Reklama

Dzieci biegają po salonie jak zające, ktoś wylał sok na nowy obrus, a z kuchni dochodzi trzask – mama znowu przypala pierniczki. Z telewizora słychać mecz, komentator wrzeszczy coś o karnym, a tata tylko przytakuje, zapatrzony w ekran jakby od tego zależało jego życie. Marta z kwaśną miną układa pasztet na tacy, a Agnieszka, wiecznie „lekka” i bezproblemowa, już sączy wino i coś podśpiewuje. Tak u mnie wyglądają Święta.

Stoję przy zlewie i patrzę, jak wszystko toczy się starym torem. Od rana jestem na nogach – z mamą gotowałyśmy, kroiłyśmy, piekłyśmy, ustawiałam stół, rozdzielałam zadania. Niby wszystko gra. Tylko że znowu nikt tego nie zauważa.

Ja przecież mogę wszystko „ogarnąć”. Jestem bez dzieci, bez męża, z korpo kasą i czasem. Idealna do pomocy, do zadań specjalnych, do zmywania. Jakby samotność była biletem wstępu do roli rodzinnej służącej. Tylko że w tym roku już nie dam rady. Coś się we mnie wyczerpało.

Nie będę udawać, że mnie to nie rusza. Że wszystko gra. Bo nie gra. Nie zmywam i nie zamierzam się tłumaczyć. Nawet jeśli święta mają się przez to posypać. Owszem, święta są od czułości i miłości. Ale czy ktoś dziś w ogóle zapytał, co ja czuję?

Postawiłam na swoim

– Magda, włożysz naczynia do zmywarki? – spytała mama, zresztą bez czekania na odpowiedź, już otwierała drzwiczki i zaczęła układać talerze.

Nie będę zmywać – powiedziałam cicho, ale wyraźnie.

W kuchni zapadła cisza. Przez chwilę było słychać tylko śmiech dzieci z salonu. Mama spojrzała na mnie zaskoczona, jakbym nagle oznajmiła, że zostaję zakonnicą.

Co znaczy, że nie będziesz zmywać? – zapytała ostrożnie.

– To znaczy, że nie zmywam. Każdy ma ręce. Nie jestem tu jedyną osobą, która potrafi wcisnąć przycisk.

– Ty nic nie rozumiesz – wtrąciła się Marta, która właśnie weszła z pustymi półmiskami. – Ty nawet nie masz dzieci. Co ty w ogóle wiesz o zmęczeniu?

O, zaczyna się – rzuciła Agnieszka z jadalni. – Tylko matki są zmęczone, cała reszta to pasożyty, tak? Super.

– Agnieszka, daruj sobie, dobrze? – Marta była już czerwona na twarzy. – Ty całe życie bujasz w obłokach, zero odpowiedzialności. Gdybyś miała choć raz ogarnąć porządny obiad, chętnie bym to zobaczyła.

– No, bo jak ja to zrobię, to nikt nie doceni. A jak Marta kupi ciasto w cukierni, to wszyscy biją brawo – wypaliłam. – Od lat haruję przy tym stole, wszystko jest na mojej głowie. Zawsze. I mam już tego dość. A ojciec nic nie robi.

Mama próbowała coś powiedzieć, ale tata właśnie podgłośnił mecz. Dzieci wrzasnęły, jedna z dziewczynek upuściła szklankę, która roztrzaskała się na podłodze.

– No to pięknie – mruknęłam. – Cudowna rodzinna atmosfera.

A potem wyszłam. Po prostu. Z kuchni. Ze spiętych ramion. Z tej roli.

Zaczęłam rodzinne rozliczenia

– O co ci chodzi, Magda? – Marta weszła za mną do kuchni i zamknęła drzwi. – Przez całe święta masz zamiar się boczyć, bo nie chcesz zmywać?

– Nie chodzi o zmywanie. Chodzi o wszystko – odpowiedziałam, nawet na nią nie patrząc. – Chodzi o to, że zawsze jestem dostępna. Bo nie mam dzieci, bo niby nic nie muszę. Muszę. Tylko że nikt tego nie widzi.

– A ja niby co? Latami musiałam ogarniać wszystko, kiedy ty biegałaś po knajpach i chwaliłaś się nowym projektem w korpo?

– Ty zawsze chciałaś być idealna, Martuś. Idealna żona, matka, córka. A potem miałaś pretensje, że nikt ci nie dziękuje.

– Bo nikt nie dziękował! – podniosła głos. – Tylko dostawałam kolejne wymagania! A jak nie zdążyłam z czymś, to mama robiła tę swoją minę. Wiesz, którą.

Każda z nas to zna – odezwała się Agnieszka, która jakimś cudem pojawiła się obok nas. – A że ja miałam wszystko w nosie, to od razu byłam „ta zła”, nie? Artystka, egoistka, nieodpowiedzialna.

– Bo byłaś! – Marta nie odpuszczała. – Kiedy mama chorowała, to kto jeździł z nią do lekarzy? Kto robił zakupy?

– No pewnie, że ty. Bo jesteś mężatką z autem. Ja nie miałam ani jednego, ani drugiego.

– A ja? – wtrąciłam się. – Ja jestem wiecznie pośrodku. Pomiędzy waszymi fochami, obowiązkami, pretensjami. I nikt nie zauważa, że też jestem zmęczona.

W ciszy, która zapadła, słychać było tylko brzęk sztućców zza drzwi. Stałyśmy we trzy w kuchni, jak aktorki, które nagle zapomniały tekstu.

– Czy my w ogóle się lubimy? – zapytałam cicho. – Czy tylko odgrywamy rodzinę?

Mama też miała dość

– Co wy tam tak długo robicie sobie pogaduszki? – Mama weszła do kuchni, ocierając ręce o fartuch. – Barszcz stygnie, dzieci się nudzą, a wy…

Zamilkła, gdy zobaczyła nasze miny. Trzy dorosłe kobiety, każda z ładunkiem żalu, który nie mieścił się już w tej kuchni.

Święta, wielka radość – rzuciła gorzko Agnieszka. – Miłość, bliskość i wspólne rozdrapywanie starych ran.

– Ja tylko chciałam, żebyśmy byli razem – powiedziała mama cicho. – Żebyście choć przez jeden dzień w roku przestały się oskarżać. Przecież ja całe życie się starałam… Dla was.

– Mamo… – zaczęła Marta, ale mama uniosła dłoń.

– Nie. Posłuchajcie mnie teraz wy. Święta od zawsze były dla mnie ważne. Choćbym padała z nóg, musiało być czysto, ciepło, pachnąco. Barszcz taki jak lubicie, pierogi ręcznie lepione, choinka do samego sufitu. Tylko że wy nigdy nie zauważyłyście, ile mnie to wszystko kosztowało.

Myślałyśmy, że lubisz to robić – wyszeptałam.

– Bo nie narzekałam? Bo nie płakałam w rękaw? – głos mamy zadrżał. – Przez czterdzieści lat byłam kucharką, sprzątaczką, psychologiem, negocjatorką. I wiesz co, Magda? Miałaś rację. Każdy ma ręce.

Zapadła cisza. Nawet Marta nie znalazła riposty.

Może to ostatnie święta, jakie spędzamy razem – dodała mama, podpierając się o blat. – I może już czas, żebyście zrozumiały, że nie wszystko można naprawić po świętach.

Tata wyłączył telewizor. W salonie dzieci przestały się śmiać. Tę ciszę czuło się jak wilgoć w powietrzu – lepiła się do skóry i nie chciała odejść. Spojrzałam na Martę. Na Agnieszkę. Pomyślałam: „coś właśnie się skończyło”. Może na dobre.

Wszyscy byliśmy samotni

Włożyłam płaszcz i wyszłam, zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć. Nikt mnie nie zatrzymał. Może nikt nawet nie zauważył. Na dworze było cicho, zimno i wilgotno. Z oddali słychać było, jak ktoś strzelał petardami – pewnie jakieś dzieciaki nie mogły się doczekać sylwestra. Minęłam stare garaże, potem kiosk, zamknięty na głucho od lat. Zatrzymałam się przy ławce, tej samej, na której kiedyś przesiadywałyśmy z Agnieszką, śmiejąc się i marząc o ucieczce do lepszego życia.

Usiadłam. I nagle poczułam, że jestem zmęczona. Nie fizycznie – psychicznie, emocjonalnie, wewnętrznie. Jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze. Całe życie próbuję być kimś, kto zasługuje na uznanie. Pomagam, ogarniam, nie zawodzę. A i tak w tej rodzinie zawsze jestem tłem.

Marta ma dzieci i męża – wiadomo, że ona jest „ważna”. Agnieszka jest kolorowym ptakiem – niby niepoważna, ale przynajmniej nikt się nie wtrąca w jej decyzje. A ja? Ani matka, ani buntowniczka. Zawsze dostępna, ale nigdy najważniejsza.

Patrzyłam na czarne niebo, aż łzy zaczęły kapać mi na kolana. Próbowałam je powstrzymać, ale nie wyszło. Tylko że to nie był szloch. To był cichy, równy płacz – jakby moje ciało postanowiło za mnie wypuścić wszystko, czego nie umiałam powiedzieć. Może rodzina nie zawsze daje poczucie przynależności. Może trzeba je zbudować samemu. Od nowa. Z kimś innym. Albo tylko ze sobą.

Próbowałam nas pojednać

Wróciłam, gdy było już ciemno. W kuchni ktoś sprzątał – sądząc po rytmicznym stukaniu talerzy, pewnie Marta. Zdjęłam płaszcz powoli, niepewna, czy w ogóle chcę wchodzić do środka. Z salonu dobiegał śmiech dzieci. Telewizor znów był włączony. Tylko mama siedziała przy stole z herbatą i patrzyła w okno. Zebrałam się w sobie i weszłam do kuchni.

Pomóc ci? – spytałam, mimo że wiedziałam, że nie o zmywanie tu chodzi.

Marta spojrzała na mnie. Przez moment miałam wrażenie, że zaraz mnie znów zaatakuje. Ona tylko odłożyła ścierkę.

– Nie trzeba. I tak wszystko już zrobiłam – powiedziała cicho.

– Marta... nie wiem, jak to naprawić. Wiem, że tak dalej nie chcę. Mam dość tej naszej wiecznej pozy i udawania, że wszystko jest w porządku.

Nie jestem gotowa na taką rozmowę – odparła po chwili. – Może kiedyś.

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo do kuchni wpadła Agnieszka z kubkiem herbaty i swetrem zarzuconym niedbale na ramiona.

Cieszę się, że wróciłaś – rzuciła, siadając na blacie. – Wiesz, może nie musimy wszystkiego rozwiązać dziś. Ale dobrze, że coś się ruszyło. Bo już miałam dość tej naszej rodzinnej ciszy udającej normalność.

– Może kiedyś pogadamy we trzy jak siostry. Bez teatru. Bez stołu pełnego żalu – powiedziałam. – Choć raz.

Nie przytaknęły. Nie zaprzeczyły, ale zostały. Na razie to musiało mi wystarczyć.

Cisza mówiła więcej niż słowa

Nie było wspólnego zdjęcia przy choince. Nikt nie nalegał na „selfie z barszczem” ani nie rozsyłał życzeń do rodziny. Nawet dzieci były jakby cichsze – może wyczuły, że coś wisi w powietrzu. Pakowałam się bez pośpiechu. Kosmetyczka, książka, bluzka, którą wzięłam „na wszelki wypadek”. Nikt nie stał w progu, nie mówił „zostań jeszcze”. Tylko mama rzuciła cicho, prawie do siebie:

Do zobaczenia… kiedyś.

Na dworze sypał śnieg. Taki lekki, jakby nie był pewien, czy powinien zostać. Wsiadłam do auta, włączyłam ogrzewanie i przez chwilę po prostu siedziałam. W lusterku zobaczyłam dom – oświetlony, ciepły, ale zupełnie obcy.

Przez lata wierzyłam, że święta mają moc sklejenia wszystkiego, co pęka przez resztę roku. Że wystarczy opłatek, kilka kartek z życzeniami, wspólne zdjęcie przy pierogach. Dziś zrozumiałam, że czasem trzeba pozwolić pęknąć.

Może coś się jeszcze ułoży. Może zbudujemy coś od nowa – nie wiem. Na pewno nie chcę wracać do tamtego układu. Do tej ciszy, która dławi. Cisza też potrafi mówić. Zwłaszcza ta po rodzinnej kolacji. Zwłaszcza ta, która zapada wtedy, gdy każdy wie, że coś się skończyło, ale jeszcze nie wie, co zacznie się potem.

Magdalena, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama