„W moje 40. urodziny żona nawet nie złożyła mi życzeń. Uniosłem się honorem, ale przez to sam zepsułem sobie święto”
„Było już dobrze po 22., kiedy wróciłem. Klucz z oporem wszedł do zamka. Zdziwiłem się, że w mieszkaniu nie paliło się światło. Przez sekundę pomyślałem, że Kasia też wyszła. Ale kiedy tylko przekroczyłem próg, zapaliło się światło w salonie”.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś zapytał mnie, jak się czuję. Nie z uprzejmości, nie mimochodem, tylko naprawdę. Dni przelatują mi przez palce – praca, obowiązki, ciche obiady. Kasia biega między spotkaniami i jogą, dzieci są zamknięte we własnym świecie. Ja… po prostu jestem. Cichy. Niewidzialny. Jak cień, który się przyzwyczaja, że nikt go nie zauważa.
Pracuję zdalnie jako specjalista IT. Niby wygodnie, ale czuję się coraz bardziej odklejony. Rozmowy w domu ograniczają się do: „Zrobisz zakupy?”, „Wyniesiesz śmieci?” albo „A co na obiad?”.
Zbliżały się moje urodziny. Czterdzieste. Nie spodziewałem się imprezy. Ale czekałem. Choćby na życzenia. Na słowo. Dzień zaczął się jak każdy inny. Dzieci zniknęły do szkoły. Kasia wychodząc rzuciła:
– Zrób coś do jedzenia, wrócę późno.
I tyle. Żadnego „wszystkiego najlepszego”. Żadnego uśmiechu. Usiadłem przy kuchennym stole z zimną kawą. Patrzyłem w ścianę i nagle wróciło wspomnienie: „W dzieciństwie urodziny były świętem” – pomyślałem. – „Mama piekła tort, tata dmuchał balony... Teraz nikt już nie pamięta. Może nie ma czego świętować? Może ja… po prostu znikam”.
Byłem tym rozgoryczony
Drzwi skrzypnęły cicho, kiedy wróciłem z pracy. Akurat miałem spotkanie w biurze. Zmęczony, z plecakiem przewieszonym przez ramię, wszedłem do pustego mieszkania. Ani zapachu kolacji, ani śladu obecności dzieci. Nawet psa nie mieliśmy, który by merdnął ogonem. Zdjąłem buty, rzuciłem klucze na szafkę. Cisza. Wszedłem do kuchni. Nic. Ani kartki, ani balonika, ani głupiej czekoladki. Spojrzałem na lodówkę, jakby miała mi coś powiedzieć. Miała tylko magnes z napisem „Uśmiechnij się”.
Usiadłem na kanapie. Nie minęło dziesięć minut, kiedy drzwi się otworzyły i Kasia weszła z torbą na ramieniu, rozmawiając przez telefon.
– No i ta Grażyna znowu się wtrącała, jakby była szefową… – narzekała. Zobaczyła mnie kątem oka, ale tylko skinęła głową. Rozłączyła się i ruszyła do kuchni. Otworzyła lodówkę. – Mamy coś do jedzenia? Jestem padnięta – mruknęła.
Patrzyłem na nią dłuższą chwilę.
– Nie masz mi nic do powiedzenia? – zapytałem cicho.
Zamarła z jogurtem w dłoni.
– Słucham?
– Naprawdę nic? Żadnego „sto lat”? „Wszystkiego najlepszego”? Dziś są moje urodziny, Kasia.
Zamilkła. Przez sekundę wyglądała, jakby szukała jakiegoś logicznego wytłumaczenia.
– Wiktor… przepraszam. Miałam dziś taki dzień, że…
– Że co? Że nie miałem prawa oczekiwać życzeń?
– Nie przesadzaj…
– Przesadzam?! Czy ty w ogóle mnie jeszcze widzisz? Czy ja tu w ogóle jestem?
– Wiktor, uspokój się.
– Przez całe lata byłem cicho. Ale dzisiaj… dzisiaj już nie mogę!
Chciała coś powiedzieć, ale ja już sięgnąłem po kurtkę.
– Wychodzę. Nie czekaj z kolacją. Skoro i tak nie ma czego świętować.
Zatrzasnąłem za sobą drzwi. Nawet nie zapytała, dokąd idę.
Pogrążałem się w smutku
Siedziałem w samochodzie zaparkowanym gdzieś na obrzeżach miasta. Silnik wyłączony, radio grało cicho, ale nawet nie słuchałem. Patrzyłem przed siebie. W szybie odbijała się moja twarz – zmęczona, postarzała, z rozmazanym cieniem smutku pod oczami.
Zastanawiałem się, co właściwie zrobiłem. Czy to miało sens? Ten wybuch, te słowa. Czy naprawdę chodziło tylko o te cholerne życzenia?
– Może przesadziłem… – powiedziałem do siebie. – Ale czy to takie dziwne, że chciałem być choć raz ważny?
Przechyliłem głowę na bok. W pobliżu jakiś mężczyzna wysiadał z auta z torbą prezentową. Czekała na niego kobieta z dzieckiem. Przytulili się, łagodnie uśmiechnęli. Tak po prostu. A ja się rozpadałem. Nie z powodu braku prezentu. Tylko dlatego, że czułem się nikim. Niewidzialnym duchem, który nikomu nie jest już potrzebny. Już nawet nie byłem zły. Byłem… pusty.
– Zawsze się wycofuję – powiedziałem półgłosem. – Zawsze ustępuję. Ale dzisiaj… dzisiaj po prostu mam dość.
W myślach wracałem do Kasi. Do jej twarzy, gdy powiedziałem, że wychodzę. Nie była zła. Raczej zaskoczona. Jakby nie rozumiała, co się właściwie stało. Ja też nie byłem pewien. Może to ja od dawna zamieniam się w cień. A teraz krzyczę, że nikt mnie nie widzi?
Wziąłem głęboki oddech. Spojrzałem na telefon. Żadnej wiadomości. Może i słusznie. Może ona też już zniknęła. Tylko po cichu. Nie ruszałem się z miejsca. Dokąd miałem wracać?
Planowali to od dawna
Było już dobrze po dwudziestej drugiej, kiedy w końcu wróciłem. Klucz z oporem wszedł do zamka. Zdziwiłem się, że w mieszkaniu nie paliło się światło. Przez sekundę pomyślałem, że Kasia też wyszła. Ale kiedy tylko przekroczyłem próg, zapaliło się światło w przedpokoju i w salonie.
– Niespodzianka! – krzyknęło kilkanaście głosów jednocześnie.
Zamarłem. W salonie stali moi rodzice, teściowa, dzieci, sąsiedzi, dwóch kolegów z pracy. Nad stołem unosiły się balony z cyfrą „40”, a na stole czekał tort. Moje imię napisane lukrem. Prezenty. Śmiechy. Migające światełka. Po przywitaniach i życzeniach Kasia podeszła do mnie i delikatnie złapała za ramię.
– Chodź, porozmawiamy chwilę w kuchni.
Szliśmy w ciszy, choć gwar za nami nie ucichł. Zamknęła za nami drzwi i odwróciła się do mnie spokojnie, z tą miną, której najbardziej się bałem. Nie była wściekła. Była zawiedziona.
– To… to wszystko dla mnie? – zapytałem cicho.
– Planowaliśmy to od tygodni. Dzieci robiły dekoracje, ja zamówiłam tort, goście wiedzieli, że masz wrócić dopiero po dziewiątej. Mieliśmy cię zaskoczyć, tak jak lubisz.
– Kasia… ja…
– Nie – przerwała łagodnie. – Zepsułeś to wszystko na własne życzenie.
Milczałem. Serce waliło mi w piersi. Zrobiło mi się słabo.
– Myślałam, że choć raz nie wybuchniesz, nie uciekniesz, nie zrobisz sceny. Ale ty zawsze musisz być w centrum uwagi.
– Przepraszam…
– Nie mów już teraz nic. Wróć do salonu. Albo nie. Rób, co chcesz.
Zostawiła mnie tam. Stałem sam pośród szumu lodówki i świateł odbijających się od kafelków. Zabrakło mi powietrza i słów.
Nie umiałem się cieszyć
Wyszedłem z kuchni ostrożnie jak intruz we własnym domu. Głos gości brzmiał nienaturalnie radośnie, jakby ktoś podkręcił głośność o kilka stopni za wysoko. Gdy tylko się pojawiłem, wszyscy spojrzeli w moją stronę – jedni z troską, inni z lekkim zakłopotaniem, jeszcze inni udając, że nic nie zauważyli.
Dzieci podbiegły do mnie pierwsze.
– Tato, widziałeś tort? Zrobiliśmy napis sami! – wołał młodszy.
– Chodź, zdmuchnij świeczki – dodała starsza, ale jej głos był jakby przygaszony.
Uśmiechnąłem się blado i pokiwałem głową, choć w środku wszystko mi się zacisnęło. Podszedłem do stołu. Tort wyglądał pięknie. Świeczki paliły się równym płomieniem, jakby czekały, aż je zdmuchnę i wypowiem życzenie. Ale ja nie miałem siły. Wypowiedzenie czegokolwiek byłoby kłamstwem.
– No, Wiktor! – krzyknął mój brat. – Zdmuchnij, bo tort roztopią!
– Tak, pewnie – mruknąłem.
Pochyliłem się i zdmuchnąłem je jednym tchem. Ktoś zaklaskał, dzieci zapiszczały, rozległy się gratulacje. A ja stałem tam jak figura z soli, obok własnego życia, które toczyło się bez mojego udziału.
Kasia obserwowała mnie z daleka. Stała przy drzwiach, nie podchodząc ani o krok. Uśmiechała się, ale jej oczy były puste. Nie patrzyła na mnie z miłością. Raczej z czymś w rodzaju zmęczonej rezygnacji. Jakby widziała we mnie problem, którego nie da się już naprawić.
Przy stole podszedł do mnie brat Kasi, Paweł. Nachylił się i poklepał mnie po plecach:
– Ej, Wiktor, co taki przygaszony? Nie cieszysz się? Impreza jak ta lala.
Spojrzałem na niego smutno.
– Nie wszystko da się naprawić jednym tortem – odpowiedziałem.
Pokręcił głową, jakby nie zrozumiał, ale nie dopytywał. Odwrócił się do innych i zaczął żartować. A ja czułem się coraz bardziej obco. Jak ktoś z innej planety.
Impreza trwała, muzyka grała, ludzie jedli, śmiali się, a ja siedziałem w rogu salonu, z kubkiem zimnej herbaty, obserwując to wszystko z dystansu. Powoli docierało do mnie, że dzisiejszy wybuch nie był początkiem problemu. On tylko odsłonił to, co narastało od lat. Z Kasią od dawna żyliśmy obok siebie. A teraz… pierwszy raz pomyślałem, że może już tylko obok.
Już nie miała sił
Następnego dnia obudziłem się wcześnie. Kasia już krzątała się w kuchni, jakby wszystko było normalne. Ale nic nie było normalne. Wczorajszy wieczór wisiał między nami jak ciężka zasłona, której nikt nie miał odwagi odsunąć. Wszedłem do kuchni. Pachniała kawa. Kasia siedziała przy stole z dłonią opartą o czoło. Właśnie mieszała łyżeczką w kubku, ale ruchy miała powolne, zmęczone. Nie spojrzała na mnie, dopóki nie usiadłem naprzeciwko.
– Wiktor – zaczęła spokojnie, aż zbyt spokojnie. – Musimy porozmawiać.
Te słowa zabrzmiały jak wyrok.
– Wiem – odparłem.
Przez chwilę milczeliśmy. Słyszałem tylko ciche tykanie zegara. Kasia wyprostowała się i wzięła głęboki oddech.
– Wczoraj dużo zrozumiałam – powiedziała. – A właściwie… utwierdziłam się w tym, co czułam od dawna.
Patrzyłem na nią, ale jakby zza szyby.
– Wiesz, czego mi brakowało? – zapytała. – Ciebie. Tego, że będziesz obecny. Nie tylko fizycznie, nie tylko „tu”, ale naprawdę ze mną. Przez ostatnie lata miałam wrażenie, że żyję z kimś, kto… odpłynął gdzieś daleko.
– Myślałem, że robię wszystko, by było dobrze – wyszeptałem.
– Nie chodziło o to, co robisz – pokręciła głową. – Tylko o to, kim się stałeś.
Poczułem, jakby ktoś wyjął mi powietrze z płuc.
– Kasia… ja nie chciałem… Ja po prostu…
– Wiem – przerwała delikatnie. – I gdyby o to chodziło, może jeszcze moglibyśmy coś ulepić. Ale ja nie czuję już więzi. Nie czuję niczego, co czułam kiedyś. Od miesięcy zastanawiam się nad rozstaniem.
Zamknąłem oczy. Dłonie mi drżały.
– Poczekałam do twoich urodzin, bo myślałam… że może ostatni raz spróbuję. Ale wczoraj wszystko się posypało.
– Czyli, co… to koniec? – zapytałem, chociaż odpowiedź wisiała w powietrzu.
Kasia skinęła głową. Bez złości. Bez żalu. Jak ktoś, kto wreszcie wypowiedział prawdę, którą nosił zbyt długo.
– Tak będzie dla nas lepiej. Dla ciebie też, nawet jeśli dziś jeszcze tego nie widzisz.
Nie płakała. Ja też nie. Między nami była tylko pustka. Ogromna, obezwładniająca. Nie do pokonania.
Sam jestem sobie winien
Wyprowadziłem się tydzień później. Kasia nie robiła problemów – wręcz przeciwnie, wszystko załatwialiśmy z jakąś dziwną grzecznością, jakbyśmy byli sąsiadami, którzy muszą rozdzielić klucze do wspólnego ogrodu. Dzieci też to jakoś przyjęły. Córka zapytała tylko: „Tato, to znaczy, że już nie będziesz tu mieszkał?”. Kiwnąłem głową. I uśmiechnąłem się, jakbym mówił, że jadę na urlop, a nie odchodzę z ich życia.
Nowe mieszkanie było małe. Wynajęte na szybko – jeden pokój, kuchnia, łazienka. W pustych ścianach wszystko brzmiało głośniej: dźwięk czajnika, brzęk łyżeczki, skrzypnięcie krzesła.
Siedzę wieczorem przy oknie. Miasto tętni gdzieś tam, za szybą, ale mnie to już nie obchodzi. Nie jestem ani zły, ani smutny. Nawet nie rozżalony. To coś gorszego – uczucie jakby mnie nie było. Jakby wszystko, co miało mnie definiować – dom, rodzina, miłość – rozpadło się w ciszy, krok po kroku. Nie jednego dnia. Latami. To nie tamten wybuch coś zniszczył. To ja sam, przez te wszystkie lata. Milcząc. Cofając się. Obojętniejąc. Zawaliłem. Nie w wielkim stylu. Po prostu... powoli.
Wiktor, 40 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przez 16 lat pracy każdy mój dzień był jak kserokopia. Trochę minęło, nim zrozumiałem, że chcę od życia czegoś więcej”
- „Mój mąż ma 40 lat, a zachowuje się jak dziecko we mgle. Jedyne, co potrafi wokół siebie zrobić, to rozgardiasz”
- „Mój mąż jest tak nieporadny, że opadają mi ręce. Jednym ruchem młotka pozbawił nas ogrzewania na tydzień”

