„W pociągu przez Alpy miałam podziwiać widoki. Zupełnie się nie spodziewałam, co odkryję między Szwajcarią a Włochami”
„Kiedy przyjaciółka z pracy namówiła mnie na podróż przez Szwajcarię i Włochy, miał to być dla mnie reset. W jej stylu – spontanicznie, bez planu, bez oczekiwań. Dla mnie – wyzwanie, żeby choć na chwilę odpuścić kontrolę nad wszystkim”.

- Redakcja
Nigdy nie wierzyłam w miłość od pierwszego wejrzenia, ani w przeznaczenie, ani w to, że życie może zmienić się w jednej przypadkowej chwili. Byłam z tych, co mają wszystko zaplanowane. Praca w marketingu, kursy, szkolenia, niedzielne leniwe wieczory z książką i samotne podróże z plecakiem – taki był mój świat. Bez wielkich wzlotów, ale i bez rozczarowań.
Potrzebowałam resetu
Oczywiście marzyłam o tej wielkiej miłości, jak każda dziewczyna. Tylko z czasem nauczyłam się tego pragnienia nie wyciągać na wierzch. Żeby mniej bolało, kiedy mijają kolejne lata, a obok mnie nikt nie idzie.
Kiedy Kasia, moja przyjaciółka z pracy, namówiła mnie na podróż Bernina Express przez Szwajcarię i Włochy, miał to być dla mnie reset, oderwanie od codzienności. W jej stylu – spontanicznie, bez planu, bez oczekiwań. Dla mnie – wyzwanie, żeby choć na chwilę odpuścić kontrolę nad wszystkim.
O tym pociągu czytałam nie raz. Trasa marzenie – czerwone wagoniki sunące wśród alpejskich szczytów, lodowców i zielonych dolin. Kiedy wsiadłyśmy z Kasią do wagonu z panoramicznymi szybami, a pociąg ruszył, poczułam się jak w bajce. Piękno widoków było wręcz nierealne.
– Popatrz, jaki te jeziora mają kolor. Przecież to wygląda jak przerobione zdjęcie – powiedziała, opierając się o szybę.
Byłam zachwycona
Kasia siedziała obok mnie, jak zwykle wyluzowana, z tym swoim uśmieszkiem, który drażnił mnie za każdym razem, gdy ja próbowałam zachować powagę. Ja nie umiałam tak po prostu się zachwycać, nawet w tak bajkowym miejscu. Myśli w mojej głowie były jak zawsze – poukładane i chłodne.
Wtedy do naszego przedziału wszedł chłopak. Usiadł naprzeciwko nas, trzymając w rękach rozłożoną mapę. Od razu zwróciłam uwagę na jego nieco potargane, czarne włosy i ten uśmiech, który był zupełnie inny niż wszystkie, jakie do tej pory widziałam. Było w nim coś bezbronnie szczerego. Spojrzał na mnie, a potem uniósł mapę w moją stronę i zapytał po angielsku:
– Przepraszam, czy mogłyby panie mi pomóc? Nie jestem pewien, czy ten przystanek będzie przed, czy po Alp Grüm – powiedział.
Zawsze bałam się takich spontanicznych rozmów, ale tym razem nie potrafiłam odmówić. Nachylił się w moją stronę. Zaczęliśmy analizować trasę. Nagle temat mapy przestał być ważny, a my zaczęliśmy rozmawiać o podróżach, o miejscach, które uwielbiamy, o kuchni, która nas rozczarowała i o śmiesznych zwyczajach, które zauważamy, gdy jedziemy za granicę.
Był uroczy
Nazywał się Matteo, był z Mediolanu i opowiadał z takim zaangażowaniem, że chwilami miałam wrażenie, że za moment zrzuci z siebie cały entuzjazm, bo zwykłe słowa nie będą wystarczające. Śmialiśmy się, kiedy mówił, jak pierwszy raz jadł polskie pierogi i myślał, że to deser.
Kasia zerkała na mnie spod oka z uśmiechem, który mówił jedno: „A nie mówiłam?”. Ja natomiast byłam zaskoczona samą sobą. Nie poznawałam się. Nigdy nie byłam tą dziewczyną, która wdaje się w rozmowy z nieznajomymi w pociągu. A jednak przy Matteo czułam się swobodnie. Jakby wszystko, co do tej pory mnie blokowało, przestało mieć znaczenie.
W pewnym momencie, zupełnie nieoczekiwanie, Matteo spojrzał mi prosto w oczy.
– Masz bardzo ładny uśmiech – powiedział cicho.
Zaintrygował mnie
Zawstydziłam się, ale nie odwróciłam wzroku. Normalnie poczułabym się niezręcznie, a teraz po prostu przyjęłam te słowa. Nie wiedziałam, co się dzieje, ale chciałam, żeby ta chwila trwała dłużej. Chciałam jeszcze posłuchać jego opowieści o tym, jak zgubił się w Porto, albo jak włoskie „ciao” wywołało kiedyś nieporozumienie na lotnisku w Pradze.
W pociągu czas płynął inaczej. Krajobrazy zmieniały się za oknem jak w kalejdoskopie, a nasza rozmowa z Matteo przeskakiwała z tematu na temat. Opowiadał o swoich podróżach z plecakiem po południowych Włoszech, jak kiedyś utknął na dworcu w Neapolu, bo nie miał biletu, i jak jego mama do dziś mu to wypomina. Kasia śmiała się, a ja czułam, że z każdą minutą atmosfera robi się bardziej swobodna, jakbyśmy się znali od zawsze.
– A wy dokąd jedziecie po St. Moritz? – zapytał Matteo, spoglądając raz na mnie, raz na Kasię.
– Do Mediolanu – odpowiedziałam szybko, zanim Kasia zdążyła wtrącić swoje trzy grosze.
Nie wahałam się
Matteo uśmiechnął się, jakby czekał właśnie na tę odpowiedź.
– To świetnie się składa. Słuchajcie, może wybierzemy się razem na kolację? Znam takie miejsce, które na pewno wam się spodoba. Prawdziwa włoska pizza, nie taka turystyczna – spojrzał na mnie z iskrą w oku. – Jeśli macie ochotę, oczywiście.
Zaskoczył mnie. Nie spodziewałam się, że zaprosi nas ot tak, w trakcie rozmowy, jakby to było najnormalniejsze na świecie. Spojrzałam na Kasię, która udawała, że patrzy za okno, ale widziałam kątem oka, jak zaciska usta, żeby nie parsknąć śmiechem.
– Myślę, że możemy się skusić – powiedziała Kasia, zanim zdążyłam odpowiedzieć.
– Będzie mi bardzo miło – dodał Matteo, a jego uśmiech sprawił, że w środku coś mi się ścisnęło.
Resztę drogi przegadaliśmy, planując już, co zjemy i śmiejąc się z tego, że „pizza margherita” to jedyne słuszne zamówienie, jeśli chce się przetrwać we włoskiej rodzinie.
Wieczorem spotkaliśmy się w maleńkiej pizzerii, ukrytej gdzieś w bocznej uliczce. Matteo czekał już na nas, opierając się o drzwi. Kasia od razu zajęła miejsce naprzeciwko niego, zostawiając mi miejsce obok.
Wpadłam po uszy
Podczas kolacji rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Matteo opowiadał o swojej babci, która do dziś twierdzi, że kuchnia zaczyna się od oliwy, a kończy na winie. Zapytał mnie, czy kiedykolwiek jadłam prawdziwe risotto z Lombardii i obiecał, że jeśli zostanę dłużej w Mediolanie, to ugotuje dla mnie najlepsze, jakie znam.
Pod koniec wieczoru, gdy wracaliśmy powoli do hotelu, nie miałam już żadnych wątpliwości. To nie była przypadkowa kolacja. To był początek czegoś, co wyczuwałam całą sobą, choć jeszcze nie chciałam tego nazwać.
Tydzień później siedziałam w kuchni u rodziców. Wtedy zadzwonił mój telefon. Mama popatrzyła na mnie z ukosa. Wiedziała, że to Matteo. Gdy skończyłam rozmowę, nie wytrzymała.
– Naprawdę myślisz, że to coś więcej niż wakacyjna przygoda? – zapytała, nie kryjąc sceptycyzmu.
– Nie wiem… Ale nie chcę tego kończyć – odpowiedziałam, choć sama nie byłam pewna, czy wierzę w swoje słowa.
Zbliżyliśmy się
Wieczorami rozmawialiśmy z Matteo godzinami. Wideorozmowy, śmieszne zdjęcia, opowieści o codziennych drobiazgach. Przy nim czułam się swobodnie, jakbym znała go od lat. A jednak w środku cały czas gryzł mnie niepokój – co, jeśli to się skończy tak szybko, jak się zaczęło?
– Julia, wiesz… może przyjedziesz do Mediolanu na weekend? – zapytał pewnego wieczoru.
Nie odpowiedziałam od razu. Serce chciało krzyknąć „tak”, ale głowa podsuwała wszystkie rozsądne powody, dla których to nie ma sensu. A jednak, gdy odłożyłam telefon, już wiedziałam, że kupię bilet.
Mediolan powitał mnie ciepłem. Matteo czekał na lotnisku z uśmiechem, który rozwiał wszystkie moje lęki. Z każdym dniem tworzyliśmy nowe rytuały – poranne kawy przy otwartym oknie, wieczorne spacery bez celu.
Pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy na dachu kamienicy, Matteo nagle zamilkł. W jego oczach zobaczyłam niepokój, który znałam już z własnych lęków.
– Wiesz, nie jestem zbyt dobry w wielkich słowach… ale myślałem ostatnio o zaręczynach. Tak na serio. Co ty o tym myślisz? – zapytał, ściskając moją dłoń.
Patrzyłam na niego i czułam, że odpowiedź jest prostsza, niż kiedykolwiek.
Julia, 30 lat
Czytaj także:
- „Starsza kochanka zapisała mi w spadku majątek. Jej rodzina mnie wyklęła, ale do czasu, aż powiedziałem im 1 rzecz”
- „Synowa grała pierwsze skrzypce w naszej rodzinie, a syn tylko jej potakiwał. Nikt już nie liczył się z moim zdaniem”
- „Poświęciłem wszystko, by żona mogła otworzyć biznes marzeń. Dostałem nauczkę, że nie należy zbyt ufać nawet rodzinie”

