„W lesie na Mazurach spotkałam przystojnego brodacza. Teraz mówi do mnie czule, że jestem jego jagodzianką”
„Piekarnia Artura była dokładnie taka, jak opisała pani Zosia. Stary młyn, drewniane belki, zapach świeżo pieczonego chleba i… spokój. Ten niesamowity spokój, którego szukałam od miesięcy”.

- Listy do redakcji
Po dwunastu latach małżeństwa, dwóch przeprowadzkach i jednej zdradzie z jego strony, miałam serdecznie dość. Mieszkania w Warszawie, korków, galerii handlowych, wiecznych promocji na wszystko. I presji, żeby zawsze być najlepszą wersją siebie. Jak to coraz częściej powtarzają w motywacyjnych poradnikach skierowanych w stronę ludzi sukcesu.
Codzienność mnie dobijała
Małżeństwo mi się posypało, a w pracy od dawna miałam młyn. Powszechnie mówi się, że zatrudnienie w urzędzie to wymarzone zajęcie dla kobiety. Pełny etat, ciepła posadka, brak nadgodzin, trzynastki. Częste przerwy na kawkę i ciastko, patrzenie z góry na petentów i w ogóle istny raj. Kto tak sądzi, na pewno nie zna atmosfery w moim miejscu pracy. Ciągłe przetasowania na tle politycznym sprawiają, że dyrektorzy i kierownicy zmieniają się niczym w kalejdoskopie. A każdy z nich chce udowodnić, że on naprawdę ma kompetencje i świetnie nadaje się na to stanowisko, a nie tylko ma odpowiednie układy.
Efekt? Bez przerwy zmieniające się polecenia, regulaminy, wewnętrzne polityki. Brak ogólnych standardów i jasnych wytycznych. Jeden kierownik mówi jedno, drugi coś zupełnie innego. A ty szary urzędniku średniego szczebla rób, co chcesz. Choćbyś się najbardziej starał i tak wszystkich nie zadowolisz. Zawsze ktoś powie, że coś jest źle. Taka atmosfera jest naprawdę nieznośna.
A i z pensjami wcale nie jest tak kolorowo, jak komuś z zewnątrz mogłoby się wydawać. W naszej instytucji, owszem, są dobre zarobki. Ale to dla kadry zarządzającej, a nie dla zwyczajnych pań i panów obsługujących petentów.
– Gdy słyszę wśród znajomych i czytam w internecie opinie o urzędach, mam ochotę zaśmiać się ludziom w twarz – niedawno mówiła moja koleżanka z pokoju. – Gdybym tylko nie dobiegała powoli emerytury i nie miała chorego kręgosłupa, chyba przeniosłabym się do marketu. Tam przynajmniej procedury są jasne i nie trzeba wciąż śledzić zmieniających się przepisów. No i ludzie nie mówią ci, że w pracy siedzisz i nic nie robisz – Bożenka wyraźnie miała podły nastrój.
– Doskonale cię rozumiem – odpowiedziałam, biorąc na szybko łyk kawy i kęs kanapki, bo, wbrew pozorom, my też mamy tylko normalną, piętnastominutową przerwę.
– Jesteś młodsza, to może szukaj czegoś innego.
– Tylko niby gdzie? Wiesz, z tymi marketami, to wcale nie jest tak kolorowo, jak ci się wydaje. Dorabiałam na studiach na umowę zlecenie i świetnie wiem, że od środka też to wygląda paskudnie. Trzeba się nadźwigać towaru, nabiegać po hali, naznosić humorów niezadowolonych klientów i kierowniczki – dorzuciłam, sprzątając kubek, bo zaraz miałyśmy zaprosić do pokoju kolejnego petenta po zaświadczenie.
Marzył mi się spokojny urlop
Na urlop wybrałam się sama. Żadnych kierowniczek i niezadowolonych petentów. Żadnych koleżanek, żadnego mężczyzny. Tylko ja, las i cisza. Pojechałam pod Olsztynek. Stary pensjonat, polecany przez jedną z koleżanek z pracy, okazał się strzałem w dziesiątkę. Cisza aż dzwoniła w uszach.
Właśnie czegoś takiego potrzebowałam. Pokój czyściutki, wygodnie urządzony i przytulny, łazienka funkcjonalna. Widok z balkonu prosto na skraj lasu. Miejsce w ogrodzie z ławkami i leżakami, gdzie bezkarnie będę wreszcie mogła nadrobić zaległości w lekturze, delektując się równocześnie zapachem kwitnących hortensji i śpiewem ptaków dobiegającym z koron drzew. No i jeszcze wisienka na torcie: bardzo miła gospodyni, podająca domowe pyszności. Śniadania i obiadokolacje przyrządzane na miejscu. I to w cenie pobytu. Czego można chcieć więcej? Ja w tej chwili nie potrzebowałam niczego innego.
All inclusive w Egipcie? Tureckie plaże? Zwiedzanie Włoch? Odpadały. Teraz miałam ochotę na błogie lenistwo, a nie czterdziestostopniowe upały i intensywne wycieczki po jakichś egzotycznych zakątkach, gdzie nie wiadomo, czego się spodziewać. Pani Zosia, właścicielka, poczęstowała mnie świeżym mlekiem i jagodziankami, które, jak zapewniała, robił miejscowy piekarz, „co to sam chleba nie piecze, tylko go wyczarowuje”.
– Idź do niego – mówiła. – W lesie siedzi, niedaleko tej ścieżki przy drodze na jezioro. Ma piekarnię w starym młynie. Ludzie zjeżdżają z całego powiatu po jego jagodzianki. Piecze według starych receptur, przekazywanych w jego rodzinie z pokolenia na pokolenie. Takich pyszności w mieście na pewno nie znajdziesz.
– Tak, bułeczki są naprawdę znakomite – przytaknęłam.
– A i piekarz naprawdę niczego sobie – dorzuciła gospodyni, wyraźnie mrugając do mnie okiem.
Na taką poufałość z obcymi mogą pozwolić sobie jedynie ludzie starej daty. Do tego mieszkający gdzieś wśród jezior i lasów. Bo w bloku z czasów PRL-u czy kamienicy w samym centrum miasta raczej to nie przejdzie. Tutaj otwartość na drugiego człowieka jest zupełnie inna.
Rozumiałam, że pani Zosia chciała dla mnie dobrze. Już podczas rezerwacji była zdziwiona, że przyjeżdżam sama. Dla niej wakacje oznaczały pobyt z mężem. Najpewniej więc teraz postanowiła mnie wyswatać. Nie miałam jej tego za złe. Do piekarza jednak iść nie zamierzałam. Przecież to wcale nie jest takie proste, prawda? Mam po prostu iść i spotkać mężczyznę, który piecze bułki i leczy dusze?
Wyprawa na jagody
Któregoś dnia, trochę z nudów, trochę z ciekawości, postanowiłam wybrać się na jagody. Las pachniał zupełnie jak w dzieciństwie. Wzięłam więc plastikowe wiaderko od pani Zosi, założyłam najwygodniejsze buty, jakie miałam w wakacyjnej walizce, na ramiona zarzuciłam cienką bluzę z kapturem. Na wypadek komarów. Albo deszczu. No i poszłam.
Zgubiłam się już po niecałej godzinie. Najpierw nie rozpoznałam ścieżki. Potem wydawało mi się, że idę w dobrym kierunku, a potem… lunął deszcz. Prawdziwa ściana wody. Bez parasola, bez kurtki, z przemoczonymi butami i wyładowanym telefonem, stałam jak idiotka pod jakimś świerkiem i zaczęłam się głośno śmiać. Moja cienka bluza z kapturem na nic się zdała.
– Zgubiła się pani? Czy tak tylko sobie stoi dla przyjemności? – usłyszałam niski męski głos tuż za swoimi plecami.
Odwróciłam się gwałtownie i zobaczyłam mężczyznę z brodą. W kaloszach po kolana, ubranego w lnianą koszulę. W jednej ręce trzymał duże wiadro z jagodami, w drugiej… parasol. Cóż za ironia.
– Raczej to pierwsze – odpowiedziałam. – Zgubiłam się. I cała przemokłam – dodałam, wykręcając z wody swoje włosy.
– Idzie pani ze mną? Jestem Artur. Mieszkam niedaleko – powiedział. – I piekę najlepsze jagodzianki w tej części Polski – dorzucił.
Jasne. To ten słynny piekarz ze starego młyna. Kogoż innego mogłabym spotkać w samym środku lasu? Poszłam. W końcu tego człowieka wszyscy znali, więc doszłam do wniosku, że nie mógł zrobić mi niczego złego. Gdyby co, pani Zosia od razu zaprowadziłaby właśnie do niego całą ekipę poszukiwawczą. Pokręcone myślenie? Być może. Ale zaryzykowałam i nie żałuję. Nie wiedziałam jeszcze, że to będzie najważniejsze spotkanie tego lata.
Facet, który pachniał chlebem
Piekarnia Artura była dokładnie taka, jak opisała pani Zosia. Stary młyn, drewniane belki, zapach świeżo pieczonego chleba i… spokój. Ten niesamowity spokój, którego szukałam od miesięcy.
– Usiądź – powiedział i podał mi herbatę w wielkim kubku w renifery.
Renifery? W wakacje? Nie wiem, czemu, ale bardzo mnie to rozśmieszyło. Może, dlatego, że ta długa broda sprawiała, że mój rozmówca nieco przypominał Mikołaja?
– W piecu mam jagodzianki, chcesz poczekać?
– Czekam całe życie – odpowiedziałam pół żartem, pół serio.
Uśmiechnął się. I coś we mnie drgnęło.
– Ludzie przyjeżdżają do mnie po bułki – mówił. – A czasami zostają na dłużej, żeby pogadać. Nikt się nie spieszy. Chleb nie lubi pośpiechu.
– A ty? – zapytałam. – Też nie lubisz?
– Lubię tylko ten moment, jak wyciągam z pieca coś, co pachnie dzieciństwem. A reszta? Reszta może poczekać.
I wtedy wiedziałam. Może nie od razu, nie całym sercem, ale poczułam, że warto było się zgubić w tym lesie.
Piekarnia z sercem na dłoni
Zaczęłam przychodzić codziennie. Najpierw niby po jagodzianki. Potem żeby popatrzeć, jak wyrabia ciasto. A potem – żeby posiedzieć i milczeć z kimś, kto naprawdę rozumie ciszę. Nie pytał o moją przeszłość, a ja nie naciskałam, żeby opowiadał o swojej. Wiedziałam tylko, że żył kiedyś w Warszawie. I że wybrał las, chleb i spokój. Dziwne, jak dobrze można się rozumieć z kimś, kto nie mówi zbyt wiele.
– Wracasz do stolicy? – zapytał pewnego dnia, podając mi cieplutką bułkę z kruszonką.
– Jeszcze nie wiem – odpowiedziałam.
– A jakbym została?
– To byłby dobry pomysł. Nie tylko dla piekarni.
Dziś, pół roku później, mieszkam w małym domku za piekarnią. Nauczyłam się piec chleb, ale najlepiej i tak wychodzą mi jagodzianki. Artur twierdzi, że mam do nich naturalny talent. Ja myślę, że to miłość. Do siebie. Do niego. I do życia bez pośpiechu. Czasami ktoś zapyta, jak poznałam swojego partnera. A ja mówię:
– Poszłam na jagody i zgubiłam drogę. Ale znalazłam serce. I najlepsze jagodzianki na świecie.
Teraz wiem, że życie czasami pisze naprawdę przewrotne scenariusze.
Agata, 39 lat
Czytaj także:
- „Zabrałam wnuki nad morze, żeby odciążyć córkę. Pożałowałam już pierwszego dnia, a potem było tylko gorzej”
- „Mąż twierdził, że randki z Internetu to tylko niewinny flirt. Dla mnie to była zdrada i koniec zaufania”
- „Moje wymarzone wakacje w Grecji zakończyły się koszmarem. Wszystko przez pamiątkę, którą przywiozłam”

