Reklama

Kiedy miałem dwadzieścia lat, nie myślałem o przyszłości. Wszystko wydawało się proste: zarobić na dzisiaj, zabawić się w weekend, nie zamartwiać się jutrem. Odpowiedzialność była dla frajerów, a oszczędzanie – stratą czasu. Praca? Byle jaka, byle na szybko. Zamiast odkładać, kupowałem. Zamiast planować – kombinowałem. Dziś, mając czterdzieści sześć lat, siedzę w wynajmowanym pokoju, z długami, bez rodziny i bez celu. Nie jestem biedny przez pecha, tylko przez własną głupotę. Nie mam pretensji do nikogo poza sobą. Po prostu... myślałem, że jeszcze zdążę się ogarnąć. Nie zdążyłem.

Beztroska na kredyt

– Ty się serio tak przejmujesz pracą? – zapytałem Wojtka, mojego współlokatora, kiedy wieczorem padł na łóżko po trzynastu godzinach na budowie.

A ty serio się nie przejmujesz? – odparł, zrzucając buty.

Wzruszyłem ramionami i odpaliłem kolejnego papierosa. Właśnie dostałem zaliczkę z dorywczej roboty przy przeprowadzkach, więc miałem plan: piątek – melanż, sobota – może jakiś wypad nad jezioro, niedziela – reset. Życie.

W tamtym czasie wszystko było „na chwilę”. Mieszkanie wynajmowane wspólnie z dwoma kumplami, praca dorywcza, dziewczyny zmieniające się co kilka tygodni, a pieniądze – wiadomo – jak woda. Przychodziły, znikały. Nie miałem konta oszczędnościowego, nie znałem słowa „ubezpieczenie”. Kredyt? Jasne, że miałem. Konsumpcyjny. Na nowy telefon, telewizor, raz nawet na wakacje. Ale kto by się tym przejmował? Wszyscy brali, wszyscy żyli ponad stan. Więc ja też.

Pamiętam, jak kiedyś zadzwoniła do mnie matka.

– Synku, może byś coś odłożył? Na czarną godzinę – mówiła z troską.

Mamo, teraz się żyje, a nie oszczędza. Przestań, serio – zaśmiałem się wtedy i zmieniłem temat.

Matka już nie żyje. Nie zdążyłem się pożegnać, bo nie miałem za co kupić biletu do rodzinnego miasta. Właśnie wtedy pierwszy raz mnie to uderzyło – że jestem totalnie nieprzygotowany na życie. Ale jeszcze wtedy zepchnąłem tę myśl w kąt. Jeszcze mi się zdawało, że mam czas. Że wszystko się samo jakoś ogarnie.

Zamiast planu – impuls

Niektóre decyzje podejmowałem szybciej niż decydując o sosie do kebaba. Na przykład ta o wyjeździe do Anglii. Kumpel wrzucił post na Facebooku: „Potrzebni ludzie do roboty na magazynie, zakwaterowanie zapewnione”. Zareagowałem błyskawicznie – rzuciłem pracę w barze, wsiadłem w busa i byłem pewien, że jadę po lepsze życie.

Na miejscu okazało się, że lepsze życie to 10 godzin dziennie przy sortowaniu paczek, zakwaterowanie to zagrzybiały pokój z łóżkiem piętrowym i koleś chrapiący tak głośno, że budził sąsiadów piętro wyżej. Ale wypłata w funciakach robiła wrażenie. No więc zacząłem wydawać. Nowe buty, używany samochód, weekend w Londynie, Tinder Gold – przecież mogłem, prawda?

Nie pomyślałem, że ta robota to umowa na miesiąc. Nie miałem żadnych oszczędności, nie znałem języka, nie miałem planu B. Gdy z dnia na dzień zostałem bez pracy, pierwsze co zrobiłem, to… pożyczyłem pieniądze od innego Polaka, żeby nie zostać na lodzie. Tak, zamiast się ogarnąć, brnąłem w to dalej.

Wróciłem do Polski po roku, z długami i depresją. A mimo to – wciąż niczego się nie nauczyłem. Wpadłem w kolejną głupią inwestycję – kursy kryptowalut, które miały mnie uczynić milionerem. Pieniądze? Oczywiście, znowu z pożyczki. Kiedy kursy upadły, zostałem z kredytem i wstydem, którego nie da się ubrać w słowa. Ale najgorsze było to, że nikt mnie nie zmuszał. Nikt mi nie doradzał. Wszystko to była moja własna głupota. Impuls zamiast planu. Reakcja zamiast refleksji. Decyzje podejmowane jak z automatu.

Udawałem, że wszystko gra

Na zewnątrz wyglądało, że wszystko mi się układa. Miałem auto – co prawda na raty, ale błyszczało w słońcu. Telefon z najwyższej półki. Ubrania z logo, którego sam do końca nie potrafiłem wymówić. Na Instagramie zdjęcia z kawiarni, koncertów, wyjazdów. Ludzie pisali: „Ale ci zazdroszczę!”. I ja to chłonąłem. Bo w rzeczywistości miałem coraz mniej – ale coraz bardziej chciałem, żeby wyglądało, że mam wszystko.

Ukrywałem, że przez trzy miesiące zalegałem z opłatami za mieszkanie. Że niezapłacony rachunek za prąd groził odcięciem. Że pożyczki brałem już nie po to, by inwestować, ale żeby spłacać poprzednie. Kołowrotek. I ja – główny szczur. Nie miałem odwagi się zatrzymać. Za bardzo bałem się, że jeśli ludzie zobaczą, że mi nie idzie, przestanę być „kimś”. Bo to było dla mnie najważniejsze – nie to, co mam, ale jak mnie widzą. Tyle że im bardziej próbowałem udawać, tym bardziej się rozpadałem w środku.

Pamiętam, jak jedna z dziewczyn, z którą się spotykałem, powiedziała:

– Wiesz, jesteś taki pewny siebie. Jakbyś miał wszystko poukładane.

A ja? Uśmiechnąłem się i zaprosiłem ją do restauracji, za którą zapłaciłem ostatnim limitem na karcie. W tamtym czasie nie miałem ani przyjaciół, ani prawdy w sobie. Każdego ranka wkładałem maskę człowieka sukcesu i przez cały dzień grałem swoją rolę. Problem w tym, że gdy wracałem do pustego mieszkania, maska opadała. A pod nią był chłopak, który nie wiedział, kim jest. I który coraz bardziej bał się, że to się kiedyś wyda.

Wielka góra kłamstw

Kiedyś umówiłem się z dziewczyną na weekendowy wypad w góry. Wynająłem apartament, zaprosiłem ją na kolację w schronisku z widokiem na dolinę, wszystko jak z folderu. Uśmiechała się, mówiła, że czuje się jak w bajce. A ja czułem, że robię coś nie tyle romantycznego, co desperackiego.

Wiedziałem, że nie mam tych pieniędzy. Zapłaciłem przelewem z konta firmowego mojego znajomego – miałem do niego dostęp, bo pomagałem mu w mediach społecznościowych. Wróciłem do miasta i z trudem, z poślizgiem, oddałem mu kasę. Ale kłamstwo już poszło dalej.

Później powiedziałem tej dziewczynie, że pracuję jako freelancer dla kilku dużych firm. Że mam mieszkanie na wynajem. Że planuję zakup działki pod dom. W rzeczywistości nie miałem nawet etatu, zalegałem z czynszem i pożyczałem pieniądze od byłej dziewczyny, bo twierdziłem, że „nie przyszedł przelew”.

Kłamstwo nie boli na początku. Daje chwilowe poczucie kontroli. Ale potem zaczyna cię dusić. Każda nowa wersja historii wymaga zapamiętania, dopowiedzenia szczegółów, trzymania się wersji. Męczy cię własny głos. Drżysz, gdy ktoś zada zbyt szczegółowe pytanie. Każde spotkanie to test. Każda wiadomość – zagrożenie.

W końcu dziewczyna się połapała. Zadała mi pytanie, które wybiło mnie z rytmu. Nie odpowiedziałem. Patrzyła na mnie chwilę, potem powiedziała:

– Wiesz co? Jesteś tak dobry w udawaniu, że aż ci współczuję. To musi być naprawdę smutne życie.

Zostałem sam. Z długami, pustką i górą kłamstw, z której już nie było jak zejść bez bolesnego upadku.

Gorzka prawda

W końcu wszystko się posypało. Przestałem odbierać telefony od windykatorów, bo miałem więcej rat niż dni w miesiącu. Karta nie przeszła w sklepie przy kasie, a ja stałem z koszykiem pełnym makaronu i chleba, czerwony ze wstydu, udając, że „coś musiało się pomylić”. Pewnego dnia znalazłem kartkę z wypowiedzeniem najmu przyklejoną do drzwi. Tydzień wcześniej przelałem ostatnie sto złotych za „konsultację” z kimś, kto obiecywał mi „szybkie wyjście z długów”. Naiwność nie zna granic, gdy trzymasz się resztek nadziei.

Zadzwoniłem do starego kumpla z technikum. Odebrał. Po krótkiej rozmowie, w której powiedziałem tylko „chyba jestem w czarnej dziurze”, przyjechał, zawiózł mnie do siebie i dał miejsce do spania. Bez pytań. Siedzieliśmy potem przy piwie i zapytał:

– Czemu nie przyszedłeś wcześniej?

Nie odpowiedziałem. Może ze wstydu. Może dlatego, że sam przed sobą nie chciałem się przyznać, jak bardzo to wszystko spieprzyłem. Nie miałem już nic. Dosłownie. Żadnego planu, mieszkania, pracy, dziewczyny, konta w banku, które nie byłoby na minusie. Niczego, co dawałoby poczucie, że jestem dorosłym facetem.

Ale miałem jedną rzecz: świadomość, że to wszystko wynik moich decyzji. Że wcale nie chodzi o pecha, trudne dzieciństwo, zły układ planet czy politykę. To była tylko moja historia, moja droga i moje konsekwencje. I tej prawdy nie dało się już ani udawać, ani zakopać pod nowymi zakupami.

Za późno na nowy początek?

Dziś mam czterdzieści sześć lat. Wynajmuję pokój w starej kamienicy. Mam pracę – sprzątam w magazynie, nocna zmiana. Wstydziłem się na początku, ale teraz jestem wdzięczny, że ktoś mi zaufał mimo mojej historii kredytowej i braku stałego adresu. Zarabiam mało, ale wystarcza, żeby jeść, zapłacić rachunki i oddawać długi – choćby po stówie miesięcznie.

Z Wojtkiem już nie mam kontaktu. Dziewczyny, które pojawiały się w moim życiu, zniknęły szybciej, niż się pojawiły. Rodziny nigdy nie założyłem. Dzieci nie mam. Czasem myślę, że dobrze – nie muszę nikomu tłumaczyć, czemu tata znowu nie ma pieniędzy, czemu nie może kupić nowego plecaka do szkoły albo zabrać na wakacje.

Nie żalę się. Piszę to wszystko, bo może ktoś młodszy to przeczyta. Może ktoś, kto właśnie myśli, że ma czas. Że można żyć „na chwilę”, a później jakoś się to wszystko poukłada. Nie poukłada. Prędzej czy później rachunek i tak przyjdzie. I trzeba będzie go zapłacić – samotnością, wstydem, lękiem, niespełnieniem.

Czy żałuję? Każdego dnia. Ale nie płaczę już nad tym. Nie mam już siły. Po prostu zbieram plony tego, co sam zasiałem. Może nie jest jeszcze za późno, żeby zmienić coś na lepsze. Ale wiem jedno – za późno, by zbudować życie od nowa. Mogę tylko próbować posprzątać ruiny. I nie kłamać już więcej – ani innym, ani sobie.

Rafał, 46 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama