Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęło się to wszystko, ale jedno jest pewne – role w naszym domu odwróciły się zupełnie i... nikomu to specjalnie nie przeszkadza. Moja żona zarabia więcej niż ja, chodzi do pracy w eleganckich marynarkach i ma służbowy telefon. Ja z kolei, z własnej woli, zostałem w domu. Zajmuję się obiadem, praniem, nawet podawaniem syropu na kaszel, gdy dzieciaki zachorują. To nie był dramatyczny wybór ani porażka. To był proces. Krok po kroku. Dziś, gdy ludzie patrzą na nas z ukosa, nie czuję się gorszy. Wręcz przeciwnie – czuję się sobą.

Nowy układ w naszym domu

Pamiętam pierwszy dzień, gdy zostałem w domu sam z dziećmi. Nie dlatego, że zachorowały, ale tak po prostu – bo ustaliliśmy z Magdą, że teraz ja przejmuję stery w kuchni i wokół domu. Na stole jeszcze stała jej niedopita kawa, a ja stałem w fartuchu z logo jakiejś firmy cateringowej, który kiedyś dostaliśmy przy zamówieniu. Z ręką opartą o kuchenny blat, zerkałem na przepis na risotto.

– Tata, a ty wiesz, że cebula to nie warzywo, tylko przyprawa? – zapytał mój ośmioletni Kubuś, nie spuszczając wzroku z ekranu tabletu.

– Tak? A kto ci tak powiedział? – odparłem, wyciągając cebulę z koszyka i myśląc, jak bardzo nie mam pojęcia, czy to prawda.

– Pani od przyrody. A w ogóle, jak nie będzie dziś naleśników, to ja nie jem – dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Cóż. Plan risotto poszedł do kosza. W tamtym czasie Magda właśnie awansowała na kierowniczkę zespołu projektowego i miała za sobą siedem rozmów tygodniowo i kilkanaście maili dziennie. Ja z kolei byłem po wypaleniu zawodowym, kilku nieudanych rekrutacjach i wielkiej chęci, by coś zmienić. Początkowo sądziliśmy, że to układ tymczasowy. Ale po tygodniu dzieci pytały już tylko, co ja dziś ugotuję, a nie, kiedy mama wróci. I nagle wszystko zaczęło działać lepiej. Magda rozkwitła w pracy, ja odnalazłem się przy krojeniu warzyw. W naszym domu powoli rodziła się nowa normalność.

Patelnia zamiast teczki

Zanim to wszystko się zaczęło, pracowałem jako grafik. Freelancer, czyli wieczne „mam robotę, ale nie mam płatności”. Potrafiłem siedzieć do drugiej w nocy, żeby wysłać klientowi pięć wersji logo, z czego potem i tak wybierał tę najgorszą. A kiedy po raz kolejny usłyszałem „panie Jarku, coś pan chyba nie czuł tej koncepcji”, pękło we mnie coś cicho, bez huku. Po prostu pewnego dnia nie odpisałem już na maila.

– Chcesz zrobić sobie przerwę? – zapytała Magda, parząc mi kawę jakby nic się nie stało.

– Nie wiem. Może tak – odpowiedziałem, sam zaskoczony, że ta myśl nie wywołuje we mnie paniki.

Zaczęliśmy rozmawiać. Tak naprawdę. O tym, że ona zawsze miała w sobie więcej napędu. Lubiła strukturę, rytm, napięcie w projektach. A ja – miałem duszę domatora. Lubiłem planować tygodniowy jadłospis, robić listy zakupów, chodzić z dziećmi na plac zabaw. I choć brzmiało to jak klisza z serialu edukacyjnego, coraz bardziej pasowało nam obojgu.

– Może ja spróbuję zostać w domu, a ty dasz gaz do dechy z robotą? – zaproponowałem.

– Serio? Nie boisz się, że… wiesz, jak to wygląda z zewnątrz?

– Niech patrzą. Może się czegoś nauczą.

I tak zamieniłem teczkę na patelnię. Zamiast biec na spotkanie z klientem, biegłem do Biedronki po masło. Płynem do szyb myłem też lustro, a nie tylko swoją samoocenę. I wiecie co? Każdy dzień miał więcej sensu. Nawet jeśli zaczynał się od rozlanej owsianki.

Podobno nie jestem mężczyzną

Największe zdziwienie przyszło nie od sąsiadów ani rodziny. Przyszło od moich kolegów. Byliśmy kiedyś paczką z liceum – wspólne ogniska, wypady na piwo, czasem mecz. Kiedyś. Bo od momentu, gdy rzuciłem hasło „to ja teraz zajmuję się domem”, zrobiło się dziwnie cicho.

Ty to się chyba z Magdą zamieniłeś na głowy – rzucił z udawaną lekkością Adam podczas jednego z nielicznych spotkań.

– W sensie?

– No że teraz ona zarabia, a ty... gotujesz. Nie czujesz się... jakby to ująć… mniej męski?

Zaśmiałem się wtedy, ale nie było mi do śmiechu. Bo prawda jest taka, że się bałem. Że przestali mnie traktować poważnie. Że dla nich nie jestem teraz facetem, a jakimś dziwnym wyjątkiem od reguły, trochę ułomnym. Nie grałem już w ich klubie. Nie biłem się o kolejne zlecenia, nie marzyłem o awansie. Zmieniłem się. Ale dopiero po kilku miesiącach zrozumiałem, że problem nie był we mnie, tylko w ich oczekiwaniach. Bo gdy zrobisz coś inaczej niż reszta, budzisz niepokój. Ludzie nie lubią, gdy odchodzisz od schematu. Nie wieszają ci za to medali. Raczej patrzą z ukosa, szepczą, oceniają.

– A ty naprawdę chcesz tak całe życie? – zapytał kiedyś mój teść, patrząc na mnie spod krzaczastych brwi.

– A dlaczego nie?

Nie odpowiedział. I dobrze. Bo nie potrzebowałem zgody innych. Potrzebowałem tylko spokoju. A znajdowałem go w najprostszych rzeczach – zapachu zupy pomidorowej i śmiechu dzieci przy kolacji.

Jestem dumny z naszej rodziny

Był taki dzień, kiedy Magda wróciła z pracy zupełnie wykończona. Zdarzało się to coraz częściej – nowe obowiązki, ciągłe deadline'y, stresujący zespół. Weszła do domu, rzuciła torbę na krzesło i oparła się o framugę, jakby ledwo stała na nogach. Podszedłem cicho, podałem jej miskę z gorącą zupą i tylko powiedziałem:

– Dziś zupa tajska. Z limonką, jak lubisz.

Patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę.

– Ty wiesz, że ja już nawet nie pamiętam, jak się robi rosół? – zapytała z uśmiechem. – Ale kocham ten nasz układ.

W tamtym momencie poczułem, że nie zamieniłbym się z nikim. Bo choć nie miałem swojej wizytówki z tytułem „manager”, miałem coś więcej. Miałem przestrzeń, by naprawdę być. Widzieć pierwsze kroki dzieci, znać ich ulubione książki, pamiętać, kto której nocy śnił o potworach.

To też była duma. Nie ta z okładek magazynów czy prestiżowych projektów. Ale duma z małych rzeczy – idealnie upieczonych bułek śniadaniowych, z tego, że Magda może się rozwijać, bo ja przejąłem pałeczkę. I duma z tego, że nie zwariowałem wśród pieluch, rozlanej herbaty i śmiechu moich dzieci.

– Tato, a ty mógłbyś być szefem kuchni – rzucił kiedyś Kubuś, wkładając mi pod nos rysunek, na którym miałem wielką czapę i fartuch z napisem „Super Tata”.

I wtedy poczułem, że dostałem najlepszy awans w życiu. Na pełnoetatowego ojca, partnera i kucharza domowego szczęścia.

Nie mieścimy się w schematach

Prawdziwa próba przyszła na szkolnym zebraniu. Magdy nie mogło być – miała ważną prezentację. Więc poszedłem sam. Sala pełna matek. W rogu jeden ojciec, w garniturze i z miną, jakby był tu przypadkiem. Ja – w polarze, z torbą na zakupy i plecakiem Hani w ręce.

A pan w zastępstwie za żonę? – zagaiła jedna z mam, próbując być miła.

– Żadne zastępstwo. Po prostu przyszedłem na zebranie córki – odparłem.

Pokręciła głową, jakby to było coś smutnego. I może dla niej było. Ale ja nie miałem już potrzeby nikomu niczego tłumaczyć. Wiedziałem, kim jestem. Tyle się mówi o równouprawnieniu, o nowoczesnych rodzinach. Ale gdy przychodzi co do czego, schematy trzymają się mocno. Matka – dom, ojciec – pieniądze. A gdy tylko ktoś odwraca ten układ, zaczyna się szum.

Pamiętam, jak znajoma powiedziała Magdzie:

– Musisz mieć ciężko. Mąż w domu, ty wszystko na głowie

A Magda roześmiała się wtedy na głos.

– Właśnie że mam lżej niż kiedykolwiek. On ogarnia wszystko. Ja w końcu mogę się skupić. Pracuję spokojnie, bo wiem, że dzieci są zaopiekowane. To ja czuję się jak na wakacjach.

To był moment, w którym poczułem, że nie muszę się już zmieścić w niczyich definicjach. Nie jestem „kurą domową”, nie jestem „niemęski”. Jestem facetem, który potrafi robić to, czego jego rodzina akurat najbardziej potrzebuje. A to, moim zdaniem, jest całkiem męskie.

Nie zamieniłbym się z nikim

Czasem jeszcze łapię się na tym, że porównuję. Że zerkam na innych ojców – tych w garniturach, z laptopami, spóźnionych na występy dzieci, z telefonem przy uchu nawet w niedzielę. I przez chwilę czuję ukłucie. A potem wracam do siebie. Do ciepłego mleka z miodem wieczorem, do bajki opowiadanej szeptem, do planowania tygodniowego menu z Kubusiem, który już ma swoją ulubioną pastę jajeczną i zawsze chce ją w poniedziałki.

To życie nie jest łatwe. Bywa nudne, monotonne, brudne od plam z sosu i mleka. Czasem mam dość. Ale wieczorami, gdy Magda siada obok mnie na kanapie, zmęczona, ale spokojna, i mówi: „Dobrze, że jesteś”, wiem, że jestem na swoim miejscu. Nie chodziło o rewolucję. Nie zamierzaliśmy nikomu nic udowadniać. Po prostu znaleźliśmy swój rytm. Taki, w którym ona może się spełniać zawodowo, a ja – życiowo. Taki, który pasuje tylko nam. Inni mogą patrzeć, mogą oceniać. Ale nie zamienilibyśmy się miejscami z nikim.

Bo kiedyś być może dzieci dorosną i nie będą już mnie potrzebować tak intensywnie. Może wrócę do grafiki, a może otworzę małą kawiarnię z domowym jedzeniem. Ale wiem jedno – nie będę żałował ani jednego dnia, który spędziłem w kuchni, przy dzieciach, obok Magdy. Nie wszyscy muszą rozumieć nasze wybory. Wystarczy, że my je rozumiemy. I że każdego ranka wstaję z myślą: „To jest nasze życie. I nikt mi nie wmówi, że jest gorsze”.

Jarek, 39 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama