Reklama

Jeszcze dwa lata temu powiedziałbym wam, że jestem szczęściarzem. Miałem pracę, którą mogłem wykonywać z domu, własne, pachnące świeżym chlebem M2 na warszawskich Bielanach, no i Kasię – moją żonę. Uwielbialiśmy wspólne kolacje i niedzielne schabowe u mamy. Taki swojski, zwykły raj. Nasi znajomi śmiali się, że jesteśmy jak z reklamy bulionu: ona – zawsze z uśmiechem przy garnkach, ja – z widelcem w dłoni i przekonaniem, że w życiu najważniejsze jest dobrze przyprawione jedzenie. Ale coś się zmieniło.

Zmieniła się

Kasia poznała w pracy Izę. Jedna kawa, potem wspólna joga, warsztaty fermentacji i nagle… mięso zniknęło z lodówki. Zamiast rosołu – jakiś dziwny bulion z glonów. Schabowy? Nie ma. Za to tofu w trzech wersjach, z czego żadna nie przypominała jedzenia.

Z początku śmiałem się z tego. Myślałem: „Przejdzie jej, jak z tą fazą na makramy”. Ale tofu zostało. Kombucha też. A ja coraz częściej czułem się jak intruz w swojej własnej kuchni. Coraz mniej rozmawialiśmy, coraz więcej było ciszy.

Zacząłem mówić Kasi, że po pracy jadę do mamy. I rzeczywiście – jeździłem. Ale nie tam, gdzie myślała. Bo mama gotuje dobrze, ale Magda – moja była – gotuje tak, że można znów poczuć się jak człowiek. A czasem, gdy człowiek czuje się zagubiony, sięga po stare, znajome smaki. I znajome dłonie.

Siedzieliśmy przy kuchennym stole, przy którym kiedyś śmialiśmy się do rozpuku, jedząc pierogi z mięsem i popijając czerwone wino. Teraz na talerzu miałem coś, co Kasia nazwała „tofucznicą”, a ja… no cóż, ja nazwałbym to katastrofą kulinarną.

Byłem zrozpaczony

– To z wędzonym tofu, z czarną solą i odrobiną płatków drożdżowych – oznajmiła z dumą, jakby miała przed sobą jury MasterChefa.

Zamieszałem widelcem w swojej porcji, szukając czegokolwiek przypominającego smak, który pamiętałem z dzieciństwa. Wreszcie nie wytrzymałem:

– Naprawdę myślisz, że to smakuje jak jajecznica? – zapytałem, patrząc na nią spod brwi.

– Bo twoje kubki smakowe są przyzwyczajone do tłuszczu i mięsa – odpowiedziała bez zająknięcia. – Ale to jest zdrowsze. I dla nas, i dla planety.

Zamrugałem, próbując przetrawić zarówno tofu, jak i jej odpowiedź.

– Czasem mam wrażenie, że bardziej kochasz Izę niż mnie – rzuciłem. Niby żartem, ale w głosie zabrzmiało coś, co nawet mnie zaskoczyło.

Kasia znieruchomiała z widelcem w dłoni. Patrzyła na mnie przez chwilę, jakby nie była pewna, czy dobrze usłyszała.

– Przepraszam? – spytała cicho, z tą nutą w głosie, którą znałem doskonale. To była mieszanina zdziwienia i bólu.

Nie rozumiałem jej

– Nie o to mi chodziło – westchnąłem, odsuwając talerz. – Po prostu tęsknię za nami sprzed tego wszystkiego. Za naszymi sobotami z pizzą, za niedzielnym rosołem. Teraz to wszystko… to jakieś laboratorium.

– Ja robię to dla nas. Żebyśmy żyli dłużej, zdrowiej. Żebyśmy coś zmienili. Nie widzisz, jakie to ważne?

„A ja robię wszystko, żeby nie zwariować” – powiedziałem w myślach, ale na głos dodałem tylko:

– Wiem, Kasiu. Staram się.

Wstałem od stołu, tłumiąc chęć rzucenia czymś. Zamiast tego wziąłem kubek i udawałem, że mam coś do zrobienia. Patrzyłem na nią kątem oka, jak znów sięga po książkę o fermentacji, a potem zaczyna coś notować w zeszycie.

Po południu wyszedłem z domu mówiąc, że idę do mamy, ale skręcałem w inną ulicę. Tam, gdzie czekała Magda. I talerz z czymś, co miało smak. I zapach. I ciepło.

Któregoś dnia Kasia wpadła na pomysł, żeby podrzucić mojej matce ciasto z fasoli – oczywiście bez cukru, bez glutenu, za to z nadzieją, że zyska kolejnego wegańskiego sojusznika. Nie zapowiadało się na nic nadzwyczajnego.

– Chciałam się upewnić, że Bartek rzeczywiście codziennie wpada na obiad – rzuciła w progu, wręczając teściowej ciasto w brązowym papierze.

Prawda się wydała

Matka spojrzała na paczkę, potem na Kasię, wyraźnie zbita z tropu.

– Ale… ja go od tygodni nie widziałam – powiedziała wolno, jakby nie wierzyła własnym słowom. – Może… powinien ci sam powiedzieć – dodała cicho matka.

Kasia nie odpowiedziała. Odwróciła się na pięcie i wyszła, nie żegnając się.

Kiedy wróciłem do domu, już czekała. Stała w kuchni oparta o blat, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Wiedziałem, zanim cokolwiek powiedziała.

– Nie chodzisz do mamy, prawda? – zapytała cicho, ale stanowczo.

Zamilkłem. Nie próbowałem udawać, że nie wiem, o co chodzi.

– Więc gdzie codziennie jadasz obiady? – jej głos był spokojny, ale ręce drżały.

– U Magdy – odpowiedziałem w końcu. – Mojej byłej.

Zrobiła krok w tył, jakby ktoś ją uderzył.

– U niej? Dlaczego?

– Bo tam jem jak człowiek. Bo tam ktoś mnie słucha. Bo tam nie muszę udawać, że mi smakuje kombucha i że nie tęsknię za dawnym życiem.

Była wściekła

– Myślałam, że chodzi o Izę… – powiedziała półgłosem. – Ale nie. Ty w ogóle już mnie nie słuchasz.

– Kasia…

– Nie – przerwała mi. – Wróciłeś do przeszłości, zamiast zawalczyć o nas.

Nie odpowiedziałem. Wiedziałem, że każde słowo tylko pogorszy sprawę. Wzięła kurtkę z wieszaka. Trzasnęły drzwi.

Zadzwoniłem do Magdy. Potrzebowałem znów poczuć się kimś. Zaprosiła mnie bez wahania.

– Wszystko dobrze? – zapytała od progu. Jej głos był miękki, ciepły. Taki sam, jak wtedy, gdy byliśmy razem.

– Nie mogę już wrócić do Kasi – powiedziałem od razu, bez żadnych wstępów.

Magda nie zapytała dlaczego. Zaprosiła mnie do kuchni, podała herbatę.

Rozgryzła mnie

– Ale nie możesz też uciekać przed sobą – powiedziała w końcu. – Powiedz mi, dlaczego tak naprawdę tu przyszedłeś?

Spojrzałem na nią. Milczałem.

– Bo się boisz być sam. A ja jestem wygodna. Tak? – dodała, patrząc mi prosto w oczy.

Nie zaprzeczyłem. Nie umiałem. Zrobiło mi się duszno. Magda odsunęła filiżankę.

– Bartek… ja cię już nie kocham. Nie tęskniłam. Ale wiedziałam, że przyjdziesz. Bo jesteś taki, że wolisz wracać, niż próbować czegoś nowego.

Zawstydziłem się bardziej, niż kiedykolwiek. Jej słowa były jak lustro – nieprzyjemne, ale prawdziwe.

Wyszedłem po kwadransie, bez słowa. Tym razem nie trzaskałem drzwiami.

Bartłomiej, 36 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama