„W pracy się ze mnie śmiali, bo szyję sobie ubrania z resztek. Rozmowa z szefową pokazała, kto się teraz może śmieje”
„Wieczorem, już w domu, siadałam na podłodze z materiałami i igłami. Nie szyłam złością. Szyłam ciszą. Ręce wiedziały, co robić, zanim zdążyłam pomyśleć. Przerabiałam dżinsową kurtkę na coś pomiędzy kimono a frak. Nie wiedziałam jeszcze, kiedy to założę. Ale wiedziałam, że założę”.

- Redakcja
To było w kuchni, tej wąskiej, przeszklonej przestrzeni między automatami do kawy a mikrofalą, gdzie zawsze pachniało przypalonym popcornem i stresem. Stałam z kubkiem z herbatą z pokrzywy, bo podobno dobrze działa na cerę, chociaż może po prostu lubiłam jej cierpki smak. Wtedy usłyszałam.
– …cyrkowa stylizacja – powiedziała czyimś dobrze znanym głosem Agnieszka.
– No i ten płaszcz, jak z serialu z lat dziewięćdziesiątych. Może z “Matki, żony i kochanki”? – dodała Paulina, śmiejąc się pod nosem.
Nie wiedziały, że stoję za rogiem
A może wiedziały. Stałam nieruchomo. Nie weszłam. Ani nie uciekłam. Tylko patrzyłam przez matowe szkło na ich cienie poruszające się lekko, swobodnie, jakby właśnie skończyły trening złośliwości.
Zamknęłam oczy. Zacisnęłam palce na kubku. Gdy wróciłam do biurka, nie powiedziałam nic. Ani słowa. Zamiast tego postanowiłam, że jutro założę coś jeszcze bardziej mojego. Spódnicę z dawnej zasłony w oliwkowe kwiaty. Bluzkę z kołnierzem z lat siedemdziesiątych. Broszkę z rozbitego kolczyka. Nie będę się tłumaczyć. Nie będę walczyć.
W środku jednak coś się we mnie złamało. Wstyd i złość mieszały się ze sobą. Jakby ktoś mnie przyłapał, że jestem nie z tej bajki. Było mi żal. Bardzo. Ale obok tego wszystkiego pojawiło się coś jeszcze. Coś jak duma. Jak opór. Nie będę udawać kogoś innego tylko po to, żeby nikt się ze mnie nie śmiał.
Wieczorem, już w domu, siadałam na podłodze z materiałami i igłami. Nie szyłam złością. Szyłam ciszą. Ręce wiedziały, co robić, zanim zdążyłam pomyśleć. Przerabiałam dżinsową kurtkę na coś pomiędzy kimono a frak. Nie wiedziałam jeszcze, kiedy to założę. Ale wiedziałam, że założę.
Imprezy firmowe miały w sobie coś z przedstawienia teatralnego. Scena, kostiumy, oświetlenie. Każdy grał swoją rolę – idealnie wyważoną między nonszalanckim luzem a kontrolowanym profesjonalizmem. Zawsze przychodziłam za wcześnie, żeby zobaczyć, jak przestrzeń wypełnia się postaciami z biura, które nagle zmieniały się w wersje siebie na pokaz.
Tym razem też tak było. Ale coś było inaczej. Może to ja byłam inna.
Stałam przy wejściu, ubrana w płaszcz uszyty z grubej, winnej zasłony, którą znalazłam w kontenerze z tkaninami koło śmietnika. Miał piękne, wypłowiałe czerwienie i stare złote ornamenty, które wyhaftowałam wokół kołnierza jak ramkę obrazu. Pod spodem miałam sukienkę z ręcznie przyszywanymi koralikami, które skrzypiały przy każdym kroku.
Gdy weszłam do sali, rozmowy na chwilę ucichły. Naprawdę – ucichły. Ludzie spojrzeli. Niektórzy mrugnęli nerwowo. Ktoś szepnął coś do ucha koleżance. Czułam to wszystko na skórze, jak wiatr, który najpierw jest tylko powiewem, a potem staje się huraganem.
I wtedy wydarzyło się coś nieoczekiwanego.
– Dobry wieczór – powiedziała prezesowa, podchodząc do mnie. – Płaszcz... skąd jest ten płaszcz?
Spojrzała na mnie, a nie na metkę, której przecież nie było. Przez chwilę milczałam. Chciałam coś wymyślić, coś zabawnego, coś błyskotliwego. Ale powiedziałam tylko prawdę.
– Zrobiony ze starej zasłony – odpowiedziałam.
Prezesowa uniosła brwi
Nie w geście zdziwienia. Raczej jakby usłyszała coś, czego się nie spodziewała, ale co ją zaintrygowało. Skinęła głową.
– Ma pani oko – powiedziała. – I odwagę.
I odeszła. Po prostu odeszła, zostawiając mnie z bijącym sercem i pustką wokół. Bo teraz już nikt się nie śmiał. Nawet Agnieszka patrzyła na mnie jakby nie dowierzała. Jakby musiała na nowo ustalić, gdzie kończy się żart, a zaczyna coś, czego nie rozumie.
Następnego dnia w skrzynce mailowej czekała wiadomość. Nadawcą była bezpośrednio prezesowa. Krótkie zdanie: „Czy możemy porozmawiać dziś po lunchu? Chciałabym panią o coś zapytać.” Pomyślałam, że może to błąd. Albo żart. Ale nie – podpis, godzina, sala, wszystko się zgadzało.
W pracy nikt nic nie mówił, ale czułam spojrzenia. Niby przelotne, niby niechcące. Kiedy weszłam do kuchni po herbatę, rozmowy przycichły. Paulina odwróciła się do okna. Agnieszka zaczęła energicznie mieszać jogurt. Kiedy mijałam Sandrę, uniosła na mnie wzrok, ale tym razem nie było w nim kpiny. Było coś innego. Ciekawość?
Sala spotkań była chłodna, ale prezesowa już tam była. Bez makijażu, w prostym swetrze, wyglądała inaczej niż zwykle. Bardziej jak kobieta niż figura władzy.
– Usiądź, Olu – powiedziała, wskazując fotel naprzeciwko.
Usiadłam. Nie odezwałam się ani słowem.
– Płaszcz. Ten wczoraj. Powiedz mi więcej. Sama go uszyłaś?
Kiwnęłam głową. Miałam sucho w ustach.
– I... przerabiasz inne rzeczy?
– Tak. Zazwyczaj ze starych ubrań albo tkanin. Czasem coś haftuję. To... moje – odpowiedziałam, nie wiedząc, czemu brzmię jakby się tłumaczyła.
Prezesowa przez chwilę nic nie mówiła. Potem wzięła głęboki oddech.
– Chciałabym zaproponować ci coś. Prowadzimy teraz wewnętrzny projekt zrównoważonej mody. Torebki z materiałów z odzysku, akcesoria, coś świeżego. Szukaliśmy kogoś, kto umie myśleć nieszablonowo. Ty myślisz. I widzisz.
Patrzyłam na nią, nie rozumiejąc do końca.
– Chcesz, żebym…?
– Żebyś spróbowała stworzyć prototypy. Na początek kilka szkiców, może próbki. Dostaniesz czas i budżet. To tylko pilotaż, ale jeśli zadziała, możemy z tym wyjść dalej. Co ty na to?
Nie odpowiedziałam od razu. W głowie miałam setki myśli, a jedna z nich była najgłośniejsza: „czy ja się nadaję?”
Ale na głos powiedziałam tylko:
– Spróbuję.
– Właśnie na to liczyłam – odpowiedziała prezesowa z lekkim uśmiechem.
Zaczęłam zadawać sobie pytania
Wyszłam z sali, czując jakby ktoś podsunął mi pod stopy zupełnie nową ścieżkę. Nie wiem, co było bardziej zaskakujące – propozycja prezesowej czy reakcja koleżanek. Przestały się śmiać. Nie nagle, nie teatralnie, ale jakby ktoś wcisnął w ich głowach cichy przycisk pauzy. Uśmieszki zniknęły. Paulina zaczęła mnie mijać w korytarzu bez komentarza. Sandra przestała udawać, że nie widzi moich ubrań. A Agnieszka… Agnieszka któregoś dnia zapytała, gdzie kupiłam spódnicę.
– Sama zrobiłam – powiedziałam bez emocji.
– A... no tak, racja – odpowiedziała i odeszła szybko, z lekkim rumieńcem.
Zmiana była subtelna, ale odczuwalna. Z dnia na dzień coraz mniej szeptów, coraz więcej spojrzeń. Ale teraz to już nie było kpiące „znowu coś wymyśliła”, tylko raczej „a może warto zapytać, gdzie to kupiła”. Raz w kuchni Paulina zapytała, czy mam może kontakt do tego „butiku z płaszczem”.
– Nie mam, bo... to był płaszcz ze starej zasłony – odpowiedziałam. Uśmiechnęłam się lekko, ale w środku coś się we mnie napinało. Ta rozmowa wcale mnie nie cieszyła. To było niezręczne. Jakby próbowały wejść na mój teren, choć jeszcze niedawno śmiały się z jego mapy.
Zaczęłam zadawać sobie pytania, których wcześniej nie dopuszczałam. Czy im wybaczyć? Czy udawać, że nic się nie stało? Czy ten nagły zwrot jest szczery, czy tylko wyrachowany? Nie miałam odpowiedzi.
Wieczorami szkicowałam. Notes pełen pomysłów zapełniał się coraz szybciej. Torby z denimu, z tkanin zasłonowych, z obrusów. Łączyłam faktury, kolory, próbowałam rzeczy, których wcześniej się bałam. Prezesowa przesłała mi kontakt do projektantki, która mogła mi pomóc z konstrukcją. Rozmawiałyśmy godzinami.
Ale najwięcej czasu spędzałam sama, z materiałami i ciszą. I wtedy wracały do mnie te twarze z biura. Te komentarze. Te trzy sekundy śmiechu.
Aleksandra, 36 lat
Czytaj także:
- „Zrobiliśmy komunię dla pełnych kopert i zdjęć na Instagram. Córka nie pamięta nawet, czy była msza”
- „Sąsiadki zazdroszczą mi, że po 60-tce mam odwagę całować się przed blokiem. Najchętniej zajrzałyby mi do łóżka”
- „W prezencie na Dzień Matki dostałam od dzieci bilet do Chorwacji. Nie wiedziałam, że już stamtąd nie wrócę”

