Reklama

Naprawdę wierzyłam, że Bartek jest moją bratnią duszą. Dzisiaj wiem, że byłam głupia i naiwna i zupełnie ignorowałam wszystkie czerwone flagi, a tych nie brakowało... Zostałam sama – ze złamanym sercem, upokorzona i poturbowana emocjonalnie.

Bartka poznałam na studiach ekonomicznych. Był niezwykle lubiany, umiał zaskarbić sobie sympatię ludzi, ale jednocześnie był specyficzny, miał swoje drobne dziwactwa. Szalenie interesował się kosmosem, cały czas kupował klocki Lego (mimo dwudziestu czterech lat na karku) i, mimo tłumu wielbicielek, nie udawało mu się zbudować stałego związku.

Poznaliśmy się na jednej z imprez wydziałowych, dopiero pod koniec studiów. Nie obracaliśmy się w tych samych kręgach przez kilka pierwszych lat: ja raczej trzymałam się na uboczu, byłam dosyć nieśmiała i trzymałam się swojej grupy najbliższych znajomych. A on był gwiazdą kierunku, każdy znał jego imię. Może zainteresował mnie tak bardzo dlatego, że przeciwieństwa się przyciągają? Nie wiem. W każdym razie bardzo mi schlebiało, kiedy zwrócił na mnie uwagę.

Chodźmy kiedyś na kawę, umówisz się ze mną – bardziej stwierdził, niż zapytał.

Jego śmiałość mi imponowała, więc się zgodziłam. Nie mieliśmy ze sobą wiele wspólnego. Właściwie przez większość spotkania to on mówił, a ja słuchałam. Gdy wtrącałam coś swojego, z reguły się śmiał.

– Naprawdę tak uważasz? Rany, jesteś kompletnie z innej planety – chichotał.

Wtedy uznałam to za komplement. „Jestem wyjątkowa, ciekawię go!”, zachwycałam się.

Z perspektywy czasu mam wrażenie, że od początku widział we mnie bardziej małpkę kapucynkę do zabawy, kogoś, kto będzie mu urozmaicał życie i zapewni pewną rozrywkę, oderwanie od rzeczywistości i tego tabuna nieciekawych dziewczyn, które próbowały zaskarbić sobie jego uwagę. Wtedy jednak tego nie dostrzegałam.

Zakochałam się po uszy

Tak naprawdę to sama wpisałam się w rolę „dziewczyny z braku laku” – byłam zawsze wtedy, kiedy potrzebował bliskości, zapewniałam mu towarzystwo i rozrywkę, ale niczego od niego nie wymagałam. Ani deklaracji, ani romantyzmu, ani jakiegokolwiek wysiłku. Ale byłam zakochana, ślepa i głupia.

– Wiesz co, nawet jak on mnie słucha, to robi to z takim szczerym zaciekawieniem... – chwaliłam się przyjaciółce.

– No pewnie, że tak, w końcu jesteś ciekawą dziewczyną! – przytakiwała mi.

Nasz związek dość szybko ewoluował, ale teraz, gdy pomyślę, dochodzę do wniosku, że to ja podejmowałam wszystkie decyzje, które miały na celu nas do siebie zbliżyć. To ja zaproponowałam spotkanie z rodzicami, to ja opłacałam wspólne wakacje i to ja zaprosiłam go, żeby ze mną zamieszkał. Czułam się szczęściarą, że zwrócił na mnie uwagę i uważałam, że nie ma co czekać z dalszymi krokami – a nuż się jeszcze rozmyśli i zrozumie, że wcale nie jestem taka ciekawa, jak mu się wydaje?

Bartek zgadzał się na to wszystko, ale też sam niczego nie inicjował. Czasem mnie to martwiło.

– Skoro się zgadza, to znaczy, że tego chce! – uspokajała mnie przyjaciółka.

– Pewnie masz rację, nie ma co robić z igły widły.

I tak uspokajałam swoje sumienie i intuicję. Ale gdy zamieszkaliśmy razem, okazało się, że w rzeczywistości mamy ze sobą bardzo niewiele wspólnego. To też próbowałam ignorować. „Dobrze się dogadujemy, nie kłócimy się”, tłumaczyłam sobie w głowie, ale w środku, w głębi duszy, wiedziałam, że to trochę za mało.

Gdy tylko próbowałam poruszyć jakiś poważniejszy temat, Bartek natychmiast obracał go w żart. W końcu miałam tego dość.

– Czy moglibyśmy chociaż raz porozmawiać na serio? – prosiłam.

– Daj spokój, na serio to na pogrzebie! – rechotał. – Przestań, mała, jesteś taka poważna. Wyluzuj trochę. O co chodzi? Źle nam razem? Ciesz się chwilą i nie analizuj za bardzo.

Łatwo umiał mnie udobruchać. W końcu sama dochodziłam do wniosku, że czepiam się głupot i że tak naprawdę to nie powinnam mieć większych zarzutów do naszego związku i odpuszczałam. Ale potem znowu nachodziły mnie wątpliwości.

Znalezisko uspokoiło moje obawy

Któregoś dnia znalazłam jednak w domu coś, czego zupełnie się nie spodziewałam: w kieszeni jego spodni, które chciałam wyprać, był pierścionek w aksamitnym czerwonym pudełeczku.

– O mój Boże! On mi się chce oświadczyć! – wrzasnęłam do słuchawki, gdy tylko moja przyjaciółka odebrała telefon.

– Co ty opowiadasz?! Mówiłam ci, że nie masz się o co martwić! On cię kocha i chce z tobą być – zachwyciła się.

– Miałaś rację! Niepotrzebnie się martwiłam! – skakałam z radości.

Przez następny kwadrans snułyśmy przez telefon wizje mojego zbliżającego się ślubu. Wybrałyśmy już lokal, krój mojej sukienki, miesiąc ceremonii i zrobiłyśmy ranking najpiękniejszych kościołów w okolicy.

– Ale się cieszę! Zadzwoń do mnie, jak już się to wydarzy! Od razu! – ekscytowała się przyjaciółka.

Pewnie powinnam była zaczekać, aż Bartek sam z siebie zada mi to pytanie, ale nie potrafiłam. Pomyślałam, że historia, w której znajduję pierścionek, pokazuję mu znalezisko, a on spontanicznie oświadcza mi się w naszej kuchni, będzie równie romantyczna. Czekałam jak na szpilkach, aż Bartek wróci z pracy. Gdy tylko wszedł do domu, od razu do niego doskoczyłam.

– Dzień dobry, kochanie! – zaćwierkałam radośnie.

– A co to za dobry humor? Coś się stało? – zapytał.

– Właściwie to tak. Nie będę owijać w bawełnę: znalazłam dziś to i pomyślałam sobie, że wyręczę cię w tym pytaniu, które dla tylu mężczyzn jest najbardziej stresującym momentem w ich życiu. A ja nie chcę, żebyś się stresował – zachichotałam, po czym wyciągnęłam z kieszeni pudełeczko.

Pierścionek nie był dla mnie

Bartek zbladł.

– Magda, ale... To nie... – zaczął się jąkać.

Zaniepokoiłam się. „O nie. Ten pierścionek nie jest dla mnie”, przemknęło mi przez myśl.

– Co? – rzuciłam nieco zbyt nerwowo.

To jest pierścionek po mojej babci – powiedział w końcu.

– Tak, i co w związku z tym? – czekałam w napięciu.

– Ja... Nie zamierzałem się oświadczać. Ja w ogóle nie chcę brać ślubu, nigdy, przecież o tym wiesz! – powiedział nagle głośno.

– No, kiedyś coś takiego powiedziałeś, ale myślałam, że to tylko takie żarty, droczenie się... Jesteśmy razem od roku. Jak znajduję w domu pierścionek, to chyba mam prawo myśleć, że jest dla mnie! – mówiłam coraz szybciej i coraz bardziej histerycznie.

– No cóż, jeśli postanowiłaś, że oświadczysz się dziś sama sobie, to wierzę, że jesteś w stanie wpaść na wszystko – rzucił zjadliwie.

Auć. To było zbędne. Z moich oczu popłynęły nagle łzy.

– Nie chciałem, sorry... Po prostu muszę być z tobą szczery. Nie planowałem się oświadczać. Dostałem ten pierścionek od matki. Chciałem go sprzedać, żeby kupić sobie nowego kompa do pracy. Rozumiem, że tak pomyślałaś, ale... Powinnaś była mnie zapytać, a nie już snuć plany.

– Rozumiem – odparłam gorzko.

Siedzieliśmy tak w ciszy. Żadne z nas nie wiedziało, co jeszcze może powiedzieć. Czułam, że to, co się między nami wydarzyło, doskonale podsumowało naszą relację, która powinna była się zakończyć dokładnie w tamtym momencie. Z drugiej strony, coś we mnie nie potrafiło się z tym pogodzić.

„Czy to naprawdę musi być koniec? W sumie to moja wina – wysnułam pochopne wnioski, nie powinnam była... Osaczyłam go. Na pewno jeszcze kiedyś zmieni zdanie i mi się oświadczy. Nie jesteśmy przecież razem aż tak długo...”, myślałam gorączkowo.

Moje rozważania przerwał jednak sam Bartek.

– Słuchaj, chyba powinienem już iść. Myślę, że to nie ma sensu, oczekujemy od życia zupełnie innych rzeczy – powiedział.

„Nie!”, wrzasnęłam w myślach, ale na głos nie potrafiłam powiedzieć ani słowa. Patrzyłam tylko, jak pakuje swoje rzeczy i nieporadnie, ślamazarnie zapina walizkę z zepsutym suwakiem.

– Zadzwonię do ciebie! – rzuciłam impulsywnie, gdy wychodził.

– Myślę, że nie ma po co... – odpowiedział tylko i spojrzał na mnie smutnym wzrokiem, tak przeszywającym, że poczułam się jak natręt. – Życzę ci wszystkiego najlepszego. Kiedyś znajdziesz tego jedynego.

Po czym zamknął za sobą drzwi.

Magdalena, 25 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama