Reklama

Zawsze myślałam, że jak się dorośnie, to wszystko staje się prostsze. A potem masz czterdziestkę na karku i nie do końca pełną lodówkę. Wracałam do domu z torbą, która wbiła mi się w ramię jak wyrzut sumienia. Tydzień wcześniej mama napisała: „Wpadnij, będzie miło.” A ja – po trzech dniach zwlekania – odpisałam tylko: „Będę w sobotę.” Bez serduszka, bez buziaka. Sucho. Jak wszystko ostatnio.

Dawno się nie widzieliśmy

Wysiadłam z pociągu i już wtedy poczułam to dziwne uczucie, które towarzyszy powrotom do miejsc, które znasz za dobrze, żeby były ci bliskie. Mała stacja, stary kiosk zamknięty na cztery spusty, i tata czekający w aucie, jakby był Uberem, a nie moim ojcem. Nawet się nie przywitał. Kiwnął głową i ruszył.

– Fajnie, że jesteś – rzuciła mama, kiedy weszłam do kuchni. Miała na sobie ten sam fartuch z plamą po buraczkach. – Zaraz zrobię ci herbaty z lipy. Albo wolisz z imbirem?

Pachniało domem. Trochę kurzem, trochę praniem i trochę... przeszłością. I samotnością.

Bartek przyjechał wieczorem. Wszedł jak zawsze – głośno, z siatką z Lidla i laptopem pod pachą.

– Mam tylko chwilę, muszę coś dokończyć na poniedziałek – rzucił i pocałował mamę w czubek głowy.

Dzieci nie przywiózł. Jego żona „nie dała rady”. Nikt się nie zdziwił. Wieczór spędziliśmy jak typowa polska rodzina, która nie bardzo wie, co ze sobą zrobić. Herbatki, rozmowy o niczym, komentarze o polityce, których nikt nie chce prowadzić. A tata głównie milczał.

A potem mama rzuciła to swoje:

– A może… Pojedźmy na samozbiory jabłek? Pamiętacie? Jak kiedyś, w sadzie za miastem?

Wszyscy zamarli.

– Serio, mamo? – Bartek skrzywił się. – Nie mam czasu na pierdoły.

– Mamy przecież sklepy – mruknęłam.

Mama uśmiechnęła się tylko lekko.

– Wiem. Ale może nie chodzi o jabłka.

Spojrzałam na nią i poczułam... wstyd? Żal? Coś pomiędzy.

– Dobra. Jedźmy. – powiedziałam cicho, sama siebie zaskakując.

I wtedy mama spojrzała na mnie tak, jakby to właśnie na tę zgodę czekała od lat.

Nie byliśmy zachwyceni

Wpakowaliśmy się do starego kombi ojca jak turyści na wycieczkę szkolną, tylko że nikt nie miał ochoty śpiewać „Płonie ognisko”. Tata mruknął coś pod nosem i ruszył. Mama z przodu, trajkocząca o pogodzie, jabłkach i promocjach. Ja z Bartkiem z tyłu. On wpatrzony w telefon, ja w szybę.

– Zobaczycie, będzie miło. I taniej – zagaiła mama z entuzjazmem, który brzmiał jak zacięta płyta.

– Taniej nie znaczy lepiej – rzucił tata, nie odrywając wzroku od drogi.

– Nie mam za dużo czasu – mruknął Bartek.

Wyluzuj, to tylko jabłka – odpowiedziałam, ale ton miałam zbyt ostry. Bartek zerknął na mnie z niechęcią.

Jechaliśmy w ciszy, przerywanej GPS-em i rozmowami, które umierały po dwóch zdaniach. Tata prowadził jakby za karę. Co jakiś czas patrzyłam na jego profil. Zmarszczka na czole głębsza niż kiedyś. Twarz jakby mniejsza, bardziej zmęczona. Kiedy ostatni raz naprawdę z nim rozmawiałam? Nie o tym, czy jeszcze smarować drzwi na zimę albo czy wymienił opony. Tylko tak – serio. O życiu.

Bartek wzdychał, jakby samo siedzenie obok mnie go męczyło. Pomyślałam, że kiedyś byliśmy nierozłączni. Po cichu cieszyłam się, że nie zabrał dzieci. Nie miałam siły udawać fajnej cioci. Mama odwróciła się do nas z uśmiechem, który próbował sklejać te wszystkie porozrzucane kawałki rodziny. Niewdzięczna robota. Zatrzymaliśmy się pod sadem. Chwila ciszy. Nikt nie wysiadł pierwszy. Jakbyśmy wszyscy bali się ruszyć i zobaczyć, ile naprawdę się między nami popsuło.

Było nawet zabawnie

W sadzie było zaskakująco cicho. Liście szeleściły pod stopami, słońce grało smugami światła między gałęziami, a jabłka wisiały na drzewach jakby czekały tylko na nas. Mama wzięła skrzynkę i ruszyła między rzędy, jakby wróciła do czegoś znajomego.

– O, te są ładne. Zobacz, Bartku, jak poznajesz, że jabłko dojrzałe? – zagadnęła, sięgając po jeden z owoców.

– Po aplikacji na telefonie – odburknął, nawet nie patrząc. Ale podszedł. Wziął jabłko, obrócił je, jakby jednak pamiętał.

Ja stałam chwilę z boku. Potem sięgnęłam po jedno z drzewa. Zielone jabłko – twarde, chłodne. Wzięłam je do ust i… wróciło wspomnienie. Dziewięć lat. Wakacje. Boso w trawie. Tata niesie mnie na barana, mama krzyczy, że pobrudzimy ubrania.

Obróciłam się – tata siedział na ławce pod drzewem. Patrzył gdzieś w dal. Chciałam podejść, ale coś mnie zatrzymało. Zawsze coś nas zatrzymywało.

Po chwili wstał. Bez słowa podniósł skrzynkę i zaczął zbierać. Powoli, uważnie. Mama rzuciła mu uśmiech, jakby nie mogła się powstrzymać.

– Widzisz to jabłko? – powiedział do mnie po chwili, unosząc duży, czerwony owoc. – Lepsze niż cała twoja dieta, Natalka.

Zachichotałam.

– Moja dieta to kawa i nerwica – odpowiedziałam.

Bartek podniósł jabłko i pokazał je do kamery telefonu.

– Idealne jabłko na mema. „Z życia na kompot.”

I wtedy coś się stało. Śmialiśmy się. Wszyscy. Naraz. Tak po prostu. I przez chwilę nie było ani lat milczenia, ani pretensji, ani rozmów, które nigdy się nie odbyły. Byliśmy tylko ludźmi z jabłoniami nad głową i chwilą beztroski.

To była chwila szczerości

Po zbiorach usiedliśmy na ławce przy drewnianym stole. Termos z herbatą mama wyciągnęła z jakiejś tajemnej torby, kanapki zawinięte w papier i stare, lekko pokruszone herbatniki. Pachniało jabłkami, wilgotną ziemią i czymś ciepłym. Czymś znajomym, co trudno nazwać, a jeszcze trudniej utrzymać. Siedzieliśmy blisko, ale nie za blisko. Tak, jak się siedzi z rodziną, która trochę się kocha, a trochę nie wie, jak się do siebie zbliżyć.

Tata pierwszy przerwał ciszę.

– W pracy… byłem kimś – powiedział nagle, jakby myślał o tym od dawna. – Znałem się na wszystkim, woziłem ludzi, gadaliśmy. A teraz? Siedzę w domu i… nikt o mnie nie pamięta.

Bartek spojrzał na niego z ukosa, jakby go pierwszy raz usłyszał.

– Ale dla nas jesteś ważny – powiedziała mama łagodnie. – I to się liczy.

Ojciec wzruszył ramionami. Może chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił. Milczenie miał opanowane do perfekcji.

Zanim zapadła znowu cisza, odezwałam się ja. Sama nie wiem, dlaczego. Może jabłka rozwiązały mi język. A może miałam już dość udawania.

– Ja mam ludzi wokół – zaczęłam powoli. – W pracy, na siłowni, w kolejce do piekarni. Ale… czuję się pusta. Jakbym była niewidzialna. Jakby nikt nie zauważał, że mi źle.

Bartek sięgnął po herbatnik i spojrzał gdzieś w dal.

– Może dlatego, że nikt już nie mówi głośno, jak mu źle – rzucił. – Bo to się nikogo nie obchodzi.

Zamilkliśmy. Ale to nie była ta niezręczna cisza, tylko taka, w której słyszysz, że wszyscy czują podobnie, tylko boją się to powiedzieć. Mama poprawiła sobie chustkę na szyi i westchnęła cicho.

– Jak dobrze was mieć tu, obok.

I przez moment nie byliśmy córką, synem, ojcem i matką. Byliśmy tylko czwórką ludzi, którzy bardzo się pogubili, ale właśnie znaleźli drogę na chwilę.

Brakowało mi takich chwil

W drodze powrotnej radio grało jakieś stare przeboje. Coś z lat osiemdziesiątych. Zaczęliśmy nucić pod nosem, niepewnie, jakby nikt nie chciał wyjść na idiotę. A potem nagle Bartek zaczął śpiewać głośno. Mama dołączyła. Nawet tata mruknął pod nosem jedną zwrotkę. A ja? Ja śmiałam się tak, że aż popłynęły mi łzy.

Dawno nie śpiewałam w aucie. Dawno nie byłam w samochodzie, w którym ktoś się po prostu cieszył.

W domu mama od razu się zakrzątnęła.

Robimy szarlotkę – oznajmiła, jakby to była operacja wojskowa. – Teraz. Ze świeżych jabłek. Bez dyskusji.

Zgodziłam się bez protestu. I nawet nie wiem kiedy, stałyśmy obok siebie przy kuchennym blacie. Obierałam jabłka. Mama robiła kruszonkę. W pewnym momencie tata wszedł do kuchni. Nic nie mówił. Wziął nóż, zaczął obierać kolejne jabłka.

– Mamo, czemu wcześniej tego nie zrobiłaś? – zapytałam cicho.

Mama spojrzała na mnie z tym swoim spokojem.

– Bo wcześniej nie byliście gotowi.

Tata odchrząknął.

– Może nie chodzi o jabłka. Może chodzi o to, że w końcu siedzimy razem.

Bartek wpadł do kuchni, uśmiechnięty, z jednym z dzieci sąsiadki na rękach.

– Ej, nie róbcie z tego terapii rodzinnej, bo się wzruszę – rzucił, ale nie wyszedł. Usiadł z maluchem na podłodze, podał mu drewnianą łyżkę, a dzieciak zaśmiał się głośno.

A czas – jakby zwolnił. Nikt nie sprawdzał telefonu. Nikt nie mówił, że „musi lecieć”. Pachniało cynamonem, jabłkami i spokojem. I przez moment wszyscy chcieli tu być. Nigdzie indziej.

Przecież jesteśmy rodziną

Wieczorem siedziałam na werandzie z kubkiem herbaty. Para unosiła się w chłodnym powietrzu jak cichy oddech czegoś, co nie wróciło, ale przynajmniej zostawiło po sobie ślad. Przez szybę widziałam, jak mama i tata razem zmywają naczynia. Coś do siebie mówili. Mama się śmiała. Tata też się uśmiechnął – pierwszy raz od miesięcy nie miał tej swojej zmęczonej, napiętej twarzy. W salonie Bartek oglądał film, choć jeszcze rano był przecież zbyt zajęty.

Siedziałam z herbatą i patrzyłam na to wszystko jak ktoś, kto nagle przypomniał sobie własny dom. Nie ten z cegieł, ale ten z ludzi, śmiechu, zapachu pieczonych jabłek. Ten, który da się zbudować tylko wtedy, kiedy przestajesz uciekać. Wzięłam łyk. Herbata była gorzka. Mama pewnie zapomniała, że nie słodzę. I dobrze.

Pomyślałam: może nie naprawiliśmy się. Może nie rozwiązały się żadne sprawy z przeszłości. Może nikt nie powiedział tego, co tak długo miał na końcu języka. Ale przez chwilę… naprawdę byliśmy razem. Tak prawdziwie. Bez masek, bez telefonów, bez „nie mam czasu”. I to więcej niż większość ludzi ma. Zgasiłam światło na werandzie i po cichu wróciłam do środka. W powietrzu wciąż pachniało szarlotką.

Natalia, 40 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama