

