Reklama

Poranki zawsze miały w sobie coś podejrzanego. Niby ciche, niby spokojne, ale wystarczyło usiąść z kawą na tarasie, żeby usłyszeć więcej, niż człowiek chciałby wiedzieć.

– Widzisz te cholerne pokrzywy? – mruknął Wojciech, pochylając się nad rabatką, jakby znowu miał dwadzieścia lat i był na wojnie z naturą.

Skinęłam głową, choć i tak nie patrzył w moją stronę.

– Z dnia na dzień rosną. Jak ludzie. Nieproszeni. Włażą wszędzie.

Uśmiechnęłam się pod nosem. O ironio.

Ja siedziałam z filiżanką kawy w dłoniach, on z sekatorem w jednej i pazurkami ogrodowymi w drugiej. Zawsze był bardziej zaangażowany w rozmowę z hortensją niż ze mną. Ogród miał dla niego więcej sensu niż ja – tu można było coś wyplewić, przyciąć, przesadzić. A mnie się nie dało. A może właśnie się dało?

– Może powinnam się wreszcie nauczyć, jak odróżnić pokrzywę od mięty – rzuciłam niewinnie.

– Daj spokój, Natalia – burknął. – I tak byś nie podlewała.

Wzięłam łyk zimnej już kawy. Przez chwilę miałam ochotę wylać mu ją na głowę. Ale nie zrobiłam tego. Jeszcze nie teraz. Wolę metodyczne podejście. Zaczynam od listy. Kiedy życie staje się nieznośnie ciasne, trzeba zrobić trochę miejsca. On usuwa chwasty z ogrodu. Ja – ludzi z życia. Zrobiłam notatkę w zeszycie: Wojciech – rutyna, pogarda, sekator. I poczułam coś, czego nie czułam od lat: ulgę.

Pokłóciliśmy się

Wróciłam z zakupów i od progu coś mi nie pasowało. W salonie pachniało lawendą, ale nie taką normalną – tylko tą z jego idiotycznych kulek zapachowych, które kupuje w promocji. I wtedy zobaczyłam. Fotel. Mój fotel. Był przestawiony.

– Co to ma być? – zapytałam, rzucając torbę na blat.

Wojciech spojrzał znad pilota, jakby właśnie oglądał najważniejszy mecz w historii.

– A co?

– Mój fotel stał przy oknie. Lubię mieć światło z lewej.

– Przesunąłem, bo wiało. I był krzywo.

Stałam tam przez chwilę, patrząc na niego, na ten jego brzuch wystający spod podkoszulka, na jego palce zaciskające się na pilocie jakby to był ster rakiety kosmicznej.

Czasem myślę, że życie byłoby łatwiejsze bez ciebie – powiedziałam cicho, ale wystarczająco głośno, by usłyszał.

Zamarł.

Nie dlatego, że go zraniłam. Tylko dlatego, że nie wiedział, czy to był żart.

– Co ty wygadujesz, Natalia… – mruknął z nerwowym śmiechem.

– Nic. Tylko myślę. Ostatnio dużo myślę.

Odwróciłam się i poszłam do sypialni. Nie patrzyłam na niego z pogardą. Już nie. Teraz patrzyłam jak ogrodnik na zbutwiałą łodygę. Z planem.

Nie zależało mi na takiej przyjaźni

Kinga, moja przyjaciółka przyszła z torbą pełną ciasta i z uśmiechem tak rozciągniętym, że wyglądał jak grymas.

– Nadal robisz tę szarlotkę z masłem? – zapytałam, wchodząc do kuchni.

– Oj nie, teraz wszystko fit. Bez cukru, bez glutenu. Bez smaku też chyba – zaśmiała się.

Usiadłyśmy przy stole. Na stole herbata w filiżankach z mojego ślubu. Kinga, jak zwykle, zagarniała przestrzeń – ramiona oparte o stół, spojrzenie wbite prosto w moje.

– Pamiętasz Marka? – zaczęła. – Spotkałam go ostatnio. Nadal ma tę kępkę włosów na czole, którą tak lubiłaś.

– Lubiłam? – powtórzyłam, zerkając na nią ponad filiżanką. – To ty go uwodziłaś, nie ja.

Uśmiech Kingi zadrżał.

– Natalia… To było 40 lat temu. Nie wiedziałam, że coś do niego czujesz.

– Wiesz, ja też nie wiedziałam. Aż do dnia, kiedy przestałam go widywać, bo przestał się odzywać.

Kinga sięgnęła po kawałek ciasta, ale zaraz go odłożyła.

Nie przyszłam się kłócić. Chciałam cię zobaczyć. Martwię się o ciebie. Mówią, że się zmieniłaś.

– No cóż, życie...

Kinga wstała. Usta drżały jej jak u kogoś, kto nie chce płakać, ale już nie umie inaczej.

– Chyba popełniłam błąd, że tu przyszłam.

– Chyba tak – odpowiedziałam spokojnie, patrząc, jak wychodzi, zostawiając po sobie zapach kokosowych perfum i wspomnienia zdrady, które nigdy się nie starzeją.

Zamknęłam drzwi i wróciłam do zeszytu. „Kinga – za Marka. I za to, że nie potrafiła powiedzieć prawdy.”

Mąż nie był jednak taki głupi

Nie chciałam słuchać, naprawdę. Ale drzwi do gabinetu były tylko przymknięte, a Wojciech zawsze mówił przez telefon tak, jakby rozmawiał z kimś przez granicę państwa.

– Mówię ci, Ela, ona… jakaś inna się zrobiła. Nie wiem. Milczy, patrzy dziwnie. Wczoraj powiedziała, że życie byłoby łatwiejsze beze mnie. – Chwila ciszy. – Tak, serio.

Zamarłam z ręką na filiżance. Napar z rumianku zadrżał.

– Nie, nie krzyczy. Właśnie to jest najgorsze. Jest… spokojna. Zbyt spokojna. – Wojciech westchnął. – Myślałem, że może to depresja. Albo coś z głową. Wiesz, może pogadam z kimś. Może z lekarzem.

Zaparło mi dech. Lekarz? Dla mnie? Czyli teraz, kiedy wreszcie zaczęłam mówić to, co myślę, uznał, że jestem chora? Odeszłam bezszelestnie do sypialni. Zamknęłam drzwi.

Wieczorem podałam mu herbatę. Z miodem i sokiem malinowym, jak lubił. Uśmiechnęłam się.

– Miałam dziś dziwny sen – zaczęłam miękko. – Śniło mi się, że znikasz. Po prostu... znikasz. I wiesz, co było najlepsze?

– Co? – zapytał niepewnie.

– Nikt nie zauważył.

Patrzył na mnie długo, z tym swoim zmarszczonym czołem. A ja patrzyłam na niego z miłością, jakiej nie miałam od lat. Miłością kata do winnego.

Czułam żal do wielu osób

Zeszłam do piwnicy po słoiki z malinami. W końcu zawsze robiłam przetwory – dla Wojciecha, dla dzieci, nawet dla teściowej, choć nigdy nie powiedziała „dziękuję”. Taki był mój zawód: być użyteczną. Poczułam duszność. Tępiący zapach wilgoci i kurzowej historii. Usiadłam na zimnym schodku. Przyszło mi do głowy, że to idealne miejsce, by zrobić bilans strat. Nie finansowy. Ludzki.

Kinga – za Marka, oczywiście. Ale też za te wszystkie spotkania, na które mnie nie zapraszała, bo „nie pasowałam”.

Halina z pracy – za to, że sprzedała mój pomysł jako swój i dostała awans.

Teściowa – za to, że mi uprzykrza życie.

Jola, moja siostra – za to, że raz w roku przypominała sobie, że istnieję. Zwykle przed Wigilią.

I Wojciech – za wszystko. Za każdy dzień, kiedy czułam się niewidzialna. Za każde „zaraz”, które trwało lata.

Wróciłam na górę bez słoików. Usiadłam przy kuchennym stole. Wzięłam zeszyt i długopis. Przesunęłam palcem po kartce, zanim zaczęłam pisać. Wolno. Nazwisko po nazwisku. Nie jak na liście zakupów. Jak na liście wyroków. Nie planowałam zemsty. Nie fizycznej. Ale emocjonalne zerwanie też może boleć.

Przestałam udawać

Wojciech siedział przed telewizorem. Program o naprawianiu domów, starych, rozwalonych ruder. Lubił to. Lubił patrzeć, jak ktoś inny coś poprawia.

Myślałeś kiedyś, że nasze życie to taki dom do remontu? – zapytałam, stając w progu salonu.

– Co? – odwrócił się, zaskoczony. – O czym ty mówisz?

– O nas. – Weszłam wolno, stukając filiżanką o blat. – Że wszystko niby stoi, ale ściany popękane. Dach przecieka. W powietrzu wilgoć.

Wzruszył ramionami. – Nie wiem. Może. Ale nie jest aż tak źle.

– Właśnie o to chodzi – powiedziałam, siadając naprzeciw. – Jest „nie aż tak źle”. Od trzydziestu lat.

Spojrzał na mnie uważnie. Zaczynał rozumieć, że nie mówię o domu.

– Co ty sugerujesz, Natalia? – spytał.

Sugeruję, że mam cię dosyć. – wypowiedziałam to spokojnie, z taką lekkością, że sama się zaskoczyłam. – Twojego milczenia, twojego ogrodu, twojego pilota. Twojej obecności, która nic nie znaczy.

Wojciech spuścił wzrok. Długo milczał. Potem powiedział:

– Ty naprawdę mnie nie kochasz.

– Już dawno nie – odpowiedziałam. – Ale to nie jest najgorsze. Najgorsze jest to, że nawet nie próbowałam.

Wstał. Poszedł do sypialni. Wrócił z torbą podróżną. Pakował rzeczy powoli. Cicho. Jakby każdy ruch był modlitwą o spokój.

– Dokąd pójdziesz? – zapytałam.

– Nie wiem – odparł. – Byle dalej od tego, kim się stałaś.

Patrzyłam, jak zamyka za sobą drzwi. Bez łez. Bez krzyków. Bez pożegnania.

Natalia, 55 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama