„W pracy robię najwięcej, a awanse dostają inni. Może byłoby inaczej, gdybym zrobiła szefowi śniadanie do łóżka”
„Nie pytałam, co dokładnie zrobiła, żeby zasłużyć. Bo wiedziałam, że nie chodzi o raporty ani o jakość pracy. Kaśka była teraz śmiała, pewna siebie, rozstawiała ludzi po kątach i, owszem, czasem zrobiła jakąś tabelkę. Ale też, co tu dużo mówić – flirtowała z panem Robertem”.

- Redakcja
Są dni, kiedy czuję się jak kręgosłup tej firmy. Gdybym się potknęła i upadła, cała struktura runęłaby jak domek z kart. Od pięciu lat daję z siebie wszystko – nadgodziny, kreatywność, zaangażowanie. Zawsze przygotowana, zawsze pomocna. A mimo to, kiedy w firmie pada słowo „awans”, nigdy nie pada moje nazwisko. Pytanie tylko, dlaczego? Bo się nie lansuję? Bo nie kokietuję szefa? Bo nie przynoszę mu kawy z uśmiechem numer pięć?
Beze mnie wszystko leży
– Monika, możesz zerknąć na te tabelki? Coś mi tu nie gra… – zawołała Ala zza monitora.
Wstałam od swojego biurka i podeszłam. Oczywiście, znowu źle podpięte formuły. Poprawiłam, wytłumaczyłam, uśmiechnęłam się.
– Dzięki, nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili – rzuciła.
Nie pierwszy raz to słyszałam. Problem w tym, że choć każdy wie, że jestem niezastąpiona, to nikt tego oficjalnie nie docenia. O awansach decyduje zarząd, czyli tak naprawdę pan Robert – nasz dyrektor. Niby uśmiechnięty, niby z klasą, ale dobrze wiem, komu robi miejsce przy stole. I na pewno nie jest to osoba taka jak ja – cicha, pracowita i konkretna.
– Monika, masz może raport z zeszłego kwartału? – zapytał Tomek z działu finansów, stając przy moim biurku. – Mam go przygotować, ale wiem, że ty to robisz najlepiej.
Wyciągnęłam dokument bez słowa. Zrobiłam go wczoraj, bo wiedziałam, że jak zwykle nikt się nie wyrobi. Tomek spojrzał na mnie jak na czarodziejkę.
– Jesteś niesamowita – mruknął.
Wróciłam do klikania. Nawet nie spojrzałam na zegarek, wiedziałam, że minęła osiemnasta. Wszyscy już dawno wyszli, a ja nadal ślęczę. I po co? Zastanawiam się czasem, co by się stało, gdybym pewnego dnia nic nie zrobiła. Nie przygotowała raportu, nie odpisała na maile, nie dopilnowała dostawy. Przyszliby, popatrzyli po sobie bezradnie, a potem… poszliby do kogo? Do tej, co przynosi szefowi pączki z jego ulubionej cukierni? Bo ja nie przynoszę. Ja pracuję.
Cudowna metamorfoza koleżanki
Jeszcze rok temu siedziała przy biurku w rozciągniętym swetrze i potrafiła godzinami dłubać w nosie. Kaśka – najsympatyczniejsza, ale i najbardziej chaotyczna osoba w zespole. Nigdy nie była zagrożeniem. Aż któregoś dnia pojawiła się w biurze… inna. W szpilkach, makijażu i sukience z dekoltem, który w naszej firmie był raczej domeną pań z recepcji.
– Ale się wystroiłaś – rzucił ktoś z uśmiechem, a Kaśka tylko wzruszyła ramionami.
– Zmiana jest potrzebna – odpowiedziała z miną, jakby właśnie odkryła eliksir młodości.
Nie zwróciłabym na to większej uwagi, gdyby nie fakt, że od tamtego dnia pan Robert zaczął ją dostrzegać. Zlecał jej zadania, które wcześniej trafiały do mnie. Chwalił na zebraniach. A raz nawet zaproponował, żeby to ona pojechała reprezentować dział na konferencji branżowej.
– Monika, nie zrozum mnie źle – powiedziała Kaśka, siadając obok mnie przy kuchennym stole – ale może czasem trzeba wyjść ze swojej strefy komfortu. Ja też kiedyś myślałam, że wystarczy dobrze robić robotę.
– A teraz myślisz, że wystarczy szminka i kawa dla szefa? – zapytałam bez cienia ironii, ale też bez cienia uśmiechu.
Spojrzała na mnie jak na kogoś, kto stoi na peronie i nie zauważył, że pociąg już dawno odjechał.
– Nie wystarczy. Ale pomaga.
Zgrzytnęły mi zęby. Zawsze wierzyłam, że awans należy się za pracę, a nie za strategię na podryw. Może po prostu jestem z innej epoki?
Awanse i gratulacje
– Zebraliśmy się tutaj, żeby pogratulować naszej koleżance, która od przyszłego miesiąca obejmie stanowisko starszego specjalisty – powiedział pan Robert, zerkając na kartkę, choć wszyscy i tak już wiedzieli, o kogo chodzi.
– Kaśka, gratulacje – dodał i rozległy się oklaski.
Oczywiście udawałam, że się cieszę. Klaskałam razem z innymi, ale nie mogłam oderwać wzroku od jej uśmiechniętej twarzy. Jeszcze niedawno pisała do mnie na komunikatorze: „Pomóż mi z tą tabelką, bo znowu coś spieprzyłam”. A teraz stała przy tablicy i odbierała gratulacje od szefa, jakby to ona ciągnęła ten dział przez ostatnie lata.
– Zasłużyłaś – rzuciłam, kiedy chwilę później wpadłyśmy na siebie przy ekspresie.
– Dzięki – odpowiedziała, jakby nie wiedziała, że mi się właśnie wali cały system wartości.
Nie pytałam, co dokładnie zrobiła, żeby „zasłużyć”. Bo wiedziałam, że nie chodzi o raporty ani o jakość pracy. Kaśka była teraz śmiała, pewna siebie, rozstawiała ludzi po kątach i, owszem, czasem zrobiła jakąś tabelkę. Ale też, co tu dużo mówić – flirtowała z panem Robertem. Umiała zażartować, spojrzeć tak, jak trzeba, przytrzymać spojrzenie o sekundę za długo.
A ja? Ja byłam przeźroczysta. Sumienna, lojalna i… nijaka. Wieczorem długo patrzyłam w lustro. Czy ja naprawdę nie mam w sobie tego „czegoś”? Czy naprawdę trzeba zamienić mózg na uśmiech i kubek z kawą, żeby ktoś zauważył, że się istnieje?
Kawa i donos
Widziałam, jak codziennie rano wchodziła do gabinetu szefa z kubkiem w dłoni. Zwykła kawa, mleko bez laktozy, dwie łyżeczki cukru. Nawet nie musiał już mówić, jak lubi – ona już wiedziała. Czasem słyszałam ich śmiech przez drzwi, ten jej charakterystyczny chichot i jego niski, przeciągły głos: „Kaśka, ty to jednak jesteś skarbem”.
Zaczęłam wątpić, czy cokolwiek, co robię, ma sens. Ale nie byłabym sobą, gdybym nie sprawdziła, czy w tym wszystkim jest coś więcej. Bo choć nigdy nie byłam typem biurowej plotkary, to pewne rzeczy same pchają się w oczy.
Widziałam, jak siedziała u niego przy biurku, mimo że mogła wysłać maila. Jak potrafili rozmawiać przez dwadzieścia minut, kiedy cały zespół pływał w zaległościach. A potem, któregoś dnia, przez przypadek zauważyłam otwarty dokument na jego ekranie. Nie zamknął laptopa, wychodząc do toalety. Była to notatka z podsumowaniem oceny pracowników. Każdy miał swoje miejsce. Byłam na trzecim – po Kaśce i... nowej dziewczynie z HR-u.
Obok mojego nazwiska znajdowała się adnotacja: „dobra w liczbach, brak inicjatywy, nie integruje się z zespołem”. Spojrzałam raz jeszcze. Brak inicjatywy? To ja w tym miesiącu wyszłam z pomysłem na nowy arkusz dla sprzedaży. To ja napisałam procedurę wdrożenia. To ja zostałam w pracy po godzinach, żeby domknąć budżet, kiedy Kaśka była na urlopie.
Chciałam to zignorować. Naprawdę. Ale wieczorem napisałam maila. Bez nazwisk, bez szczegółów, tylko z pytaniem, czy firma sprawdza, jak rozdzielane są obowiązki i premie. Nie wiem, czy to był donos. Może po prostu ostatnia granica mojej cierpliwości.
Zarząd wyżej, sumienie niżej
Nie minął tydzień od mojego maila, gdy dyrektor zarządzający – ten, którego widujemy tylko na świątecznych firmowych fotkach – zwołał niespodziewane zebranie działu. Pan Robert siedział z boku, z zaciśniętymi ustami i zmarszczonym czołem. Wiedziałam, że coś się dzieje.
– Dostałem wiadomość o możliwym nieetycznym faworyzowaniu pracowników – zaczął dyrektor. – Nie jesteśmy korporacją, w której awans zależy od tego, kto zrobi lepszą kawę. Dlatego przeprowadzimy wewnętrzny audyt obowiązków i oceny pracowniczej.
Kaśka zbladła. A pan Robert? Nawet nie spojrzał w moją stronę. Siedział sztywno, jakby połknął kij. Tylko ja czułam, jak serce bije mi w szyi. Przez kolejne dni atmosfera w biurze była napięta jak gumka w za małych rajstopach. Zbierali dane, sprawdzali maile, pytali, kto co robi, ile godzin naprawdę poświęca na konkretne zadania. Po raz pierwszy ktoś się zainteresował tym, że większość plików w naszym dziale nosi nazwę: „Monika_final_v2.xlsx”.
W poniedziałek przyszła wiadomość: „Zmiany w strukturze zespołu”. Pan Robert został przeniesiony „do innych zadań”. A Kaśkę… jej awans zostanie cofnięty. Obejmie stanowisko zgodne z dotychczasowym zakresem obowiązków.
Siedziałam przy biurku, czytając to po raz trzeci. Powinnam się cieszyć, prawda? Sprawiedliwość zatriumfowała. Tylko że… nie czułam radości. Czułam się… brudna. Jakbym nie wygrała, tylko wypchnęła kogoś z łódki. A przecież nie chciałam nikogo skrzywdzić. Chciałam tylko, żeby ktoś wreszcie zobaczył, że istnieję. Że to wszystko robiłam nie dla pochwał. Ale też nie po to, żeby ciągle być niewidzialna.
Zrobiłam coś dobrego
Tego dnia nie czekałam, aż wszyscy wyjdą. Spakowałam rzeczy punkt siedemnasta. Nie miałam już ochoty zostawać po godzinach, bo zrozumiałam coś ważnego: nie jestem maszyną do domykania cudzych niedociągnięć. W drodze do domu, zamiast jak zwykle analizować w głowie kolejne zadania, po raz pierwszy od miesięcy puściłam muzykę w samochodzie. Głośno. Bez wyrzutów sumienia. Bo może zasługuję na to, żeby czasem nie być ogarniaczką wszystkiego.
Na drugi dzień przyszłam do biura w kolorowej sukience, której nigdy wcześniej nie miałam odwagi założyć. Zrobiłam sobie kawę – dla siebie, nie dla nikogo innego – i zasiadłam do pracy, bez nadziei na pochwały, ale z poczuciem, że jestem tu z własnego wyboru, a nie z potrzeby bycia docenioną. Kaśka nie odezwała się do mnie ani słowem. Przestała chichotać w gabinecie, przestała też przynosić kawę. Może się czegoś nauczyła. A może tylko zmieniła strategię. To już nie moja sprawa.
Pan Robert… zniknął. Nawet nie pożegnał się z zespołem. A ja? Ja złożyłam papiery. Tak po prostu. Bez scen. Bez pretensji. Bez awansów. Teraz pracuję w mniejszej firmie. Nikt tu nie robi nikomu śniadania, nikt też nie próbuje być ładniejszy niż jego tabela. Dziwne uczucie – pierwszy raz od dawna lubię poniedziałki.
Nie musiałam robić nikomu śniadania do łóżka. Wystarczyło, że w końcu nakarmiłam samą siebie – spokojem, szacunkiem i poczuciem własnej wartości.
Monika, 37 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Od 12 lat ukrywam wstydliwą prawdę. Gdyby moi bliscy się o niej dowiedzieli, z rodziny zostałyby zgliszcza”
- „Przyłapałam teścia na schadzce z obcą kobietą. Nie powiedziałam o tym teściowej, bo ta wiedza mi się przyda”
- „Moją córkę traktują w szkole jak dziecko drugiego sortu. Najgorszy jest powód, dlaczego tak się dzieje”

